Powieść
Izabeli Morskiej budzi mieszane odczucia. Z jednej strony początkowe jej partie
pozwalają sądzić, że będziemy mieć do czynienia, z utworem niezwykle ciekawym –
precyzyjną wiwisekcją z chorobą niosącą wykluczenie w roli głównej. Z drugiej strony
mniej więcej w połowie książki cała opowieść się rozmywa, staje się przegadana,
a w finale sprawia wrażenie dzieła nieprzemyślanego kompozycyjnie ze straconymi
i źle wyeksponowanymi kluczowymi punktami odniesienia. Szkoda, wielka szkoda,
bo temat choroby, cierpienia, niezamierzonego przez nikogo wyrzucenia na
margines za sprawą bólu, wreszcie komunikacyjnego impasu między pacjentem a służbą
zdrowia jest tematem ważnym. Nie ma więc potrzeby umieszczać na okładce pretensjonalnego
hasła reklamowego: „Proza jak zastrzyk w serce”. „Znikanie” to powieść z
ogromnym potencjałem, który jednak zostaje zaprzepaszczony za sprawą zbyt małej
dyscypliny słowa i przegadania. Książka zdecydowanie zyskałaby, gdyby skrócono
ją, co najmniej o połowę. Autobiograficzny charakter opowieści nie może w tym
wypadku przysłaniać literackich braków zaprezentowanej historii. Widać je
szczególnie mocno w drugiej części utworu. Napięcie, jakie autorka potrafi
zbudować na początku książki, stopniowo znika i staje się powtórzeniem. Nie
jest to jednak powtórzenie mające zaprezentować znużenie nierozumianej przez
lekarzy pacjentki. Widać w tym raczej nadmiar związany z tym, iż Morska, jak
się zdaje, przestaje panować nad tekstem. Jeśli miałabym ocenić tę książkę na
tle innych autorstwa Izabeli Filipiak (pod tym nazwiskiem wcześniej publikowała
pisarka), zaliczyłabym ją do tych słabszych utworów, niedopracowanych i nie do
końca przemyślanych. Być może pułapką stał się właśnie autobiografizm. W
stosunku do siebie najtrudniej o spojrzenie z dystansem.
Izabela
Morska, Znikanie, Wyd. Znak, Kraków 2019.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz