wtorek, 20 grudnia 2016

Wołyń jako temat nie wystarczy (S. Zientek, Kolonia Marusia)

Powieść Sylwii Zientek okazuje się dobrym pretekstem do rozważań na temat chybionych koncepcji promocyjnych. Ci, którzy zatrzymają się przy notce biograficznej autorki, dowiedzą się na przykład, że „debiutowała w 2012 roku nominowaną do Literackiej Nagrody Europy Środkowej „Angelus” powieścią Złudzenia, nerwice i sonaty”. Nie jest to prawda, ponieważ książka została zgłoszona do nagrody i zakwalifikowano ją do dalszego rozpatrywania za sprawą spełniania wymogów formalnych. Chodzi o regulaminowy etap pierwszy polegający na „weryfikacji nadesłanych książek pod względem zgodności z kryteriami przyjętymi w regulaminie nagrody”. Owego debiutanckiego tytułu nie ma więc ani w nominowanej czternastce, ani w siódemce finalistów. Warto ów fakt zaakcentować, bo to nie jedyna pisarka, w której biografii znajduje się rzekoma nominacja do Angelusa. Wydawnictwa podchodzą do tego zafałszowania z dużą niefrasobliwością, a szkoda. We wspomnianej notce biograficznej nie znajdziemy również informacji, iż mamy do czynienia z przedstawicielką tzw. literatury kobiecej i że twórczość autorki przynależy do literatury popularnej. Zabieg ten zapewne promocyjnie przemyślano, jednak gdyby ów fakt zaakcentowano, najnowsza powieść Zientek być może wybrzmiałaby nieco inaczej. Dziwi też decyzja o wybraniu na okładkę przerysowanego, przewidywalnego, kiczowatego w swojej oczywistości zdjęcia. Taki projekt kieruje z kolei odbiorcę w stronę literatury popularnej, choć opisy książki i deklaracje autorki od takiego zakwalifikowania wyraźnie się dystansują. „Kolonia Marusia” to miejscami udana realizacja popowego przedstawienia tematu rzezi wołyńskiej, rozpatrywana jednak w wyższych rejestrach zasługuje na ocenę dużo bardziej negatywną. Nie jest to na pewno inna wersja „Małej Zagłady”, choć ów literacki projekt poprzez rozpracowywanie dziedziczenia traumy, wątki autobiograficzne i kobiecy ciąg pamięci zapośredniczonej próbuje funkcjonować w podobnych kontekstach. Historia babki i matki autorki, kobiet uratowanych z wołyńskiej rzezi, i naznaczonych jej obrazami na całe życie z pewnością zasługuje na uwagę. Problem w tym, że autorce nie udaje się przekonująco umieścić siebie – wnuczki i córki – we wspomnianym kobiecym przejmowaniu i przekazywaniu cierpienia. Doświadczenia narratorki brzmią dość pretensjonalnie i naiwnie, wychodzi w nich wszystko to, co może negatywnie definiować tzw. prozę kobiecą. Fakty, choć poruszające, nie wystarczą, by uczynić z nich dobrą literaturę. „Kolonia Marusia” pozostaje więc całkiem przeciętną próbą zmierzenia się w powołyńską traumą w wersji pop. Szkoda tylko, że próbuje się czytelnikom sugerować, że chodzi o coś więcej niż przewidywalna w swojej wymowie próba pogodzenia się z demonami przeszłości odziedziczonymi po matce i babce.


Sylwia Zientek, Kolonia Marusia, Wyd. W.A.B., Warszawa 2016.

3 komentarze:

  1. Bardzo dziękuję za rzeczywiste spojrzenie na zawartość książki. Widzenia tego do tej pory niestety brakowało. Pozdrawiam. BW.

    OdpowiedzUsuń
  2. Hm, bo to nie jest książka ani o Wołyniu, ani o przekazywaniu powołyńskiej traumy. To jest opowieść o narodzeniu się na nowo. Odrzuceniu wstydu, bólu, kompleksów, traumy i piętna samotności. Może trzeba stracić matkę, żeby się w niej odnaleźć. Ja wyczytałem tam coś zupełnie innego niż Ty. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dostrzegam wątek, o którym wspominasz, tyle że według mnie został on zrealizowany na poziomie przeciętnej literatury popularnej. Wołyń jest kluczowym kontekstem - bo i babka, i matka, i córka są takie, jakie są, właśnie z powodu tego, co tam się wydarzyło. No ale ambitne zamierzenia nie wystarczyły, bo z realizacją jest dużo gorzej. Opisanie dziedziczenia traumy nie jest wcale takie proste, co w pewnym sensie Zientek pokazuje, nie radząc sobie z tematem. Pozdrowienia!

      Usuń