Zapraszam również na mój profil na Facebooku: https://www.facebook.com/bernadetta.darska

oraz na moje konto na Instagramie: https://www.instagram.com/bernadettadarska/

poniedziałek, 29 lutego 2016

Słowem i memem o kulturze (A. Graff, M. Frej, Memy i Graffy. Dżender, kasa i seks; Rozmowy na nowy sezon. Rozmawiają: E. Łętowska & P. Pawłowski o operach, P. Chynowski & E. Krasucka o baletach)

Pozornie obie te książki łączy niewiele. Niewiele i wiele powiedziałby ktoś, nawet wówczas, gdy mowa byłaby ciągle o owym powierzchownym wrażeniu. Ów łącznik to memy Marty Frej – celnie komentujące rzeczywistość, inteligentnie obnażające nasze uwikłanie w płeć na co dzień, wreszcie piętnujące rażące przejawy patriarchalizmu. W przypadku „Memów i Graffów” prace artystki mają wymiar przede wszystkim społeczny. Świetnie pokazują na przykład, jak łatwo odtwarzamy schemat pewnych wzorców i jak uwierające mogą być role, które odgrywamy bez namysłu i w które wchodzimy bez naszej woli i wyboru. Z kolei memy opublikowane w „Rozmowach na nowy sezon” nawiązują do oper i baletów omawianych w książce. Ponieważ same rozmowy utrzymane są w konwencji lekkiej, niezobowiązującej, choć merytorycznej, wymiany zdań, podobny charakter mają prace Frej. Klasyka, tak można by rzec, zyskuje tutaj rys współczesności, dzięki czemu czytelnik książki otrzymuje intrygującą podpowiedź, by kanoniczne teksty kultury traktować jako pretekst do rozmowy o świecie, w którym jesteśmy „tu i teraz”. W efekcie prace artystki tylko pozornie pełnią funkcję uzupełniającą do opublikowanych rozmów. Tak naprawdę komentarze, które są częścią mema, okazują się całkiem ciekawa puentą do refleksji odwołującej się do konkretnych dzieł i są głosem, który dobrze rezonuje, jeśli weźmiemy pod uwagę prezentowane dialogi rozmówców. 
Obie książki łączą jednak nie tylko prace Marty Frej. Ważnym elementem obu pozycji jest kultura i jej refleksyjny odbiór, a także współuczestnictwo w owej kulturze, pojmowane także w wymiarze społecznym i politycznym. W „Rozmowach na nowy sezon” uniknięto hermetycznego dialogu znawców, a postawiono na przystępną wymianę zdań pasjonatów. Merytoryczność krótkich analiz na tym nie traci, ale czytelnik potencjalnie może być bardziej zachęcony. Odkrywa bowiem, że klasyka „żyje”, podlega renegocjowaniu, odkrywa nowe sensy w zależności od czasów, w których jest odbierana przez publiczność. Nie inaczej, mam tu na myśli pasję, jest w „Memach i Graffach”. Zbiór felietonów Agnieszki Graff współgra z memami Marty Frej. Teksty kultury uzupełniają się i wzajemnie ze sobą „rozmawiają”. W książce dochodzi jednak nie tylko do owego symbolicznego dialogu, bo obraz i słowo są ważne dla obu autorek. Graff, pisząc felietony, często przywołuje konkretne sceny z życia społeczno-politycznego lub konkretne tytuły obejrzanych filmów czy przeczytanych książek, częścią składową memów Frej jest natomiast nie tylko to, co wizualne, ale i przekaz słowny, błyskotliwa puenta do tego, co widać. Oprócz powyższego w książce znajdują się także rozmowy Graff i Frej. O kulturze, społeczeństwie, polityce i życiu, tak można by je w skrócie podsumować. Niezależnie jednak od tego, które fragmenty książki czytelnik uzna za najciekawsze, tutaj również widać pasję i zaangażowanie, a to jest chyba najbardziej przekonujące.


Agnieszka Graff, Marta Frej, Memy i Graffy. Dżender, kasa i seks, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2015; Rozmowy na nowy sezon. Rozmawiają: Ewa Łętowska & Krzysztof Pawłowski o operach, Paweł Chynowski & Ewa Krasucka o baletach, Wyd. Teatr Wielki – Opera Narodowa, Warszawa 2015.

sobota, 27 lutego 2016

Spełniona Apokalipsa (A. Šlepikas, Mam na imię Marytė)

Opowieść Šlepikasa oparta jest na faktach. Autor inspirował się autentycznymi przeżyciami ludzi, którzy w dzieciństwie byli tzw. wilczymi dziećmi. W ten sposób określano tułające się po Litwie, żebrzące, bezdomne, pozbawione opieki dzieci niemieckie, które straciwszy rodziców, musiały próbować przetrwać, narażając się na obelgi, niebezpieczeństwo i pogardliwe określanie mianem faszystów. Prusy Wschodnie zajęte przez czerwonoarmistów zostają sportretowane jako świat spełnionej Apokalipsy. Sugestywność przerażających obrazów, w których życie i śmierć przestają mieć jakiekolwiek znaczenie, zostaje wzmocniona krótkimi, mocnymi zdaniami, jakimi posługuje się Šlepikas. Poszczególne sceny to opis świata pozbawionego nadziei, w którym każde zło, które zdążyło się jakoś oswoić, zamienia się w większy koszmar, tym razem nie do zaakceptowania. Pogarda człowieka dla człowieka, nienawiść zwycięzców do pokonanych, matki, które choć same wygłodzone, poruszają się po ruinach jak w transie, szukając pożywienia dla własnych dzieci, brutalne, zbiorowe gwałty, które mogą stać się udziałem nie tylko dorosłych kobiet, ale i dziewczynek, wreszcie wszechobecne zdziczenie i bezsilność – taki jest świat ludzi opisywanych w książce. Jesteśmy świadkami tego, jak w chwili ekstremalnej rozpada się człowieczeństwo. Dziecko nie może liczyć na pomoc dorosłego, matka musi słuchać błagań dziecka o jedzenie, dzieci wchodzą w rolę dorosłych i wyruszają z domu, by znaleźć coś do jedzenia, matki są gwałcone przy własnych dzieciach i nawet jeśli umiały wykrzesać w sobie optymizm, tracą go bezpowrotnie po tym, czego doświadczają. Wszyscy obojętnieją na śmierć – trupy są wszędzie, trupy powszednieją, trupy stają się codziennym elementem powojennego otoczenia. Wilcze dzieci muszą nie tylko szybciej dorosnąć, ale i zmierzyć się z ogromną samotnością, opuszczeniem, cierpieniem. Ci najmniejsi stają się obiektem nienawiści, którą muszą przechytrzyć, by przetrwać. Mocne, znakomicie napisane, do zapamiętania.


Alvydas Šlepikas, Mam na imię Marytė, przeł. Paulina Ciucka, Wyd. Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka Jeziorańskiego, Wrocław-Wojnowice 2015.

piątek, 26 lutego 2016

(Nad)zwyczajność (S. Hertmans, Wojna i terpentyna)

Hertmansowi udaje się rzecz niebywała. Oto otrzymawszy z rąk dziadka jego dzienniki, decyduje się opowiedzieć o losach mężczyzny, przytaczając jego zapiski i rekonstruując jego biografię. Pozornie w życiu Urbaina nie dzieje się wiele. Najważniejszym momentem, kształtującym całe późniejsze życie jest doświadczenie I wojny światowej. Mężczyzna pokazuje, jak straszne, bezsensowne, brudne i okrutne jest to, co tak chętnie gloryfikuje się w gabinetach polityków. Bycie w centrum wydarzeń, na froncie, w okopach, w bliskim sąsiedztwie wszechobecnej śmierci, w ciągłym zagrożeniu i niebezpieczeństwie daje zupełnie inną perspektywę. Lektura dzienników dziadka to dla autora spotkanie z przeszłością, próba zrozumienia przodka, ale i możliwość pojęcia tego wszystkiego, co przed laty składało się na mało znaczące szczegóły, a obecnie odsłania swoje znaczenie i ważność. Historia, jaką opowiada nam niderlandzki pisarz, toczy się niespiesznie, bez większych wzlotów i upadków, bez zaskoczeń i zadziwień, spokojnie. Można by więc rzec, że „Wojna i terpentyna” to pochwała codzienności i zwyczajności. Można by, choć w pamięci czytelnika zostaje kilka emocji dużo intensywniejszych od tych, które łatwo zapominamy i których nie staramy się nawet definiować. Mam tu na myśli zwłaszcza relację między matką a ojcem Urbaina, rozpacz kobiety po śmierci męża, wreszcie odkrywanie więzi między ojcem a synem i matką a synem. To nie jedyne kwestie, które wydają się w tej opowieści szczególnie warte uwagi. Hertmans z dużą wrażliwością, przejmująco i sugestywnie portretuje miłość przeżywaną przez Urbaina – tę intensywną, ale utraconą, z lat młodości, i tę z rozsądku, na całe życie, pielęgnowaną i szanowaną. Zapisywaną w pamięci, ale i w obrazach malowanych przez mężczyznę. „Wojnę i terpentynę” z powodzeniem można więc traktować jako pean pochwalny życia jako takiego. Niezależnie bowiem od cierpienia, strachu, żalu, wszystkich tych emocji, które są negatywne, życie dziadka pisarza ma sens. I ten sens celebrowany jest w codzienności i zwyczajności właśnie.


Stefan Hertmans, Wojna i terpentyna, przeł. Alicja Oczko, Wyd. Marginesy, Warszawa 2015.

czwartek, 25 lutego 2016

Osaczeni przez lód (M. Zuckoff, Lodowe piekło. Katastrofa na Grenlandii)

Wielki mróz, zagrażające życiu lodowe szczeliny, brak przygotowania do przebywania w ekstremalnych warunkach przez dłuższy czas, trudności z powiadomieniem tych, którzy mogą pomóc, o miejscu rozbicia samolotu i stanie jego pasażerów – to wszystko Zuckoff rekonstruuje bardzo wiarygodnie, oddając strach i niepokój przeradzające się w nadzieję, a następnie rozpacz. Autor nie próbuje epatować emocjami, wie doskonale, że warunki, w jakich znajdują się rozbitkowie, są wystarczającym elementem fabuły, dzięki któremu czytelnik nie traci zainteresowania akcją ratowniczą i dramatami z nią związanymi. Wielkim atutem tej opowieści jest znakomite oddanie atmosfery osaczenia i chłodu oraz poczucia, że jest się w sytuacji bez wyjścia. Zuckoffowi udaje się też pokazać paradoks mierzenia się z naturą, kiedy to ci, którzy ruszają na pomoc osobom z rozbitego samolotu, sami tracą łączność ze światem, z którego przebywają, i z poszukujących stają się poszukiwani. Akcja tego arcyciekawego, zbeletryzowanego reportażu toczy się dwutorowo. Z jednej strony poznajemy wydarzenia sprzed lat, kiedy to w 1942 roku rozbił się samolot, a członkowie jego załogi (nie wszyscy) przeżyli na Grenlandii 148 dni, czekając na pomoc i momentami tracąc wiarę w to, że kiedykolwiek jeszcze zobaczą wokół siebie coś innego niż oślepiającą biel. Obok przeżyć rozbitków dowiadujemy się też wiele o emocjach i decyzjach podejmowanych przez tych, którzy próbowali mężczyznom pomóc. Z drugiej strony Zuckoff opisuje współczesną wyprawę na Grenlandię, której celem było znalezienie samolotu, który niosąc pomoc rozbitkom rozbił się i zaginął. Historia z przeszłości jest w ciągłym symbolicznym dialogu z wydarzeniami z teraźniejszości. Ci, którzy szukają śladów dzisiaj, kończą, tak można by rzec, to, co zaczęło się w 1942 roku. Wypełniają zobowiązanie w stosunku do tych, którzy oddali życie, niosąc pomoc tym, którzy jej potrzebowali.


Mitchell Zuckoff, Lodowe piekło. Katastrofa na Grenlandii, przeł. Mariusz Gądek, Wyd. Znak, Kraków 2016.

środa, 24 lutego 2016

Naznaczeni (P. Smoleński, Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie)

Najnowszą książkę Pawła Smoleńskiego dobrze jest czytać równolegle z „Irakiem” tego samego autora, bowiem opowieść o Kurdach spleciona jest z opowieścią o tym kraju. Reporter mocno eksponuje mroczną część historii, wzmacniając swój przekaz mocnymi, zapadającymi w pamięć obrazami tych, którzy ginęli w cierpieniach od ataku trującymi gazami. Miasto Halabdża zostaje w tym miejscu przywołane nie tylko jako symbol, ale i przestrzeń ciągle żywa swoim cierpieniem, bólem, pamięcią i walką z zapomnieniem. Smoleński zresztą z jednej strony rekonstruuje najważniejsze dla historii Kurdów fakty, pozwalając czytelnikowi na zrozumienie aktualnej sytuacji swoich bohaterów, jednocześnie rozmawia z konkretnymi ludźmi, rezygnuje z jednoznacznych ocen, pokazuje, jak skomplikowana jest sytuacja w opisywanym rejonie świata. Oczywiście, nie tylko kontekst iracki jest w tym przypadku istotny. Ważnym punktem odniesienia staje się to, co dzieje się w Syrii. Smoleńskiemu udaje się oddać niepokój towarzyszący wspomnieniom ludzi, miejsc i zdarzeń. Ci, których poznał, mogli bowiem stać się ofiarami Państwa Islamskiego. Kurdystan, kraina zamieszkiwana przez Kurdów, staje się przestrzenią-metaforą. Bohaterowie opowieści Smoleńskiego żyją bowiem w stanie zawieszenia, tożsamościowego wykorzenienia, a jednocześnie tożsamościowej permanentnej walki.


Paweł Smoleński, Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie, Wyd. Czarne, Wołowiec 2016.

poniedziałek, 22 lutego 2016

Wybór (Zawsze nie ma nigdy. Jerzy Pilch w rozmowach z Eweliną Pietrowiak)

Rozmowy, jakie przeprowadziła Ewelina Pietrowiak z Jerzym Pilchem, z jednej strony mają w sobie pewien ton rozliczeniowy, z drugiej naznaczone są zauważalnym dystansem, samokontrolą. Pisarz pozwala na dotykanie prywatności, ale to on określa granice, które wolno przekroczyć. W efekcie ci, którzy szukają w tego typu publikacjach ujawniania nieznanych wcześniej faktów, najlepiej obyczajowych, mogą być zawiedzeni. Ci natomiast, którzy cenią charakterystyczny styl komentarzy Pilcha, jego (auto)ironiczne podejście, wreszcie gotowość wyrażania niebanalnych, często celnych ocen będą zadowoleni. Pietrowiak nie decyduje się na rozmowę, tak to ujmijmy „ciągłą”, zaplanowaną chronologicznie, odwołującą się często do konkretnych faktów z życiorysu pisarza. Owszem, są tutaj fragmenty dotyczące dzieciństwa i młodości, są intrygujące opisy krakowskiego środowiska kulturalnego, są wreszcie rozpoznania dotyczące recepcji twórczości. Trudno jednak byłoby uznać tę rozmowę za celowe rekonstruowanie przeszłości z zamierzeniem finalnym w postaci diagnoz dotyczących teraźniejszości. Pietrowiak stawia raczej na wielowątkowość przejawiającą się we fragmentaryczności późniejszego zapisania rozmowy. Wątkiem, który wydaje się interesujący w kontekście historycznoliterackim, ale i egzystencjalnym, jest wyraźny podział biografii Pilcha na okres krakowski i warszawski. Opisywanie momentu przejściowego okazuje się intrygującym uchwyceniem tego wszystkiego, co się wiąże z klimatem miejsc i ludzi w nich mieszkających. Na uwagę zasługuje tytuł książki – „Zawsze nie ma nigdy”, świetnie oddający płynność istnienia, tęsknotę za trwałością, przy jednoczesnym uświadomieniu sobie, że – zabrzmi to banalnie – trwała jest tylko nietrwałość. Mocno wybrzmiewającym motywem jest samotność – z wyboru, dla wygody, z czasem nieco uwierająca. Kompozycyjnie na uwagę zasługuje to, co zostaje wyeksponowane w „Epilogu”. Odzyskanie głosu, możliwość mówienia, poczucie ponownego zapanowania nad językiem staje się czymś symbolicznym, zwłaszcza że Pilch nieco przewrotnie sugeruje, że być może choroba była w jego przypadku ocaleniem od nałogu. W książce natkniemy się na wiele zdjęć, które korespondują z treścią i układają się w oddzielną, biograficzno-wizualną opowieść. Warto!


Zawsze nie ma nigdy. Jerzy Pilch w rozmowach z Eweliną Pietrowiak, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.

piątek, 19 lutego 2016

Aresztowanie (R. Saberi, Między światami. Moje życie i niewola w Iranie)

Książka Saberi, choć jest publikacją dziennikarki, gatunkowo bliższa jest wspomnieniom niż reportażowi z tego kraju. Nic w tym dziwnego, bo autorka koncentruje się przede wszystkim na swoim niespodziewanym aresztowaniu i uwięzieniu, a Iran portretuje niejako przy okazji owych traumatycznych przeżyć. Efektem tego jest próba opisania własnych emocji, najpierw niedowierzenia, potem strachu, wreszcie rodzącego się przekonania, że prawda jest czymś najważniejszym. Historia Saberi, młodej kobiety planującej napisanie książki o Iranie, a oskarżonej o szpiegowanie na rzecz Stanów Zjednoczonych, pokazuje specyfikę działania służb w kraju, który dziennikarkę tak bardzo zachwycił. Różnych wersji podobnych, absurdalnych aresztowań jest w tej książce opisanych wiele. Współtowarzyszki niewoli Roxany mogłyby również napisać wspomnienia, w której niesprawiedliwość byłaby motywem dominującym. Najciekawsze w relacji Saberi są fragmenty opisujące próby wymuszenia zeznań na dziennikarce. Mamy tu do czynienia z próbą sił między totalnie zaskoczoną sytuacją młoda kobietą a doświadczonym śledczym, którego nie interesuje prawda, ale odpowiednio spreparowane oświadczenie, umożliwiające przeprowadzenie pokazowego procesu. Ciekawy są również te fragmenty, w których Saberi nie ukrywa swojej słabości, tego, że w chwili strachu, wciągnęła w śledztwo osoby, które nie miały nic wspólnego z działaniami, do których pod przymusem się przyznała. Gdyby nie walka medialna zainicjowana przez rodzinę dziennikarki, w którą zaangażowały się również wysoko postawione osoby amerykańskiego świata polityki, uwolnienie kobiety wcale nie byłoby czymś oczywistym. Doświadczenie Saberi okazuje się istotnym świadectwem bezkarności irańskich służb oraz niepewności, która czyha na każdym kroku na tych, którzy są bez winy. I właśnie z tego powodu książka ta, choć literacko mało interesująca, zasługuje na uwagę i zainteresowanie czytelników.


Roxana Saberi, Między światami. Moje życie i niewola w Iranie, przeł. Marta Markocka-Pepol, Wyd. Sine Qua Non, Kraków 2015.

wtorek, 16 lutego 2016

W oparach alkoholu (M.L. Schrad, Imperium wódki. Pijana polityka od Lenina do Putina)

Druga część znakomitej historii Rosji w kontekście jej związków z wódką i konsekwencji wynikających z pijaństwa okazuje się równie fascynująca jako odsłona pierwsza. Ponieważ Schrad skupia się głównie na XX wieku, wkraczając w wiek XXI, czytelnik wiele z opisywanych wydarzeń może pamiętać z doniesień medialnych. Dzięki położeniu nacisku na aspekt wizerunkowo ukrywany, mniej lub bardziej skutecznie, łatwo dostrzec, iż mamy tu do czynienia z alternatywną opowieścią o współczesności. Schrad podtrzymuje tezę obecną w pierwszej części „Imperium wódki”, kiedy to przygląda się carskiej Rosji. Jest przekonany, że nadmierne spożycie mocnych alkoholi jest w ścisłym związku z tendencją do rządów autokratycznych. Wódka pozwala kontrolować społeczeństwo, „usypia” je ideowo, degraduje człowieka, a tym samym skazuje go na obywatelską bierność i niemożność włączenia się w jakąkolwiek próbę zmiany rzeczywistości. Widać to chociażby na przykładzie barwnych i przerażających w swojej wymowie obrazów pijaństwa, jakie nastało po przejęciu władzy przez bolszewików. Upodlenie rewolucjonistów wraz ze wzrostem śmiertelności i brutalności przynosi odsłony niemalże apokaliptyczne. Ciekawym wątkiem jest działalność Lenina na rzecz obniżenia ilości spożywanego alkoholu. Działalność, co warto zaakcentować, porzucona po dojściu Stalina do władzy i wznowiona dopiero za czasów Gorbaczowa. Na uwagę zasługuje również wątek dotyczący Miedwiediewa, który, co pokazuje Schrad, okazał się prezydentem usiłującym zwalczyć problem niszczący naród od lat. Destrukcyjny charakter spożywania wódki w nadmiernych ilościach jest w przypadku Rosjan bogato udokumentowany. Fragmenty dotyczące konsekwencji społeczno-obyczajowych i politycznych udowadniają totalny wpływ wódki na przywódców państwa i na przeciętnych obywateli. Schrad opisuje konsekwencje zdrowotne, zwiększenie śmiertelności, rozpad związków, wzrost przemocy domowej, zachwianie podstawowych relacji ekonomicznych, wreszcie skutki wizerunkowe, których efekty nierzadko trudno jest w pełni zdefiniować. Publikacja badacza stanowi dowód na to, że w historii nic nie jest do końca niewinne, a już na pewno niewinne nie jest to, co prowadzi do upojenia i utraty kontroli nad samym sobą. Bardzo dobre.


Mark Lawrence Schrad, Imperium wódki. Pijana polityka od Lenina do Putina, przeł. Aleksandra Czwojdrak, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2015.

poniedziałek, 15 lutego 2016

Denazyfikacja (F. Taylor, Wypędzanie ducha Hitlera)

Taylor, rekonstruując czas okupacji Niemiec przez aliantów oraz przeprowadzanie procesu denazyfikacji, nie ukrywa, że wszystko to, co miało miejsce na terenie państwa kierowanego wcześniej przez Adolfa Hitlera było inne, szczególne, nie do powtórzenia. Na uwagę zasługuje obecny nieustannie w tle opowieści wątek próby sił – sił ideowych i fizycznych. Kwestie ideowe sprowadzały się przede wszystkim do założenia, że ukarać należy cały naród, tymczasem Niemcy, zwłaszcza ci bardziej konserwatywni i mieszkający na wsi niechętnie się z tym utożsamiali. Interesującym dla tej problematyki fragmentem jest chociażby próba podzielenia ludzi na grupy, dzięki który możliwe miało być określenie stopnia zaangażowania się danej osoby w nazizm. Nie dość, że tego typu ankiety prowokowały do fałszowania swojej przeszłości, to ponadto ze względu na biurokrację zmuszały do bagatelizowania problemu i przez aliantów. Taylor pokazuje również, że systemowe karanie Niemców wpływało również na podtrzymywanie mitu lepszego świata istniejącego w okresie wojny. Wtedy Niemcy nie mieli na przykład większych problemów z zaopatrzeniem, za to po nastaniu pokoju masowo zaczęli cierpieć głód. Fizyczność wspomnianej powyżej próby sił sprowadza się nie tylko do takich doświadczeń jak znaczne pogorszenie sytuacji materialnej lub trudności ze zdobyciem pożywienia. Badacz opisuje zbiorowe gwałty, których doświadczały Niemki. Ważne okazuje się pokazanie okrucieństwa w tym względzie nie tylko ze strony Rosjan, ale i przedstawicieli innych okupujących krajów (jako gwałcicieli Taylor wskazuje zwłaszcza Francuzów). Pojawia się również wątek okrucieństwa w stosunku do jeńców. W tym przypadku historyk akcentuje przede wszystkim brutalność Brytyjczyków, którzy – jak twierdzi – przenosili na Niemcy zachowania typowe dla kolonizatorów. To, co wyjątkowo zapada w pamięć, to osamotnienie narodu, który wcześniej za sprawą ideologii nazistowskiej próbował zapanować nad światem. Taylor pozostaje badaczem wrażliwym. Niuansuje postawy i zachowania zaangażowanych w proces denazyfikacji stron. Na uwagę zasługuje fakt sportretowania sytuacji w taki sposób, by pokazać, że przy odrobinie dobrej woli możliwe są relacje przyjacielskie lub przynajmniej cywilizowane, natomiast pielęgnowanie nienawiści prowadzi tylko do eskalacji tego wszystkiego, co określilibyśmy mianem zła. Nie znaczy to, oczywiście, że historyk próbuje wybielać nazistów. Pokazuje jednak, że zemsta nigdy nie jest niewinna, a karanie wrogów nie procesami sądowymi, ale systemowo jako całego narodu, zwykle prowokuje do przekraczania moralnych granic także tych, którzy deklarują, że będą stać na ich straży.


Frederick Taylor, Wypędzanie ducha Hitlera. Okupacja i denazyfikacja Niemiec, przeł. Hanna Pustuła-Lewicka, Wyd. Czarne, Wołowiec 2016.

niedziela, 14 lutego 2016

Pasja życia i grania (Krafftówna w krainie czarów. Barbara Krafftówna w rozmowie z Remigiuszem Grzelą)

Remigiusz Grzela po raz kolejny udowadnia, że potrafi wybierać na swoich bohaterów postaci pod wieloma względami fascynujące, oraz że umie rozmawiać w taki sposób, dzięki któremu odczuwalna jest atmosfera uważności, szacunku, wzajemnej sympatii. W przypadku aktorki znakomicie zostaje zachowana równowaga między arcyciekawą tendencją do dygresyjności w wydaniu artystki, a umiejętnością zadawania pytań intymnych, choć nigdy wścibskich, ze strony dziennikarza. Barbara Krafftówna okazuje się postacią bardzo żywiołową. Choć w 2016 roku będzie obchodziła 88 rocznicę urodzin, błyskawicznie zapominamy o jej wieku, mając wrażenie, że tak energiczny i energetyczny może być tylko ktoś młody. Aktorka w swoich wspomnieniach łączy życiową mądrość z ogromnym poczuciem humoru i dużym dystansem do siebie. W jej opowieści natkniemy się na opis szczęśliwego, choć przerwanego wojną, dzieciństwa. Opisuje Warszawę po powstaniu i późniejsze ekshumacje, za sprawą których nad miastem unosił się odór trupów. Choć przywołuje momenty dramatyczne ze swojego życia, nie tylko z okresu dzieciństwa, pozostaje osobą bardzo pogodną, niezłomną w pochwale codzienności jako takiej, angażującą się w grę aktorską z wielką radością, talentem i pasją. Rozmowa z Barbarą Krafftówną okazuje się fascynującą podróżą po XX wieku. Ważnym etapem jej biografii jest przecież czas wojny i okres powojenny, kiedy uczyła się zawodu i uczestniczyła w odradzaniu się kultury teatralnej. Opowieści aktorki to także bardzo interesujące świadectwo tego, w jaki sposób kształtował się talent artystki i jej zawodowy kunszt. Książkę tę można również czytać jako zapis pewnej epoki, czasu Mistrzów i kolegów spotykanych na co dzień, atmosfery, która dzisiaj powoli odchodzi w przeszłość, wreszcie życia pełną piersią – i w sensie artystycznym, i prywatnym. Krafftówna, choć jest niekwestionowaną gwiazdą – zachwycającą, mądrą, ale i przesympatyczną, nie zapomina o Remigiuszu Grzeli. Traktuje go partnersko, ale i okazuje mu swoją przyjaźń. Ich rozmowa staje się więc również zapisem tej relacji.


Krafftówna w krainie czarów. Barbara Krafftówna w rozmowie z Remigiuszem Grzelą, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.

sobota, 13 lutego 2016

Każdy początek może być końcem (W. Bauer, Przez morze)

Ten krótki, choć niezwykle bogaty w treści, reportaż wcieleniowy jest nie tylko opisem losu Syryjczyków uciekających przez morze do Europy, ale i mocno wybrzmiewającym apelem o nieodwracanie się od cudzego cierpienia, o okazywanie pomocy, o miłosierdzie i litość. Autor książki wraz z fotografem Stanislavem Kruparem postanawiają sportretować los uchodźców od środka. W tym celu udają mężczyzn marzących o dotarciu do Starego Kontynentu i gotowych za tę podróż zapłacić. Choć wyprawa dziennikarzy kończy się stosunkowo szybko, już na tym etapie widać, jak wiele wyzwań czyha na osoby decydujące się porzucić wszystko, by rozpocząć nowe lepsze życie. Dużym atutem opowieści Bauera jest możliwość poznania konkretnych bohaterów – dowiadujemy się, jak wyglądała ich historia, poznajemy ich sposób bycia, dowiadujemy się o wadach, widzimy ich na zdjęciach. Dzięki temu nie myślimy o uchodźcach jako o bezimiennej masie, ale możemy ich biografie postrzegać z empatią i zrozumieniem. Widzimy w nich ludzi, którzy doznają cierpienia, którym chcielibyśmy pomóc i którzy muszą pokonywać straszliwe przeszkody tylko z tego powodu, że urodzili się w takim, a nie innym miejscu. Bauer bardzo mocno zaznacza, że znalezienie przemytników gotowych podjąć się przewiezienia, to dopiero początek problemu. Na uchodźcach chcą bowiem zarobić wszyscy. Przemytnicy traktują więc ich z pogardą, policjanci są często brutalni, konkurencyjne grupy przemytników planują porwania uciekinierów, aby zdobyć dodatkowe pieniądze. Nikogo tak naprawdę nie interesuje to, co uchodźcy czują i jaki dramat przeżywają. Wraz z decyzją o morskiej podróży zaczyna się więc ich gehenna. Bezpowrotnie kończy się życie, które dotychczas prowadzili, nie ma natomiast żadnej pewności, że rozpocznie się etap, o którym tak marzą. Bauer opowiada o dalszych losach swoich współtowarzyszy, pokazując, że determinacja pomaga, lecz potrzebny jest jeszcze szczęśliwy zbieg okoliczności. Zakończenie reportażu to zaangażowany społecznie manifest, w którym Bauer nie ukrywa, że nasza postawa w stosunku do uchodźców jest sprawdzianem człowieczeństwa. Ważnym, bo definiującym każdego z nas.


Wolfgang Bauer, Przez morze. Z Syryjczykami do Europy, przeł. Elżbieta Kalinowska, Wyd. Czarne, Wołowiec 2016.

środa, 10 lutego 2016

Zmiana (P. Theroux, Ostatni pociąg do zona verde)

Książka Paula Theroux to z jednej strony fascynujące dopełnienie wcześniejszej publikacji zatytułowanej „Safari mrocznej gwiazdy. Lądem z Kairu do Kapsztadu”, z drugiej bardzo przygnębiający opis podróży, dokumentującej świat, który zmienił się na gorsze. Autor pozostaje interesującym obserwatorem. Znakomicie łączy własne, teraźniejsze spostrzeżenia z tym, co zapamiętał z wyprawy sprzed lat. Jednocześnie portretuje specyfikę obyczajów i kultury, zachowując szacunek dla inności, ale i dzieląc się wątpliwościami wtedy, gdy odkrywa, że w świat wcześniej pełen prawdziwości wkradł się fałsz. Na uwagę zasługują również komentarze podróżnika do lektur, akcentowanie przydatności niektórych książek i zbędności innych. Warto również zapamiętać te momenty, gdy Theroux nie ukrywa swojego krytycyzmu dla ignorancji pewnych osób parających się działalnością charytatywną. Negatywnie w takim akurat kontekście zostaje opisany Bono. „Ostatni pociąg do zona verde” jest nie tylko publikacją, w której widać zachłanność poznawczą towarzyszącą kolejnym etapom wyprawy. To również bardzo przygnębiający zapis odchodzenia w przeszłość rzeczywistości, której współcześnie nikt już nie jest w stanie obudzić do życia. Nic więc dziwnego, że mocnym postulatem wybrzmiewającym w tle jest konieczność dyskutowania o dawnych zwyczajach i budowania wspólnoty poprzez rekonstruowanie minionego. Jednym z piękniejszych wyznań, na jakie natknie się czytelnik w trakcie lektury, jest stwierdzenie o chęci, gotowości i konieczności dotknięcia świata w sposób fizyczny. Czytanie o jakiś kraju okazuje się więc zawsze tylko substytutem. Dopiero bycie w danym miejscu, rozmowa z ludźmi, odczucie zimna lub gorąca, zapach tworzą wartą zapamiętania mieszankę. Theroux pozostaje człowiekiem ciekawym świata, choć jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że książka ta jest rodzajem pożegnania. Niezależnie od tego, czy podróżnik opisuje slumsy, czy trudności z przekroczeniem granicy, czy wrażenie, że czas już wracać do domu, jest w swoim świadectwie wiarygodny, szczery wobec siebie i opisywanej rzeczywistości, bezradny w stosunku do nieuchronności przemijania.


Paul Theroux, Ostatni pociąg do zona verde. Lądem z Kapsztadu do Angoli, przeł. Michał Szczubiałka, Wyd. Czarne, Wołowiec 2016.

wtorek, 9 lutego 2016

Lektura obowiązkowa (K. Varga, Setka)

Wśród tych, którzy sięgną po „Setkę”, będą zapewne i ci, którzy regularnie i wiernie czytają felietony Krzysztofa Vargi w „Dużym Formacie”. I choć właśnie oni wiele tekstów zamieszczonych w tomie mogą doskonale pamiętać, nie wątpię, że z przyjemnością do nich wrócą w książce, w której komentarze pisarza do rzeczywistości zostały zebrane. Nic w tym dziwnego, bo zarówno wcześniejszy zbiór „Polska mistrzem Polski” z 2012 roku, jak i ukazująca się właśnie „Setka” to lektura obowiązkowa dla tych, którzy cenią dobre pióro, celność komentarza, inteligencję i ironię. Swoimi felietonami Varga z pewnością przyciągnie osoby, które umieją zachwycić się ponadczasowością tekstów pomyślanych jako doraźny dopisek do tego, co się akurat dzieje. A pisarz pokazuje, że dzieje się bardzo dużo – i w jego znakomicie spuentowanych opowieściach, i w kulturze, i w świecie, który autor opisuje. Wśród felietonów zamieszczonych w „Setce” dominują te, które stanowią reakcję na różnego rodzaju wydarzenia dotyczące literatury, filmu, i seriali. Zdarzają się jednak i takie teksty, w których pisarz odnotowuje absurdy polityki. Zawsze jednak gdzieś w tle jest kultura, ta natomiast staje się pretekstem do szerszego komentarza społeczno-obyczajowego. Varga nie tylko wypowiada się na temat przeczytanych książek i obejrzanych filmów, ale również prowokująco kwituje absurdy życia literackiego. Potrafi obnażyć głupotę niektórych działań, czy dyskusyjność tego, czym się interesują media. Zdarza się, że upomni się o czyjąś twórczość lub przypomni o kolejnej książce jakiegoś pisarza. Nie unika wyrażania własnych emocji, bywa bardzo przekonującym krytykiem zarówno wtedy, gdy poleca, jak i wówczas, gdy odradza. Bawi, niektórych irytuje, zaskakuje skojarzeniami, jest erudytą, ale i – to kreacja – czytelnikiem naiwnym. Zdarza się, że jego teksty wywołują burzliwe reakcje czytelników. Tak było, przypomnijmy, chociażby wtedy, gdy Varga komentował użalanie się Kai Malanowskiej nad własnymi niskimi zarobkami („Ja piszę tylko dla hajsu, czyli Malanowska obrażona”). „Setka” to, powtórzę, lektura obowiązkowa nie tylko dla fanów felietonistyki pisarza, ale również dla tych, którzy chcą poznać to wszystko, co współcześnie w felietonie najlepsze. Varga bowiem, który równie inteligentnie komentuje współczesność, jak i kanoniczne teksty kultury, niepostrzeżenie stał się klasykiem gatunku.


Krzysztof Varga, Setka, Wyd. Wielka Litera, Warszawa 2016.

poniedziałek, 8 lutego 2016

Moment łatwy do przeoczenia (On wrócił, reż. Piotr Ratajczak)

Scena Margines olsztyńskiego Teatru im. S. Jaracza zdążyła przyzwyczaić swoich widzów do tego, że chętnie prezentuje spektakle niepokorne, inteligentnie prowokacyjne, skłaniające do zabrania głosu w sprawie, wreszcie nieoczywiste w swojej wymowie. Tak jest i w tym przypadku, gdy możemy oglądać adaptację powieści Timura Vermesa „On wrócił” w reżyserii Piotr Ratajczaka. Pomysł niemieckiego pisarza wpisuje się w archetyp ucieleśnionej legendy miejskiej. Oto bowiem okazuje się, że Adolf Hitler nie umarł, przespał natomiast kilkadziesiąt lat, by obudzić się we współczesności. Można by żartobliwie powiedzieć, że jest niczym śpiący rycerz, który wstaje z długiego snu, bo w kraju dzieje się źle. Oczywiście, w jego mniemaniu. Początkowo ów obudzony Führer jest przede wszystkim zagubiony. Nikt go nie traktuje poważnie, wszędzie widzi pełno imigrantów, w Berlinie znajdują się miejsca upamiętniające Holocaust, a kioskarz, który podziwia jego aktorski talent, mówi mu wprost, że śmierdzi.
W rolę Adolfa Hitlera wciela się Milena Gauer. Znakomicie oddaje początkowe zagubienie Wodza, szybkie otrząśnięcie się z widocznego skonfundowania i wejście w rolę oratorskiego mistrza. Warto zauważyć i docenić fakt, że autorka znajduje własny sposób na oddanie specyfiki zachowania nazistowskiego przywódcy. Nie naśladuje, na szczęście, jego sposobu mówienia, byłoby to dosyć banalne, ale sugestywnie wciela się w tego, który nienawiść uznaje za miłość do narodu. Gauer świetnie wypada w scenach, w których dochodzi do zderzenia słów mających dla wypowiadających je osób zupełnie inne znaczenie. Tak dzieje się chociażby podczas powtarzania deklaracji, że temat Żydów jest poważny. Aktorka przez półtorej godziny jest właściwie cały czas na scenie. Nie widać jednak tego, by było to dla niej jakimś wysiłkiem fizycznym czy emocjonalnym. Brawurowo trwa w swojej roli od początku do końca.
Na uwagę zasługują również pozostali aktorzy, którzy wcielają się w postaci stykające się z Hitlerem po przebudzeniu. Odkrywcą Führera jest kioskarz, przekonująco odtwarza go Radosław Hebal. To on wyciąga rękę do człowieka, który wydaje mu się kimś bardzo utalentowanym, jednocześnie jeśli rozważymy ów ludzki gest, okaże się, że to mężczyzna pomaga Złu na samym początku, gdy się ono odradza. Aktor dobrze również się prezentuje w roli prowadzącego spotkanie autorskie Hitlera oraz osoby aktywizującej publiczność do wyrażania poparcia. Znakomicie wypada Jarosław Borodziuk – czy to wtedy, gdy jest tureckim właścicielem pralni, i nie bardzo rozumie, kogo ma rozpoznać w swoim kliencie, który przynosi mu do prania swój mundur, czy to wówczas, gdy jest karcony przez Hitlera jako jeden z przedstawicieli agencji telewizyjnej. W tej ostatniej relacji dobrze widać wpływ, jaki główny bohater ma na ludzi, których spotyka. To widza śmieszy, ale i niepokoi. Borodziuk zresztą zadaje w spektaklu jedno z ważniejszych pytań, jakie w nim padają, a mianowicie, czy należy pomóc Hitlerowi, który zostaje pobity przez narodowców (sic!). Wyraziste i ważne dla ideowego przesłania spektaklu role zagrała Marzena Bergmann. To symptomatyczne, że prawdziwą twarz Zła dostrzegają tak naprawdę tylko dwie osoby, które nie są traktowane poważnie przez społeczeństwo. Jedna to dziennikarka brukowca „Bild”, która akcentuje niestosowność zachowań Hitlera i jego niekwestionowaną winę historyczną, druga to sekretarka Führera, początkowo naiwne dziewczątko radujące się tak ciekawą pracą, potem oskarżycielka i strażniczka pamięci za sprawą świadectwa babci. Bergmann jest przekonująca zarówno jako nieco histeryczna dziennikarka tabloidu, jak i zabawna, nagle dużo dojrzalsza, sekretarka. Aktorka okazuje się również wiarygodna wtedy, gdy wciela się w bizneswoman, dzięki której Hitler ma możliwość zdobycia medialnej sławy. Grzegorz Gromek bardzo dobrze wypada w roli przedstawicielki Partii Zielonych. Dialog, który toczy się między Gromkiem a Gauer w tej akurat sytuacji, to warta uwagi wymiana zdań na temat (bez)sensu rozważań futurologicznych. Zapamiętuje się również Pawła Parczewskiego, który wciela się chociażby w prowadzącego popularny telewizyjny show Niemca o tureckich korzeniach. Na oczach telewidzów toczy się ideowy spór miedzy rozrywką, która bawi, a polityką, która uwodzi.
Pomysłem nawiązującym do tradycji greckich tragedii jest pojawianie się co jakiś czas trzech mężczyzn w garniturach, którzy wykazując się brakiem zdecydowania, ostatecznie akceptują zachowania Hitlera, powtarzając jak mantrę, że wszystko dzieje się w imię wolności i demokracji. Ich wypowiedzi są jak partie chóru. Ów chór daje tak naprawdę świadectwo bezradności społeczeństwa w stosunku do zachowań ekstremalnych. W mowę nienawiści albo nie wierzymy, albo bagatelizujemy jej zasięg oddziaływania, albo próbujemy tłumaczyć jej obecność w dyskursie publicznym wolnością i demokracją właśnie.
Tekst Vermesa został częściowo dostosowany do współczesnych realiów polskich. Zabieg ten, choć interpretacyjnie zasadny, wydaje się dyskusyjny za sprawą swojej dosłowności. Momentami trudno się oprzeć wrażeniu, iż tak dosłowne nakierowanie odbiorcy na skojarzenia z aktualną sytuacją polityczną w kraju jest powątpiewaniem w jego inteligencję. To, na szczęście, jedynie drobne wady przedsięwzięcia. Spektakl bowiem okazuje się niezwykle energetycznym projektem. Śmiech, który raz po raz wybucha wśród widzów ma w sobie coś oczyszczającego i niepokojącego. Oczyszczającego, bo jednak stanowi potwierdzenie wiary w to, że Wielkie Zło nie może się odrodzić, a gdyby nawet miało do tego dojść, zostałoby unieważnione jako idea, która nie pasuje do dzisiejszych czasów. Niepokojącego, bo reagujący śmiechem widz podskórnie jednak wie, że wspomniana powyżej wiara jest naiwna, a ci, którzy chętni są do tworzenia kolejnych dyktatur jeszcze nieraz uwiodą tłumy i dumnie podniosą swoje głowy. Tytułowe „On wrócił” można by więc zapisać nieco inaczej, zmieniając czasownik dokonany na niedokonany – „On wraca”. Czasami ten On może wydawać się śmieszny, innym razem absurdalny, zawsze jednak znaleźć się mogą ci, którzy pójdą za ideami niewiele mającymi wspólnego z humanizmem. To właśnie o tym opowiada również spektakl – o złudzeniu, którego podstawą jest przekonanie, że nikt rozsądny z tym się nie utożsami. By za kimś poszły tłumy, nie jest, niestety, potrzebny rozsądek...


Timur Vermes, On wrócił, reż. i oprac. muz. Piotr Ratajczak, adaptacja: Maria Marcinkiewicz-Górna, przeł. Eliza Borg, scenografia: Matylda Kotlińska, obsada: Milena Gauer, Marzena Bergmann, Jarosław Borodziuk, Grzegorz Gromek, Radosław Hebal, Paweł Parczewski, premiera: 6 lutego 2016, Scena Margines, Teatr im. S. Jaracza w Olsztynie. [zdjęcia ze strony Teatru im. S. Jaracza].

niedziela, 7 lutego 2016

Pożegnanie (J. Irving, Aleja tajemnic)

Podobnie jak we wcześniejszych książkach Irvinga, tak i w przypadku „Alei tajemnic” można mówić o wracaniu do motywów obecnych w innych publikacjach pisarza. Najnowsza powieść Amerykanina wydaje się najbardziej korespondować z „Synem cyrku”. O ile jednak „Syn cyrku” to powieść, tak można ująć, szalona, jeśli weźmiemy pod uwagę fabularne pomysły autora, nieco egzotyczna i niebanalna, o tyle „Aleja tajemnic” okazuje się próbą sportretowania pożegnania z życiem, okresu schyłkowego, który naznaczony jest mocno wspomnieniami z dzieciństwa i młodości, w sposób dosyć statyczny. Tym, którzy chcieliby rozpocząć poznawanie twórczości Irvinga, odradzałabym więc sięgnięcie po „Aleję tajemnic”. W dalszej kolejności, proszę bardzo, na pewno jednak nie na zachętę. Dlaczego? Z prostego powodu. Choć w powieści znajdziemy wiele motywów typowych dla pisarza, książka ta należy do słabszych w jego dorobku. Najciekawsze są te fragmenty, które dotyczą dzieciństwa bohatera i mieszkania na śmietnisku. Interesujący jest pomysł z siostrą-telepatką oraz metafora dziecka, które wśród odpadów czyta książki i uczy się obcego języka. Dużo mniej przekonująco wypadają fragmenty dotyczące teraźniejszości. Główny bohater jest mało prawdziwy jako pisarz, sztuczny i niewiarygodny jako kochanek dwóch spokrewnionych ze sobą kobiet, które przypadkowo spotyka na swojej drodze, jednowymiarowy, jeśli chodzi o jego funkcjonowanie w przestrzeni publicznej oraz dylematy emocjonalno-moralne. Szkoda, wielka szkoda, że tak się dzieje. Odradzam więc sięganie po „Aleję tajemnic”, polecając jednocześnie bardzo inne powieści Irvinga. Ta najnowsza niech pozostanie raczej ciekawostką poznawczą dla największych fanów twórczości autora „Świata według Garpa”.


John Irving, Aleja tajemnic, przeł. Magdalena Moltzan-Małkowska, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.

piątek, 5 lutego 2016

Życie i śmierć (E. Marat, M. Wójcik, Ptaki drapieżne)

Marat i Wójcik kolejny raz okazują się rozmówcami empatycznymi, wnikliwymi, kiedy trzeba polemicznymi, dążącymi do szczegółowego zrekonstruowania przeszłości. Tak było wtedy, gdy w „Made in Poland” rozmawiali z żołnierzem Kedywu Stanisławem Likiernikiem, tak jest i teraz, gdy bohaterem ich książki jest likwidator z kontrwywiadu AK, Lucjan „Sęp” Wiśniewski. Zważywszy na temat publikacji trochę drażnią reklamowe hasła zamieszczone na czwartej stronie okładki. Nazbyt mocno bowiem sygnalizują sensacyjność lektury, za to mniej chętnie nakierowują na refleksyjność. Tymczasem ta ostatnia jest dużo bardziej istotna niż ekscytowanie się narażaniem życia i odbieraniem życia przez bohatera książki i jego kolegów. Autorzy starają się ukontekstowić wypowiedzi Wiśniewskiego. Zderzają to, co pamięta mężczyzna, ze wspomnieniami innych uczestników wydarzeń, odwołują się do licznych wspomnieniowych publikacji dotyczących dyskutowanego okresu, próbują wreszcie, co szczególnie interesujące, sprowokować „Sępa” do ocen moralnych. Etyczny kontekst omawianych wydarzeń wydaje się zresztą najbardziej interesujący, zwłaszcza że na plan pierwszy wysuwa się konieczność wypełniania rozkazów, niezadawanie zbędnych pytań, eliminowanie tych, których wskaże dowódca. Sprawa, co łatwo zauważyć, dodatkowo się komplikuje, gdy ofiarami stają się również osoby towarzyszące skazanym na śmierć lub ci, na których wydano wyrok prewencyjnie, z obawy przed hipotetycznym zagrożeniem z ich strony. Brak większych wątpliwości w takich przypadkach jest wyjątkowo dyskusyjny, na co zresztą dziennikarze próbują zwrócić uwagę. Równie interesującym wątkiem jest rola kobiet w kontrwywiadzie oraz tajemnice ich działalności ujawniane po latach. Wspomnienia Wiśniewskiego to znakomite pokazanie przypadkowości splecionej nierozłącznie z porządkiem i hierarchią, której przestrzegano. Życiorys bohatera książki staje się również intrygującym świadectwem konieczności przyspieszonego dojrzewania. „Sęp” zaczyna aktywnie działać w akcjach wykonywania wyroków Państwa Podziemnego, kiedy ma siedemnaście lat. Angażowanie tak młodych osób do ostatecznych w swoim wymiarze zadań ma, jak można przypuszczać, swoje mroczne oblicze. Chłopcami, jeszcze nie mężczyznami, dużo łatwiej jest pokierować w taki sposób, by nie mieli wątpliwości i nie myśleli w chwilach wymagających od nich podejmowania decyzji o odebraniu komuś życia.


Emil Marat, Michał Wójcik, Ptaki drapieżne. Historia Lucjana „Sępa” Wiśniewskiego, likwidatora z kontrwywiadu AK, Wyd. Znak, Kraków 2016.

wtorek, 2 lutego 2016

Deklaracja (R. Koziołek, Dobrze się myśli literaturą)

Książka Ryszarda Koziołka rozpoczyna się deklaracjami. Taki tytuł nosi pierwszy rozdział i z tego też ów rozdział się składa. To ciekawa, choć jednocześnie oczywista, perspektywa prawdziwego miłośnika literatury, który zawodowstwo łączy z zaangażowaniem typowym dla zwykłego czytelnika. Fakt ten zostaje przez Koziołka mocno zaakcentowany. Umiejętność równoległego wykorzystywania kompetencji literaturo- i kulturoznawczych z gotowością do wzruszeń i zachwytów wydaje się rozwiązaniem idealnym. To pierwsze pozwala być czytelnikiem świadomym, to drugie nie odziera owej świadomości z emocji. Badacz wyznaje na początku: „Mam skłonność do przyznawania literaturze rangi najważniejszego składnika kultury. Nic w tym dziwnego, w moim fachu to zawodowa powinność, niczym wiara dla księdza. Nie wystarcza mi jednak wypełnianie misji, która łączy się z moją profesją. Jestem notorycznym poszukiwaczem dowodów, że literatura to konieczność mówiącego człowieka, który w trosce o biologiczny i społeczny byt musi ulepszać swoją mowę, czyli czytać oraz tworzyć metafory i opowieści” (s. 7). Takie założenie pozwala autorowi na uczynienie literatury częścią tożsamości, jej budulcem i podstawą, dzięki której każdy kształtuje swoją intelektualną biografię. Koziołek kładzie nacisk nie tylko na namiętność towarzyszącą poznawaniu literatury, ale i osobistą relację, w jakiej zawsze jesteśmy w trakcie lektury. Niezależnie od tego, kogo czytamy i kiedy powstało poznawane przez nas dzieło, to, co dzieje się między tekstem a czytelnikiem, ma zawsze charakter intymny. Jedną z najważniejszych funkcji literatury jest dla Koziołka jej mediacyjność. To dzięki niej, tak sugeruje autor, rozpoznajemy się jako członkowie wspólnoty. Warto zwrócić uwagę na ten aspekt, by przemyśleć nasze miejsce na mapie owych kulturowych znaków, które są nasze lub pozostają nam obce. Gdzieś w tle pojawia się bowiem chęć poznawania tego, co inne, i możliwość mierzenia się ze światami, które pozostają poza naszym doświadczeniem. Koziołek nie tylko składa powyższe deklaracje, ale i wciela je w czyn. Mamy okazję być świadkami jego literackich olśnień i rozpoznań, a te dotyczą zarówno klasyków, jak i twórców literatury najnowszej. W obu przypadkach widoczna jest wspomniana na początku pasja, a ta przyciąga, imponuje i skłania do traktowania tekstu jako ważnego głosu w dyskusji.


Ryszard Koziołek, Dobrze się myśli literaturą, Wyd. Czarne, Wołowiec 2016.

poniedziałek, 1 lutego 2016

Walka o pamięć i z pamięcią (E. Vulliamy, Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki)

Książka Vulliamy’ego to znakomite połączenie zaangażowanego świadectwa, reportażu i rozpaczliwego wołania o pamięć, sprawiedliwość i szacunek dla ofiar. Już tytuł nakierowuje czytelnika na problematykę podejmowaną przez dziennikarza. Wojna, którą obserwował Vulliamy i która naznaczyła na całe życie jego rozmówców, wydaje się nie mieć końca. Choć oficjalnie się skończyła, trwa nadal we wspomnieniach i umysłach zainteresowanych stron. Bośniackie kobiety nie umieją zapomnieć wielokrotnych gwałtów i znęcania się. Dokładnie pamiętają oprawców i mimo upływu lat nie umieją pojąć okrucieństwa, które kierowało dawnymi znajomymi, sąsiadami, kolegami. Seksualne tortury wiążą się nie tylko z próbą upokorzenia kobiet i chęcią odebrania im godności, są również atakiem wymierzonym w naród oraz te jego przedstawicielki, które są wykształcone i niezależne. Rozmówczynie Vulliamy’ego nie tają, że ów kontekst był bardzo znaczący. Bośniaccy mężczyźni również nie umieją zapomnieć o brutalności i okrucieństwie. Rozpamiętują śmierć bliskich i znajomych, relacjonują wynaturzone pomysły katów. Serbowie także pamiętają, choć udają, że tak nie jest i chętnie zaprzeczają faktom. Opowieść reportera staje się bowiem nie tylko historią pamięci, która przechowuje to, co najgorsze, choć ostatecznie zmierza ku pochwale ocalenia, ale i historią walki z pamięcią ze strony Serbów i walki o pamięć ze strony Bośniaków. Szczególnie porażające jest to, że ofiary nadal są na gorszej, mniej uprzywilejowanej pozycji, a oprawcy w wielu przypadkach triumfują. Dzieje się tak chociażby wtedy, gdy Serbowie odmawiają wskazania miejsc, w których zakopano pomordowanych. Autor nie ukrywa, że dziennikarska neutralność staje się pustym słowem wtedy, gdy naprzeciwko siebie stają ofiara i morderca. W takiej sytuacji trzeba się opowiedzieć po którejś ze stron. Vulliamy tak czyni. Decyduje się na składanie zeznań w Hadze i mierzy się z cynizmem osób winnych ludobójstwa. To, co szczególnie pozostaje w pamięci po lekturze, to ostateczność skażenia złem. Ci, którzy go doświadczyli, żyją normalnie, jednak traumy nie umieją wymazać. Ci, którzy je zadawali, również egzystują w jego cieniu, oni z kolei cały czas dbają o to, by fakty nie wyszły na jaw. Obóz koncentracyjny Omarska, miejsce-bohater książki, zamienia się oskarżenie i muzeum pamięci jednocześnie. Zwłaszcza wtedy, gdy odmawia się ofiarom możliwości upamiętnienia ich kaźni, owo przypomnienie wbrew wszystkiemu wybrzmiewa wyjątkowo mocno. Pozycja obowiązkowa!


Ed Vulliamy, Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki, przeł. Janusz Ochab, Wyd. Czarne, Wołowiec 2016.