„Ortodroma”
to rzecz literacko niezwykła. Krótka, a pełna sensów. Typowa w swoim zamyśle, a
jednak mocno zaskakująca. Pięknie napisana, sensualna, ale i bardzo mocna,
daleka od sentymentalizmu i taniej emocjonalności. Połączenie prozy poetyckiej,
filozoficznego eseju, intymnego dziennika podróży, zapisków zderzających to, co
historyczne, z tym, co współczesne, wreszcie reportażu. Ta nieoczywistość
gatunkowa, stylistyczna i tematyczna nie ma nic wspólnego z eksperymentowaniem
na pokaz. Jest raczej wcielaniem w życie przekonania, że są sprawy,
doświadczenia, przeżycia, które wymykają się oczywistym klasyfikacjom i
wymagają nadzwyczajnego potraktowania. Janiszewski decyduje się na gest
reportersko dobrze znany. Rusza śladami podróży, która odbyła się w 1914 roku,
a jej celem była Antarktyda. Katastrofa, jaka stała się udziałem uczestników wyprawy
sprzed lat, jest pretekstem do zmierzenia się z materialnym i fizycznie
odczuwalnym doświadczeniem ostateczności. W powtórzeniu, jak chciałby Deleuze,
odsłania się różnica. Ekstremalne warunki nie tyle mają przywoływać to, co
wydarzyło się w przeszłości. Okazują się przede wszystkim doskonałą okazją do
zadania sobie pytań, które w innych okolicznościach nigdy by nie padły. Podróż
zyskuje wymiar głęboko egzystencjalny, a najważniejsze staje się nie tyle
dotarcie do celu, co raczej wejrzenie w głąb siebie i dostrzeżenie tego, co
wcześniej było niezauważane. Bardzo dobre.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz