Debiutancka
powieść Konrada Janczury zasługuje na uwagę z co najmniej kilku powodów. Po
pierwsze, choć mamy do czynienia z tekstem zaangażowanym społecznie, jest w nim
również pewnego rodzaju delikatność i empatia. Nie mam na myśli
sentymentalizmu, raczej rodzaj gorzkiego w swojej wymowie zrozumienia,
maskowanego pozorną brutalnością. Po drugie, Janczura proponuje ciekawy portret
podkarpackiej prowincji, gdzie przemyt może być pożądaną pracą, miejscowi macho
okazują się niepewnymi siebie chłopcami, a dziewczyny z dobrych domów brną w
związki bez przyszłości. Bieda i brak nadziei na lepsze jutro zastępowane są
działaniami pozornymi – złudzeniem, że da się coś w swoim życiu zmienić i da
się nad swoim życiem panować. Po trzecie wreszcie, w zalewie popkulturowej
papki brakuje takich debiutów, w których autor nie ukrywałby, że o miejscach
zapomnianych przez ludzi i Boga nie da się już pisać w sposób, który
potencjalnie liczyłby na zmianę owego portretowanego świata. Opowieść Janczury
stopniowo staje się coraz bardziej mroczna, a czytelnik stosunkowo szybko
zaczyna się orientować, że historia ta może tylko skończyć się źle. Autor nie
próbuje więc zmieniać świata. Obnaża jednak łatwość klasyfikowania danej
rzeczywistości jako gorszej, klasowość i gotowość odwrócenia się od tego
fragmentu, który jest z jakiegoś powodu niewygodny. W kontekście przeżyć
bohaterów można mówić o przeznaczeniu, ciążącym nad nimi fatum, wreszcie
uwikłaniu w splot wydarzeń, które musiały nastąpić. Janczura nie pozostawia
bowiem wątpliwości, że są ludzie, dla których nie ma ratunku nawet wtedy, gdy
oni sami próbują coś w swoim życiu zmienić. Tak po prostu – bo ich los nikogo
nie interesuje, bo tacy jak oni tak właśnie kończą, bo ktoś musi być ofiarą, bo
ci, którzy wygrywają, nie mogą przegrać. Debiut do uważnego czytania, a dalsze
losy twórcze autora – do uważnego obserwowania.
Konrad
Janczura, Przemytnicy, Wyd. korporacja ha!art, Kraków 2017.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz