Druga
część serii „Cztery pory roku” tylko pozornie koncentruje się na tytułowej
zimie. Knausgård nie rozważa uroków krajobrazu, nie skupia się na kwestiach
meteorologicznych, nie rozważa zalet lub wad śniegu. A mógłby. Ci, którzy znają
go z „Jesieni”, lub pięciu dotychczas opublikowanych tomów „Mojej walki” z
pewnością wiedzą, co mam na myśli. Dla norweskiego pisarza tematem może być
wszystko – zwłaszcza jego własne życie, ale i każdy napotkany przedmiot,
wykonywana czynność, obserwowana przypadkowo sytuacja. Nie bez powodu lekturze
każdej z jego książek towarzyszyć może pytanie, czy mamy do czynienia z filozofem
codzienności czy może po prostu z banalistą. Nie inaczej jest w przypadku „Zimy”.
Knausgård z jednej strony wzruszająco portretuje własne czekanie na dziecko,
zbliża się do odczuć tych potomków, którzy już są na świecie, przekonująco
buduje porozumienie między dzieckiem a dorosłym, z drugiej natomiast
szczegółowo opisuje, czym jest krzesło lub do jakich refleksji skłaniają go
patyczki do czyszczenia uszu. „Zimę” można więc z powodzeniem uznać za pean
pochwalny na rzecz ojcostwa. Pisarz odsłania własną bezradność wobec nowego
istnienia, swoją niepewność, jeśli chodzi o możliwość zapewnienia dziecku
bezpieczeństwa zawsze i wszędzie, swoją uważność, bo rola przewodnika po
otaczającej rzeczywistości jest niezwykle istotna. Książka ta zbliża się
niebezpiecznie do wzniosłości, od której blisko już do patetyczności. Impresje
dotyczące banalnych czynności i przedmiotów są sprowadzeniem rozważań na ziemię
i zachowaniem niezbędnej równowagi. To, co ważne, zdaje się sugerować Knausgård
dzieje się bowiem często tam, gdzie nie chcemy nawet zaglądać, bo wydaje nam
się, że króluje w tym miejscu mało znacząca codzienność.
Karl
Ove Knausgård, Zima, z obrazami Larsa Lerina, przeł. Milena Skoczko,
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz