Powieść
Sylwii Zientek okazuje się dobrym pretekstem do rozważań na temat chybionych
koncepcji promocyjnych. Ci, którzy zatrzymają się przy notce biograficznej
autorki, dowiedzą się na przykład, że „debiutowała w 2012 roku nominowaną do
Literackiej Nagrody Europy Środkowej „Angelus” powieścią Złudzenia, nerwice i sonaty”. Nie jest to prawda, ponieważ książka
została zgłoszona do nagrody i zakwalifikowano ją do dalszego rozpatrywania za
sprawą spełniania wymogów formalnych. Chodzi o regulaminowy etap pierwszy
polegający na „weryfikacji nadesłanych książek pod względem zgodności z
kryteriami przyjętymi w regulaminie nagrody”. Owego debiutanckiego tytułu nie
ma więc ani w nominowanej czternastce, ani w siódemce finalistów. Warto ów fakt
zaakcentować, bo to nie jedyna pisarka, w której biografii znajduje się rzekoma
nominacja do Angelusa. Wydawnictwa podchodzą do tego zafałszowania z dużą
niefrasobliwością, a szkoda. We wspomnianej notce biograficznej nie znajdziemy
również informacji, iż mamy do czynienia z przedstawicielką tzw. literatury kobiecej
i że twórczość autorki przynależy do literatury popularnej. Zabieg ten zapewne
promocyjnie przemyślano, jednak gdyby ów fakt zaakcentowano, najnowsza powieść
Zientek być może wybrzmiałaby nieco inaczej. Dziwi też decyzja o wybraniu na
okładkę przerysowanego, przewidywalnego, kiczowatego w swojej oczywistości
zdjęcia. Taki projekt kieruje z kolei odbiorcę w stronę literatury popularnej,
choć opisy książki i deklaracje autorki od takiego zakwalifikowania wyraźnie
się dystansują. „Kolonia Marusia” to miejscami udana realizacja popowego
przedstawienia tematu rzezi wołyńskiej, rozpatrywana jednak w wyższych
rejestrach zasługuje na ocenę dużo bardziej negatywną. Nie jest to na pewno
inna wersja „Małej Zagłady”, choć ów literacki projekt poprzez rozpracowywanie
dziedziczenia traumy, wątki autobiograficzne i kobiecy ciąg pamięci zapośredniczonej
próbuje funkcjonować w podobnych kontekstach. Historia babki i matki autorki,
kobiet uratowanych z wołyńskiej rzezi, i naznaczonych jej obrazami na całe
życie z pewnością zasługuje na uwagę. Problem w tym, że autorce nie udaje się
przekonująco umieścić siebie – wnuczki i córki – we wspomnianym kobiecym
przejmowaniu i przekazywaniu cierpienia. Doświadczenia narratorki brzmią dość
pretensjonalnie i naiwnie, wychodzi w nich wszystko to, co może negatywnie
definiować tzw. prozę kobiecą. Fakty, choć poruszające, nie wystarczą, by
uczynić z nich dobrą literaturę. „Kolonia Marusia” pozostaje więc całkiem
przeciętną próbą zmierzenia się w powołyńską traumą w wersji pop. Szkoda tylko,
że próbuje się czytelnikom sugerować, że chodzi o coś więcej niż przewidywalna
w swojej wymowie próba pogodzenia się z demonami przeszłości odziedziczonymi po
matce i babce.
Sylwia
Zientek, Kolonia Marusia, Wyd. W.A.B., Warszawa 2016.
Bardzo dziękuję za rzeczywiste spojrzenie na zawartość książki. Widzenia tego do tej pory niestety brakowało. Pozdrawiam. BW.
OdpowiedzUsuńHm, bo to nie jest książka ani o Wołyniu, ani o przekazywaniu powołyńskiej traumy. To jest opowieść o narodzeniu się na nowo. Odrzuceniu wstydu, bólu, kompleksów, traumy i piętna samotności. Może trzeba stracić matkę, żeby się w niej odnaleźć. Ja wyczytałem tam coś zupełnie innego niż Ty. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDostrzegam wątek, o którym wspominasz, tyle że według mnie został on zrealizowany na poziomie przeciętnej literatury popularnej. Wołyń jest kluczowym kontekstem - bo i babka, i matka, i córka są takie, jakie są, właśnie z powodu tego, co tam się wydarzyło. No ale ambitne zamierzenia nie wystarczyły, bo z realizacją jest dużo gorzej. Opisanie dziedziczenia traumy nie jest wcale takie proste, co w pewnym sensie Zientek pokazuje, nie radząc sobie z tematem. Pozdrowienia!
Usuń