Niepokojąco
ciche, opuszczone przez ludzi miasto. „Phnom Penh umarło” (s. 123) – jak pisze
Domarańczyk. Domy, niegdyś tętniące życiem, pełne rzeczy i ważnych pamiątek
rodzinnych, których nie zabrano. Zatrzymany w kadrze dzień, w którym wszystko
się skończyło. Buty, które trzeba było zostawić przed wyruszeniem w nieznane.
Palone z nienawiścią książki. Niszczone lekarstwa i ewakuowani w pośpiechu, z
pogardą dla ich cierpienia, pacjenci. Walające się przed byłym bankiem
pieniądze. Sklepy, w których pozostał towar, ale nikt go nie sprzedaje. Śmierć,
która staje się czymś powszednim. Takie obrazy przytacza autor w swojej
książce. Domarańczyk, dziennikarz, który otrzymuje wizę numer jeden, razem z
towarzyszącą mu ekipą wjeżdża do Kambodży. Jest rok 1979 i właśnie skończyła
się dyktatura Czerwonych Khmerów. Świat, który obserwuje reporter, naznaczony
jest doświadczeniem przejścia – oto najgorszego już nie ma, ale nowe,
skojarzone z życiem i przeciwstawiające się śmierci, jeszcze tak naprawdę nie
nadeszło. W tle nieustannie wybrzmiewa pytanie – dlaczego? Nie ma w nim nic
dziwnego, bo choć autor zadaje je tuż po katastrofie (pierwsze wydanie książki
ukazało się w 1981 roku), to jednak dzisiaj, czterdzieści lat po zajęciu przez Czerwonych
Khmerów Phnom Penh, gwałt zadany miastu i jego mieszkańcom jest równie
niezrozumiały, przerażający, paraliżujący swoją ostatecznością i totalnością.
Reporterska opowieść Domarańczyka to jeszcze jeden dowód na to, że choć w
przypadku ludobójstw można wskazać cechy powtarzające się, to jednak nie da się
i nie wolno uważać, że ludobójstwo bywa podobne do ludobójstwa. Świat
sportretowany w książce to rzeczywistość, w której zabija się za zjedzenie
kilku ziarenek ryżu, niewybaczalnym grzechem jest posiadanie wykształcenia,
medycyna jest niepotrzebna, czytanie książek karane jest śmiercią, niszczy się
okulary, odbiera się ludziom buty, pieniądze są zakazane, wszystko należy do
państwa, rodzina nie ma racji bytu, ludzie starsi są zbędni, powinni więc
zginąć, dzieci uczone są na morderców i to jedyna nauka, na którą im się
pozwala, a miasto jest synonimem tego, co należy zniszczyć. Powyższe przykłady
podbudowane są, oczywiście, ideologią i, co Domarańczyk mocno akcentuje,
strachem przed własnymi obywatelami. Reporter nie tylko opisuje kraj, w którym
dokonała się Apokalipsa, ale też pokazuje historyczne i polityczne podłoże
mrocznych wydarzeń, w tym chińskie zaangażowanie we wspieranie Pol Pota i
zachodnie niedowierzanie jako reakcję na informacje docierające z Kambodży.
Domarańczykowi udaje się bardzo sugestywnie odtworzyć dramatyzm wydarzeń, które
zniszczyły życie tak wielu ludzi. Na uwagę zasługuje nie tylko opis martwego
miasta, o którym wspominałam wcześniej, ale i sceny, kiedy mieszkańcy radośnie
witają Czerwonych Khmerów, nie spodziewając się tego, jaki los wyzwoliciele
zamierzają im zgotować i jak brutalni mogą być Khmerzy, wyglądający często jak
dzieci, bo mający po kilkanaście lat. Reportaż Domarańczyka czytany po latach
wtedy, kiedy więcej faktów znany i pewne niedopowiedzenia możemy uzupełnić
(pisze o tym w posłowiu prof. dr hab. Piotr Ostaszewski), nie traci nic ze
swojego siły oddziaływania. Skłania również do sięgania po inne książki na ten
temat powstałe przed laty, np. po „Bambusową klepsydrę” Wiesława Górnickiego
czy „Śladami Pol Pota” Moniki Warneńskiej.
Zbigniew
Domarańczyk, Kampucza, godzina zero, wstęp: Wojciech Tochman, posłowie: prof. dr hab. Piotr Ostaszewski, Wyd. Dowody na Istnienie, Warszawa 2015.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz