Zapraszam również na mój profil na Facebooku: https://www.facebook.com/bernadetta.darska

oraz na moje konto na Instagramie: https://www.instagram.com/bernadettadarska/

niedziela, 31 maja 2015

Przekleństwo tego kraju (M. Stasiński, Diabeł umiera w Hawanie)

Książka Macieja Stasińskiego składa się w większości z tekstów opublikowanych w latach 2000-2015 na łamach „Gazety Wyborczej”. To dosyć ważna informacja, znajdziemy ją w nocie edytorskiej, bo fakt, iż mamy do czynienia z artykułami prasowymi jest łatwo zauważalny. Stasińskiemu zdarza się kilkakrotnie informować o tych samych wydarzeniach, przywoływać identyczne fakty, powtarzać to, co zostało już wcześniej powiedziane. Choć „Diabeł umiera w Hawanie” to książka bardzo ciekawa, napisana z dużą znajomością rzeczy, tego typu wpadki trochę irytują. Być może, należałoby na poziomie redakcji zastanowić się nad rezygnacją z niektórych tekstów, a poszerzeniem innych o informacje, które mogłyby być usunięte za sprawą takiego gestu. Pomijając jednak powyższą uwagę, trzeba zdecydowanie zaznaczyć, że Stasińskiemu udaje się pokazać Kubę w sposób wielowymiarowy, niejednoznaczny, z uwzględnieniem ważnych świadectw tych, którzy są ikonami walki z Fidelem Castro. Autor bardzo mocno akcentuje fakt pewnego fatum wiszącego nad państwem za sprawą jego przywódcy. Co prawda, można zauważyć coś w rodzaju nieśmiałej odwilży, jednak dopóki żyje dyktator nic nie jest oczywiste, a wolność pozostaje tylko marzeniem. Stasiński nie poprzestaje na sportretowaniu ludzi władzy, choć znajdziemy tu i krótkie wprowadzenie historyczne, i niezbędną charakterystykę biografii Fidela Castro. Na plan pierwszy wysuwają się jednak losy tych, którzy odważyli się przeciwstawić terrorowi stanowiącemu zaprzeczenie rewolucji. Są wśród nich chociażby Damy w Bieli, kobiety, które upominają się o swoich mężczyzn, dysydentów zamkniętych w więzieniach, Huber Matos, który współtworzył rewolucję, a potem był przez nią brutalnie niszczony, czy Yoani Sánchez, znana na całym świecie blogerka i ambasadorka wolności. Portret Kuby, jaki się wyłania z tych historii o ludziach i kraju, naznaczony jest nostalgią i coraz trudniej tłumioną tęsknotą za nieznaną wolnością. Nieznaną, bo władza Fidela Castro trwa już tak długo, że zdążyły dorosnąć pokolenia, które nie znają pięknego smaku rewolucji, który zwycięża. Zresztą nawet ci, którzy go zaznali, szybko poczuli, jak słodycz zamienia się w coś gorzkiego i trudnego do przełknięcia. Narracja Stasińskiego prowadzona jest w taki sposób, że nowe lepsze jutro wydaje się nieuchronne. Problem w tym, że nie wiadomo, kiedy nadejdzie, bo Castro wydaje się, brzmi to absurdalnie, niezniszczalny, za to ludzie i Hawana coraz bardziej niszczeją w świecie naznaczonym niewolą.


Maciej Stasiński, Diabeł umiera w Hawanie, Wyd. Agora, Warszawa 2015. 

sobota, 30 maja 2015

Przypadek czy przeznaczenie? (S. Hannah, Błąd w zeznaniach)

Sophie Hannah to autorka wyróżniona przez spadkobierców Agathy Christie. Napisała bowiem kontynuacje losów Herculesa Poirota zatytułowaną „Inicjały zbrodni”. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że udane naśladownictwo to jedyny sukces pisarki. Hannah jest od lat dobrze znana wielbicielom kryminałów, także w Polsce. „Inicjały zbrodni” to zatem tylko potwierdzenie jej literackiej klasy. Swój talent autorka rozwinęła w pełni w serii kryminalnej, w której śledztwa prowadzą policjanci Simon i Charlie. Ona i on zupełnie nie pasują do siebie, ale jak wiadomo, przeciwieństwa się przyciągają. „Błąd w zeznaniach” to dziewiąta część cyklu, równie znakomita jak poprzednie jego odsłony. Hannah nie tylko świetnie konstruuje zagadkę, odzierając ją z niesamowitości, ale jednocześnie nasycając grozą związaną z wpisaniem w zwyczajność i codzienność. Jej powieści stanowią wyraźne ostrzeżenie przed tym, że zło czai się wszędzie i może pojawić się w naszym życiu zupełnie przypadkowo, choć jednocześnie będziemy skłonni widzieć w tym fatalistyczne zrządzenie losu. Hannah przyzwyczaiła swoich czytelników do specyficznego rozłożenia sił. Na plan pierwszy nie wysuwają się przywołani Simon i Charlie, śledczy sprawiają wrażenie postaci niemalże epizodycznych. W centrum opowieści są natomiast ci, którzy zostają wplątani w tajemnicę. Specjalnie nie używam słowa „zbrodnia”, bo pisarkę dużo bardziej interesuje szaleństwo, obsesja, chorobliwa fascynacja. To one prowadzić mogą do czynów, których konsekwencji w żaden sposób nie da się cofnąć. Nie inaczej jest w „Błędzie w zeznaniach”. Mamy tajemniczą śmierć znanego, bardzo kontrowersyjnego, znienawidzonego, ale i chętnie czytanego publicysty. Mamy kilka tropów, które pozornie do niczego nie prowadzą. I mamy historię pewnych kłamstw – tych narastających od lat, tych całkiem świeżych, tych poważnych i całkowicie banalnych. Gdzieś w tle jest jeszcze świat wirtualny – dający wiele nowych możliwości i pozwalający na manipulowanie emocjami i uczuciami. Tak naprawdę rzeczywistość internetowa będzie musiała zmierzyć się z tym, co do bólu realne. I nie chodzi wcale o próbę sił, ale o udowodnienie, że kreacja z wykorzystaniem możliwości oferowanych przez sieć bywa nie tyle pasjonującym wyzwaniem, co raczej destrukcyjnym przypieczętowaniem upadku.


Sophie Hannah, Błąd w zeznaniach, przeł. Marta Kisiel-Małecka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015. 

czwartek, 28 maja 2015

Samotne dziś (J. Barnes, Wymiary życia)

Ta niewielka objętościowo książka składa się z trzech historii. Dwie pierwsze pozornie nawet nie zapowiadają tej trzeciej, a jednak w ostatniej opowieści pojawiają się nawiązania do tych wcześniejszych. Próba sfotografowania ziemi wtedy, gdy jest się w powietrzu, prowokacyjne loty balonem wyprzedzające swój czas i ekscytujące widzów, uczucie łączące tę, która znana jest z licznych kontrowersyjnych zachowań, i tego, który do tej pory, raczej nie poddawał się obezwładniającej sile miłości. Intrygujące historie, tego nie da się ukryć, nie zawierają jednak ostrzeżenia przed tym, na co się natkniemy w trzeciej opowieści. Barnes pisze bowiem o stracie. Usiłuje wypowiedzieć to, co najlepiej zawiera się w milczeniu. Ukochana żona, która umiera, staje się bohaterką tego tekstu, ale i osobą łączącą z postaciami przywoływanymi wcześniej. W biografii kobiety zawiera się bowiem ostateczność i nieuchronność przemijania. Czas staje się nagle wrogiem i przyjacielem – jego upływ pozwala nieporadnie uczyć się żyć ze stratą, jego istnienie uświadamia, że pogodzenie się z tym, co się wydarzyło, nie jest możliwe. Barnes emocjonalnie, ale i z dużą dbałością o słowa, analizuje różnego rodzaju sformułowania, którymi określamy czyjąś śmierć i które mają być próbą uniknięcia cierpienia. W efekcie jego tekst okazuje się nie tylko wyznaniem miłości i wyznaniem bólu, ale też analizą skandalu, jakim bywa śmierć wtedy, gdy pojawia się tak po prostu i niszczy reguły codzienności wcześniej tak dobrze funkcjonujące. Barnes nie próbuje przepracowywać żałoby lub przechodzić jakiegoś kolejnego jej etapu. W swojej opowieści o stracie, cierpieniu, poczynionym wewnątrz zniszczeniu pozostaje bezkompromisowy. Życie po śmierci kogoś bliskiego przestaje być tak po prostu życiem, a staje się życiem ze śmiercią.


Julian Barnes, Wymiary życia, przeł. Dominika Lewandowska, Wyd. Świat Książki, Warszawa 2015. 

niedziela, 24 maja 2015

Życie w cieniu wojny (S. Oksanen, Gdy zniknęły gołębie)

Polscy czytelnicy mogli poznać twórczość Oksanen, czytając jej znakomite „Oczyszczenie”. Jaka jest kolejna książka fińskiej pisarki, którą właśnie przetłumaczono? Równie dobra. Oksanen z wielką wrażliwością łączy przeżycia zwykłych ludzi, którzy usiłują przetrwać w niełatwych czasach, z doświadczeniami historycznymi. Te ostatnie to walka między czerwonoarmistami a hitlerowcami o Estonię, a także powojenne zwycięstwo komunizmu. Akcja książki rozgrywa się dwutorowo – w pierwszej połowie lat czterdziestych XX wieku i w połowie lat sześćdziesiątych. W obu przypadkach wybory dokonywane pod wpływem bycia częścią Wielkiej Historii determinują losy bohaterów. Przeżycie bywa okupione zbrodnią, przetrwanie wiąże się z kłamstwem, miłość miewa polityczne oblicze, a przeszłość staje się zagrożeniem, bo może zniszczyć teraźniejszość. Oksanen znakomicie buduje napięcie, wiarygodnie przedstawia psychologiczne podstawy poczynań bohaterów, zdaje się rozumieć, że siła i słabość są jak awers i rewers codzienności. „Gdy zniknęły gołębie” to powieść, która przypomina „Nazistę i fryzjera” Edgara Hilsenratha. Kwestia gry, wkładania masek, kamuflowania prawdy o sobie i kreacji, która niepostrzeżenie zbliża się do destrukcji, są bardzo ważne, by nie powiedzieć kluczowe, i dla fińskiej pisarki. Na plan pierwszy wysuwają się losy dwóch kuzynów. Jeden to Roland, a jego aktywność będzie bardziej widoczna w okresie wojennym. Później stanie się ważną postacią właśnie przez nieobecność i niemożność stwierdzenia, co tak naprawdę mężczyźnie się przydarzyło. Drugi to Edgar, który okaże się mistrzem czuwania i planowania własnej biografii w świecie zdominowanym i przez hitlerowców, i przez komunistów. Ważną postacią jest Juudit – kobieta nieszczęśliwa, która znajduje miłość tam, gdzie nic nie jest niewinne. Konsekwencje podjętych decyzji zbliżą ją i do nałogu, i do szaleństwa. W tej historii nie wiadomo do końca, kto jest sobą, kto pozostał wierny swoim przekonaniom i kto w którym momencie życia był najprawdziwszy. Ta niejednoznaczność pokazuje, że człowiek bywa bezradny w zderzeniu z siłami, z którymi nie może się tak po prostu mierzyć. Wielka Historia niszczy każdego – jednych mniej, drugich więcej, nikogo jednak nie pozostawia takiego, jakim był przed czasem permanentnego, usankcjonowanego politycznie niepokoju.


Sofi Oksanen, Gdy zniknęły gołębie, przeł. Sebastian Musielak, Wyd. Czarne, Wołowiec 2015.

sobota, 23 maja 2015

Bez zdziwienia i z akceptacją (P. Hessler, Dziwne kamienie)

Ci, którzy czytali „Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach” nie będą mieli wątpliwości, że i po kolejną książkę Hesslera warto sięgnąć. Autor gwarantuje nie tylko znajomość tematu popartą wieloletnim pobytem w Chinach, ale i doskonałą umiejętność obserwacji, warte uwagi wnioskowanie i niewątpliwy talent do opowiadania. Nic więc dziwnego, że obie publikacje reportera czyta się świetnie, zwłaszcza że wydobywając absurdy, eksponując różnice i pokazując specyfikę kraju, Hessler nigdy nie okazuje wyższości, raczej zrozumienie, akceptację, a przynajmniej chęć dotarcia do źródła takiej, a nie innej, postawy. Widać do szczególnie wyraźnie w reportażu otwierającym tom, choć w tym akurat przypadku mamy do czynienia z pokazaniem nie tylko tego, co inne, trudne do zaakceptowania, ale i tego, co kulturowo trudno pojmowalne. Mam na myśli jedzenie szczurów w restauracji, a także innych zwierząt u nas pełniących zupełnie inne role (np. kotów). Hessler nie poprzestaje jednak na historiach z kulinariami w tle, doskonale wiedząc, że jest w nich pewna prawda o zwyczajach społeczeństwa, ale prawda mocno powierzchowna. Towarzyszyć zatem będziemy reporterowi w eksplorowaniu Wielkiego Muru w towarzystwie badacza, który nie jest uznawany przez środowisko naukowe. Dowiemy się, jak wyglądało przeżywanie olimpiady w Pekinie, a także jak niełatwo odnieść sukces w amerykańskiej NBA i jednocześnie pozostać lojalnym obywatelem chińskim. Możemy także przeczytać o dość nietypowej miejscowości, wzorowanej na zachodnioeuropejskich miasteczkach zaludnionych przez artystów, w której Chińczycy pracowicie malują kopie znanych prac. Co ciekawe i co zostaje zaakcentowane przez Hesslera, aktywność ta nie prowadzi wcale do zbliżenia kultur. Kopiści wykonują swoje zadanie tak, jakby pracowali w fabryce. Nie są zainteresowani ani portretowanymi obiektami, ani ich autorami, ani miejscem, do którego dotrą wykonane przez nich obrazy. To nie jedyne historie, na jakie możemy się natknąć w książce Hesslera. Dominują tu opowieści z Chin, ale też pojawiają się reportaże z Ameryki. Te drugie również napisane są z ciekawej perspektywy. Hessler tak długo nie mieszkał w Stanach, że zaczyna postrzegać swój kraj jak człowiek z zewnątrz, dla którego codziennością jest rzeczywistość azjatycka. Wśród amerykańskich historii na uwagę zasługuje relacja z przeprowadzki autora z Chin do Ameryki, przeprowadzki bezproblemowej dzięki niezwykłemu wprost pakowaniu dobytku przez Chińczyków. Warto również zatrzymać się przy historii o ludziach utrzymujących się przed laty z wydobycia uranu. Fakt, iż wielu z nich zmarło na raka, nie powoduje pojawienia się frustracji, wręcz przeciwnie, niegdyś doświadczony spełniony amerykański sen wydaje się ciągle żywy.


Peter Hessler, Dziwne kamienie. Opowieści ze Wschodu i z Zachodu, przeł. Robert Pucek, Wołowiec, Czarne 2015. 

piątek, 22 maja 2015

Pamięć (Życie to jednak strata jest. Andrzej Stasiuk w rozmowach z Dorotą Wodecką)

Tom rozmów Doroty Wodeckiej z Andrzejem Stasiukiem nie jest wywiadem-rzeką. To raczej zbiór kilku tematycznie uporządkowanych pogawędek, układających się w zgrabną całość. Użyłam określenia „pogawędki”, bo konwencja rozmowy, choć tematy są często ważne i poważne, sprowadza się i do wypytywania o prywatność (dyskretnie i ze smakiem), i do mówienia o sprawach fundamentalnych (np. Bóg), i do przemieszczanie się po miejscu, które Stasiukowi jest bliskie (np. wyjazd na cmentarz na grób Mirosława Nahacza). Jednocześnie jest w tym wszystkim pewna lekkość i niezobowiązujący ton. To, co zwyczajne i codzienne, miesza się tutaj z tym, co niepowtarzalne i nie do uchwycenia. Tytuł książki przywodzi na myśl publikację Marii Janion „Żyjąc tracimy życie”. Nie bez powodu, bo gdzieś w tle, właściwie cały czas, pojawiają się i przekonanie o przemijaniu, i nostalgiczne wspominanie czasu dorastania, i akcentowanie istotnej roli pamięci, i mierzenie się z ostatecznością. Odchodzenie tych, którzy byli ważną częścią życia, śmierć jako część istnienia, wreszcie towarzyszenie komuś w tej ostatniej chwili i lęk przed tą sytuacją – Stasiuk koncentrując się na tym problemie ani nie teoretyzuje, ani nie godzi się na nadmierne zwierzenie, ani też nie próbuje niczego bagatelizować. Widać tutaj wrażliwość podobną jak w tomie „Grochów”. Książka ta zostaje zresztą w którymś momencie przywołana przez Wodecką. Odwoływanie się do tekstów Stasiuka odbywa się jakby mimochodem. Nie tyle więc rozmawia się o książkach, co raczej o życiu, którego częścią i przejawem są publikacje. Szczególnie interesujące są te fragmenty, gdy Stasiuk kładzie nacisk na rolę i wagę pamięci. Bez niej, sugeruje, nie istniejemy tak naprawdę. Pamięć staje się zresztą tematem-obsesją, powraca bowiem często, jej pojmowanie jest doprecyzowywane. Na uwagę zasługuje też refleksja o rodzicielstwie oraz pozbawione egzaltacji, eleganckie w swojej prostocie, wyznanie miłości do żony i córki. Czytelnik znajdzie tu również cytat dotyczący reportażu, który ostatnio narobił tyle szumu w sieci. Stasiuk dość lekceważąco wypowiada się o tym gatunku, zakładając, że kłamstwo jest ciekawsze od prawdy. Twierdzi też, że reportaż nie jest literaturą. Przerzucanie się argumentami, co jest ważniejsze/lepsze/ciekawsze – fikcja czy non-fiction, można skwitować tylko wzruszeniem ramion. Spór ten nie ma tak naprawdę większego sensu. Bywają pisarze, którzy mówią o świecie i o człowieku więcej niż niejeden reporter, bywają reporterzy, którzy piszą lepiej i sugestywniej od wielu pisarzy.


Życie to jednak strata jest. Andrzej Stasiuk w rozmowach z Dorotą Wodecką, Wyd. Agora i Czarne, Warszawa-Wołowiec 2015. 

czwartek, 21 maja 2015

Dziś czy jutro? (U. Eco, Temat na pierwszą stronę)

Najnowsza powieść Umberto Eco to kolejny głos pisarza w sprawie współczesnych mediów, zmian zachodzących w etyce dziennikarskiej i podporządkowywania zaangażowania obywatelskiego oczekiwaniom tych, którzy mają pieniądze i władzę. Kolejny, bo temat ten zajmował autora „Imienia róży” chociażby w „Apokaliptykach i dostosowanych” czy w „Rakiem. Gorąca wojna i populizm mediów”. Eco łączy konwencję powieści zaangażowanej, inicjacyjnej i kryminalnej. Colonna otrzymuje dość nietypowe zlecenie. Ma stworzyć bestseller na zlecenie mężczyzny, który właśnie zakłada czasopismo. Dziennik jest dopiero w fazie projektu, ale rodzenie się nowego tytułu ma być przez bohatera obserwowane i opisane. Choć zlecenie wydaje się całkiem intrygujące i dobrze płatne, opiera się na Wielkim Kłamstwie. Jutro – to nie tylko metafora mającej nadejść katastrofy, nie tylko tytuł gazety, ale i synonim oszustwa. Przygotowywane przez redakcję czasopismo jest tak naprawdę eksperymentem. Nigdy nie zostanie wydane i nigdy nie stanie się ważnym społecznie głosem. Wtajemniczeni, a więc bohater, jego zleceniodawca wcielający się w rolę redaktora naczelnego i tajemniczy Prezes, wiedzą więcej, pozostali dają się przekonać do tego, co jest tak naprawdę igraniem z prawdą, realizmem, chęcią reagowania na to, co się w świecie dzieje. Szybko okazuje się bowiem, że kolejne pomysły omawiane i realizowane na redakcyjnych kolegiach więcej mają z kreacji i fałszu niż z portretowania rzeczywistości i zabierania głosu w sprawie. Pokazanie od środka tego, jak powstaje informacja, która zamienia się w przyjmowany przez społeczeństwo fakt, ujawnia koniunkturalizm i zakłamanie redaktorów. Tzw. ważne tematy społeczne, problemy kontrowersyjne oraz kultura spychane są na margines. I nie chodzi wcale o brak kompetencji dziennikarzy, ale o konieczność zadbania o dobre samopoczucie wspomnianego Prezesa. To, co nieoczywiste, skazane jest na porażkę – albo zostanie ośmieszone, albo odrzucone, albo brutalnie spacyfikowane. Sposób odrzucenia jest mało ważny, bo zawsze prowadzi do wycofania się i zaprzestania drążenia danego wątku. Smutna to konstatacja i niepokojąca diagnoza. W tej relacji społeczeństwo zawsze przegrywa – Prezes ma nad nim władzę, a dziennikarze zakładają zwykle, że czytelnicy są mało inteligentni i oczekują tylko tekstów łatwych i banalnych.


Umberto Eco, Temat na pierwszą stronę, przeł. Krzysztof Żaboklicki, Wyd. Noir Sur Blanc, Warszawa 2015. 

środa, 20 maja 2015

(Nie)porozumienie (S. de Beauvoir, Pewnego razu w Moskwie)

On i ona, zawsze razem, rozumieją się bez słów, spragnieni swojej obecności, choć dający też sobie przyzwolenie na samotność lub relację z kimś innym – przybywają z Paryża do Moskwy. Czeka na nich córka mężczyzny z innego związku, która rozumie się świetnie nie tylko z ojcem, ale i z jego wieloletnią życiową partnerką. Nie ma większego znaczenia, że kobiety nie przeszły na ty, bo darzą się szacunkiem i szczerą sympatią. Pozornie więc pobyt w stolicy Rosji zapowiada się sielankowo, zwłaszcza że francuska para nie odwiedza Rosji w celach zawodowych. Obmyślane są więc wycieczki, rozmawia się dużo o miłym spędzaniu czasu i zobaczeniu jak najwięcej, zwiedzaniu towarzyszy obserwowanie miejsc i ludzi. Bohaterowie szybko dostrzegają różnice między Wschodem a Zachodem. Obcokrajowcy traktowani są zresztą inaczej, gorzej, co zostaje kilka razy podkreślone. Kawiarnie w niczym nie przypominają francuskich kafejek, restauracje oferują czasami niemalże niejadalne potrawy, a wezwanie taksówki graniczy z cudem. Polityczność krytycznych spostrzeżeń nie jest zbyt mocno akcentowana, jednak jeśli weźmiemy pod uwagę, że i Sartre, i de Beauvoir, zafascynowani komunizmem, odwiedzali Rosję, można pokusić się o stwierdzenie, że jest w podróży bohaterów jakieś echo wypraw autorki i jej partnera. Wątkiem, który wysuwa się na plan pierwszy jest starość oraz braki w komunikowaniu. Ona i on dużo rozmyślają, analizują własne słabości, mierzą się z upływem czasu, bo choć mentalnie mają mniej więcej po czterdzieści lat, faktycznie są sześćdziesięciolatkami. Refleksja o przemijaniu dotyczy nie tylko ograniczeń typowo fizycznych, ale i idei oraz możliwości mierzenia się z różnymi wyzwaniami. Milczenie nie jest końcem uczucia, ale staje się jednym z etapów miłości. To wszystko, co bohaterowie mają obmyślone, musi zostać wypowiedziane, a adresatem słów musi być drugi człowiek. Bez tego nie da się ocalić miłości, a jak dowiemy się z kart książki, trudno jest nienawidzić tego, kogo się kocha. Lęki i niepokoje, które wcześniej dzielą i niszczą bliskość, okazują się wspólne dopiero wtedy, gdy zostają głośno wypowiedziane. Dzięki słowom zaklinana jest złość, niechęć, rozczarowanie i wszystkie inne negatywne emocje powstałe tylko dlatego, że nie starczyło chęci, by wyjaśnić nieporozumienie. Ta niewielka objętościowo książka niesie wiele ponadczasowych znaczeń, dzięki temu pozostaje nadal aktualna, choć świata portretowanego przez de Beauvoir dawno już nie ma. Warto!


Simone de Beauvoir, Pewnego razu w Moskwie, przeł. Paulina Błaszczykiewicz, wstęp: Eliane Lecarme-Tabone, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2015. 

wtorek, 19 maja 2015

Książka twarzy 2 (M. Bieńczyk, Jabłko Olgi, stopy Dawida)

W tytule tego tekstu nie bez powodu przywołuję „Książkę twarzy”, tom nagrodzony Nagrodą Literacką Nike. „Jabłko Olgi, stopy Dawida” można bowiem traktować jako kontynuację refleksji poczynionych we wspomnianej publikacji, brawurowe zrekonstruowanie procesu myślowego, a także odtworzenie rytmu skojarzeń kulturowych, swobodnie przemieszczających się od kultury wysokiej do kultury masowej. I tak w najnowszym tomie esejów Bieńczyka (przyporządkowanie formalne tekstów zamieszczonych w książce to temat do dyskusji) natkniemy się chociażby na fascynujące rozważania o otyłości, dla których punktem wyjścia stanie się powieść „Gruby” Aleksandra Minkowskiego. Jeśli już mowa o literaturze młodzieżowej, to na szczególną uwagę zasługują te fragmenty publikacji, które dotyczą twórczości Edmunda Niziurskiego i Adama Bahdaja. Autor zdradza przewrotnie gotowość sięgania ponownie po kultowe pozycje tych autorów, czytelnik natomiast nie tylko nie będzie tym zdziwiony, ale i zostanie zarażony entuzjazmem i po odłożeniu książki Bieńczyka zacznie rozglądać się za powieściami tych, którzy powoływali do życia bohaterów jego młodości. Ważnym i powracającym w różny sposób motywem jest przywoływanie „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta. Bieńczyk pięknie zresztą łączy różne wątki z kanonicznego cyklu Francuza oraz inne przywołania kulturowe. Przykładem może być zapadająca w pamięć impresja o malarstwie Edwarda Hoppera. Właściwie każdy z zamieszczonych w tomie tekstów to mała perełka, finezyjnie powiązana z innymi opowieściami, ale i delikatnie się od nich odcinająca, zachowująca rys niepowtarzalności przy całym mnóstwie erudycyjnych przywołań. Bieńczyk, co ważne, znakomicie pokazuje, jak to, co prywatne, łączy się z tym, co publiczne, jak skojarzenia z życia wzięte towarzyszą pojawiającym się obrazom z doświadczeń kulturowych, jak to, co wysokie, miesza się z tym, co niskie. I jednocześnie, jak to wszystko świetnie się ze sobą komponuje i staje się inspiracją do kolejnych poszukiwań, skojarzeń, odkryć. Warte uwagi!


Marek Bieńczyk, Jabłko Olgi, stopy Dawida, Wyd. Wielka Litera, Warszawa 2015. 

niedziela, 17 maja 2015

To, czego nie widać (W. Markiewicz, 100 najbiedniejszych Polaków)

Zbiór reportaży Markiewicza to ciekawy portret ludzi, którym się nie udało, którzy zbłądzili, którzy trwają w przekonaniu, że system tolerujący kłamstwo nigdy nie zechce zająć się umacnianym z dnia na dzień fałszem. W centrum każdej z historii stoi człowiek. Nie mamy tu jednak koncentracji na losie wyrazistych pojedynczych bohaterów, częściej dany problem obrazują losy kilku osób, rozrysowanych wyrazistą kreską. Nie jest natomiast konsekwencją tego poznawanie dokładnych życiorysów i koncentrowanie się na związkach przyczynowo-skutkowych. Teksty zamieszczone w tomie to klasyczne reportaże prasowe. Warto to zaznaczyć, gdyż przyzwyczajeni jesteśmy dzisiaj to tzw. reportażu literackiego. Historie opisywane przez Markiewicza mają też coś z interwencyjności – zwykle są reakcją na coś, a skutek bywa mocno zaznaczony w tekście lub w uzupełniającym go post scriptum. Reportaże zamieszczone w tomie publikowane były poza dwoma wyjątkami w latach 1997-2010 na łamach „Polityki”. To ważna informacja, która pozwala uporządkować świat, jaki wyłania nam się z poznawanych historii. Niektóre realia dzisiaj potraktowalibyśmy jako historyczne – Polska zmieniła się dość znacznie, jeśli porównany lata 90. XX wieku z końcem pierwszej dekady XXI wieku. Nie znaczy to jednak, że problemy, które tak mocno wybrzmiewały tuż po okresie transformacji ustrojowej, dzisiaj są nieaktualne. Bieda, tak przewrotnie sportretowana w tytułowym reportażu, nadal ma swoje mroczne oblicze, choć inne są ceny i inne stawki, które zaliczylibyśmy do głodowych. Kwestia radzenia sobie z ludźmi nieprzystosowanymi społecznie poprzez umieszczanie ich w specjalnie przeznaczonych dla nich budynkach współcześnie nadal powraca, a znalezienie tzw. złotego środka wydaje się wręcz niemożliwe („W klatce”). Alkoholizm nie przestał być problemem społecznym („Oddział odwykowy”), podobnie jak współuzależnienie („Choroba dobrych żon”). Prostytucja nadal ma się dobrze, choć obraz stojących przy drodze kobiet nie jest już może tak powszechny jak przed laty („Kobiety przydrożne”). Miejsca zacofane i o niskim poziomie ucywilizowania nadal istnieją („Unplugged, czyli wieś bez prądu”). Sanatoryjne romanse pozostają ciągle popularne („Życie seksualne gościa kąpielowego”). Oszukiwanie obywateli cudownymi specyfikami („Sylwetka redaktora”, „Napchać szprycą kiełbaśnicę”) oraz wyjątkowy talent Polaków do zdobywania zasiłków („Polska na zasiłku”) to nadal aktywność łatwo dostrzegalna w przestrzeni publicznej. Markiewicz proponuje więc czytelnikom portret Polski, jaki znamy dość dobrze z innych podobnych zbiorów reportaży. Jest w tym obrazie i smutek, i bezsilność, i brak nadziei, i poczucie, że codzienność bywa walką, której nie da się wygrać.


Wojciech Markiewicz, 100 najbiedniejszych Polaków, Oficyna Wydawnicza Przybylik, Warszawa 2014. 

sobota, 16 maja 2015

Poszukiwanie (U. Ryciak, Potargana w miłości. O Agnieszce Osieckiej)

Ryciak decyduje się na nietypowy sposób przedstawienia biografii Agnieszki Osieckiej. Z pewnymi zastrzeżeniami można powiedzieć, że wychodzi z tego projektu obronną ręką. Zamiast przedstawianych chronologicznie faktów, przytaczanych strona po stronie dat, wreszcie obficie cytowanych wspomnień osób, które tekściarkę znały, mamy opowiadanie obrazami, mnóstwo pytań zamiast jednoznacznych odpowiedzi, a także gotowość wsłuchania się w głos tej, o której się opowiada. Agnieszka Osiecka staje się więc w książce nie tylko artystką, ale i zwykłym, wrażliwym człowiekiem, któremu udało się uwieść słowami tak wielu ludzi. Ryciak wyraźnie stosuje strategię empatii zamiast literackiego śledztwa. Czytelnik będzie miał więc okazję zetknąć się z portretem pełnym zachwytu, zrozumienia i chęci uchwycenia nadzwyczajności bohaterki książki. Nie ma tu natomiast miejsca na oskarżenia, negatywne emocje, wspomnienia dalekie od miłych. Nawet jeśli Ryciak pisze o ciemnych stronach biografii Osieckiej, jak na przykład porzucenie męża, Daniela Passenta, i córki, częste zmienianie partnerów czy alkoholizm, trudno oprzeć się wrażeniu, że i w tych momentach więcej jest wyrozumiałości dla nadwrażliwości niż posądzenia o egoizm. Nie znaczy to, oczywiście, że Ryciak miałaby podstawy, by wcielać się w rolę oskarżycielki, szkoda jednak, że w tej niewątpliwie pięknej i wpisującej się w twórczość Osieckiej opowieści biograficznej, zabrakło bardziej wyrazistych akcentów krytycznych. Ryciak rezygnuje z częstego cytowania swoich rozmówców lub materiałów, do których udało jej się dotrzeć. Zamiast tego stawia na nieco sentymentalną, choć uciekająca od egzaltacji, narrację bliską tekstowi panegirycznemu. Dobrze się to czyta, bo Ryciak pisze ciekawie, a i niebanalną postacią była jej bohaterka. Traktowałabym jednak tę książkę raczej jako impresję na temat życiorysu Osieckiej niż biografię pojmowaną w sensie ściśle gatunkowym.


Ula Ryciak, Potargana w miłości. O Agnieszce Osieckiej, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015. 

piątek, 15 maja 2015

Człowiek (H. Krall, Sześć odcieni bieli i inne historie)

Kolejny znakomity tom w serii Faktyczny Dom Kultury! Hanny Krall nie trzeba nikomu przedstawiać, ale już teksty zamieszczone w książce z pewnością nie wszystkim będą znane. Warto zwrócić uwagę na umieszczoną na końcu notę edytorską, z której dowiemy się nie tylko o pierwodruku reportaży, ale i walce cenzury ze słowem. Zwłaszcza młodzi czytelnicy mogą być zaskoczeni tym, że dochodziło do zniszczenia całego nakładu czy do przetopienia maszyny drukarskiej, na której była już złożona publikacja. Informacje te nie tylko budują atmosferę wokół książki, ale i są ważnym uzupełnieniem historycznym. Zapewne przede wszystkich do młodych czytelników adresowany jest tekst Doroty Masłowskiej. Pisarka w zgrabny sposób polecająca książkę, jednak nazywanie tych kilku zdań wstępem jest nadużyciem, to raczej blurb, tak po prostu. Tom otwiera niepublikowany wcześniej w książce reportaż „Nieuwiara” o zbrodni w Zrębinie koło Połańca. Dla tych, którzy znają „Nie oświadczam się” Wiesława Łuki tekst ten będzie znakomitym uzupełnieniem historii portretującej małą, zamkniętą społeczność i jej gotowość do sprzyjania złu. Bohaterami Hanny Krall są zazwyczaj zwykli ludzie. Marzą oni o lepszym życiu, próbują się odnaleźć w szarości i powtarzalności, mają świadomość rzeczy małych i wielkich dziejących się w ramach ich biografii, przeżywają załamania, kochają i przestają wierzyć w miłość. To wszystko, co można by określić celnymi, pięknie spuentowanymi, mocnymi obrazami codzienności, staje się czymś więcej. Oto dzięki pokazaniu, jak ludzie żyją, jak pracują, jakie mają warunki mieszkaniowe, co jedzą i piją, dochodzi do sportretowania ograniczeń systemu, w którym bohaterowie funkcjonują. Raptem wychodzi na jaw, że bardziej liczy się pozór niż prawda, udawanie niż szczerość, inscenizowanie niż odsłonięcie rzeczywistości. Kolejne postaci zaludniające strony tej książki stają się więc z jednej strony strażnikami własnej intymności, z drugiej – mimowolnie – oskarżycielami systemu. Warto też zwrócić uwagę na reportaże mocno zakorzenione w konkretnych wydarzeniach historycznych. Mam tutaj na myśli zwłaszcza „Ludzie może i nie są źli…”, którego bohaterką jest Anna Walentynowicz, oraz „Nasze doktoraty” o wydarzeniach marcowych. Także i w tych tekstach w centrum opowieści nie przestaje być człowiek – niszczony, ale podnoszący się po upadku, dumny, ale i poniżany, wspominający przeżycia trudne, ale i gotowy do końca chronić własną dumę. Nie można również nie wspomnieć o tytułach tekstów Hanny Krall. Właściwie każdy z reportaży zatytułowany jest w taki sposób, że możemy mówić o dodatkowych znaczeniach, metaforach i niełatwych sensach wpisanych w wyróżnione słowa. To wielka sztuka wymyślić właśnie takie tytuły. Dzięki nim w każdym z reportaży dzieje się jeszcze więcej, a tytuł i tekst tworzą nierozerwalną, przemyślaną całość.


Hanna Krall, Sześć odcieni bieli i inne historie, wstęp: Dorota Masłowska, Wyd. Dowody na Istnienie, Warszawa 2015. 

czwartek, 14 maja 2015

Maruta (H. Gold, Jednostka 731)

Książka Golda jest podzielona na dwie części. Pierwsza to faktograficzne wprowadzenie do historii tajnych laboratoriów wojskowych, określonych mianem Jednostka 731, w których w latach 1932-1945 prowadzono eksperymenty medyczne na ludziach. Druga stanowi zbiór świadectw tych, którzy uczestniczyli w tym procederze, i jest tak naprawdę odsłanianiem długo skrywanej tajemnicy. Ci, którzy dopuścili się niewyobrażalnych zbrodni, zazwyczaj nie odczuwali wyrzutów sumienia – tak skuteczne było szkolenie, z którego wynikało, że wszystko to robione jest ku chwale cesarza i japońskiej armii. Dopiero w latach dziewięćdziesiątych XX wieku niektórzy zaczęli przełamywać milczenie, wiele jednak osób zabrało swoje mroczne sekrety do grobu. Podział prezentowanego materiału właśnie w taki sposób wydaje się uzasadniony. Z pierwszej części dowiadujemy się, w jaki sposób doszło do etycznej zmiany w traktowaniu jeńców. Japończycy, którzy wcześniej znani byli z tego, że opatrywali rany przeciwników na polu walki, zaczęli traktować jeńców jako ciała do eksperymentowania z bronią bakteriologiczną. Więźniowie specjalnej jednostki nie mieli szansy na ratunek. Ich ciała miały być wyeksploatowane i wykorzystane do pseudomedycznych praktyk. O więźniach nie mówiono inaczej niż „kłody drewna” – „maruta”. Po ich zużyciu (niestety, to dobre słowo) palono zmarłych w piecach. W Jednostce 731 hodowano też pchły i szczury, które badano pod kątem zarażania ludzi chorobami. Więźniowie nie byli traktowani jak ludzie, którzy czują i myślą. Na żywych organizmach dokonywano dysekcji. Zarażano chorobami i obserwowano ich przebieg (np. dżuma, cholera, tyfus). Prowadzono badania nad odmrożeniami. Sprawdzano na więźniach działanie gazów bojowych. Pobierano próbki do analizy laboratoryjnej znacznie wyczerpujące i tak wymęczone organizmy (np. częste pobieranie dużej ilości krwi). Uwięzionych operowano, często bez znieczulenia, i po to tylko, by wyjąć poszczególne organy i stwierdzić, jaki jest ich stan. Na kobietach, tzw. pocieszycielkach (kolejny niechlubny fragment japońskiej historii), przeprowadzano badania dotyczące rozwoju chorób wenerycznych. W tym celu zmuszano więźniarki do stosunków z zarażonymi mężczyznami i następnie obserwowano rozwój choroby. Eksperymentowano również na niemowlętach, które urodziły trzymane w niewoli kobiety. Opowieści świadków i uczestników tych wydarzeń, zamieszczone we wspomnianej drugiej części, są wstrząsającym uzupełnieniem tego wszystkiemu, co znajdziemy w części pierwszej. To, co szczególnie uderza, to przekonanie niektórych o istnieniu prawdopodobieństwa, że to, co się kiedyś wydarzyło, może powrócić, oraz że wielokrotnie powtarzane zło, przestaje być czymś nadzwyczajnym. Książka Golda powinna być pozycją obowiązkową na lekcjach historii dotyczących XX wieku. Pokazuje bowiem, że pomysły doktora Mengele nie były, niestety, czymś wyjątkowym, a do eksperymentowania na ludziach można zatrudnić cały sztab pracowników, wypełniających swoje obowiązki sumiennie i z zaangażowaniem.


Hal Gold, Jednostka 731. Okrutne eksperymenty w japońskich laboratoriach wojskowych. Relacje świadków, przeł. Michał Szymonik, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2015. 

wtorek, 12 maja 2015

To po prostu biznes (A. Di Nicola, G. Musumeci, Wyznania przemytników ludzi)

Książkę tę można czytać jako lekturę uzupełniającą do innego reportażu, a mianowicie „Na południe od Lampedusy. Podróże rozpaczy” Stefano Libertiego. Di Nicola i Musumeci mniej jednak koncentrują się na tych, którzy płacą za dotarcie do miejsca, w którym będą przebywać nielegalnie. Interesują ich bowiem ci, którzy kupczą marzeniami, gwarantują dotarcie do celu, zarabiają wielkie pieniądze na dotarciu do brzegu w taki sposób, by odpowiednie służby nie zorientowały się, co się dzieje. Autorzy książki nie proponują jednak czytelnikom wizerunku oczywistego i potępiającego. Uważniej słuchają tych, którzy pływają z ludzkim ładunkiem (to, niestety, odpowiednie słowo), którzy narażają też siebie dla bogactwa, którzy nie mogą się wzruszać historiami imigrantów, którzy zbijają fortuny na uprawianym od lat procederze. Dowiemy się więc dużo o tym, jak bardzo opłaca się przemycać ludzi. Autorzy podają konkretne kwoty, jakie trzeba zapłacić, by dostać się do upragnionego miejsca. Cennik dotyczy najpopularniejszych tras na świecie. Odkryjemy, że pomysłowość przemytników odwołuje się często do klasowości, a więc uprzywilejowania jednych i dyskryminowania drugich. Takim przykładem może być wykorzystywanie drogich łodzi turystycznych, gdzie w kabinach przeznaczonych dla kilku osób umieszcza się ich kilkadziesiąt. Szybko zauważymy, jak mało liczy się życie ludzkie. Ci, którzy płacą za dostęp do nowego wspaniałego świata, mają najgorzej. Niełatwo jest także tym, którzy są tylko trybikiem w machinie zła. Z tego typu aktywności wycofują się tylko najwięksi, nad którymi nikt nie stoi. Di Nicola i Musumeci rekonstruują zasady rządzące działalnością przemytników ludzi – grono pośredników, kontrolowanie wszystkiego przez szefa przy jednoczesnym nieujawnianiu się, przypadkowość wpisaną w to, co wydaje się zaplanowane, wreszcie koszmar czekania na to, aż w końcu rozpocznie się podróż. Gdzieś w tle bardzo mocno wybrzmiewa kwestia obojętności Zachodu wobec tego, co dzieje się z imigrantami, pozorne zainteresowanie tematem wtedy, gdy jakaś grupa uciekinierów utonie na morzu, wreszcie fakt, który nie pozostawia nadziei na ukrócenie przemytu – to drugi pod względem zysków po handlu narkotykami biznes na świecie.

Andrea Di Nicola, Giampaolo Musumeci, Wyznania przemytników ludzi, przeł. Anna Osmólska-Mętrak, Wyd. Świat Książki, Warszawa 2015. 

poniedziałek, 11 maja 2015

Niezałatwione sprawy, nieukarane zbrodnie (J. Dinges, Czas Kondora)

To kolejna pozycja z historycznej serii wydawnictwa Czarne, która nie tylko mierzy się z nieoczywistymi tematami nie tak odległej przeszłości, ale i jest świetnie napisana. „Czas Kondora” to zapis dziennikarskiego śledztwa będącego efektem wielu rozmów oraz przeanalizowania dokumentów, które niemalże cudem udało się odkryć lub całkiem niedawno zostały odtajnione. Ten ostatni fakt wydaje się kluczowy dla całej opowieści, gdyż Dinges nie ukrywa, że wraz z wynegocjowaną amnestią twórcy południowoamerykańskich dyktatur wojskowych zadbali też o to, by zniszczyć archiwa swoich win. W końcowych partiach książki autor rekonstruuje dwie sytuacje, kiedy dzięki determinacji zwykłych ludzi – w pierwszym przypadku dziennikarki, w drugim byłego torturowanego więźnia – udaje się dotrzeć do niezwykle ważnych świadectw czasów mroku i terroru. Dinges zajmuje się tematem słabo znanym i opisanym, a mianowicie tzw. Operacją Kondor. Za moment założycielski tej zbrodniczej i wspólnotowej inicjatywy dziennikarz uznaje przejęcie władzy w Chile przez Pinocheta. Ideowa walka z komunizmem, która nie tylko w Chile, ale i chociażby w Argentynie, Urugwaju, Brazylii, Paragwaju czy Boliwii, stała się tak naprawdę usankcjonowaniem tortur, porwań, zaginięć bez śladu i po prostu morderstw, odsłania w tej publikacji swoje szczególnie mroczne oblicze. O wsparciu Stanów Zjednoczonych dla tej walki wiadomo nie od dziś, jednak przytoczone przez Dingesa dokumenty oraz świadome zaniechanie urzędników, dyplomatów i agentów amerykańskich przeraża i pokazuje, jak cyniczna bywa polityka międzynarodowa, w której bez mrugnięcia okiem sprzedaje się życie zwykłego człowieka. Operacja Kondor była porozumieniem dyktatur wojskowych Chile, Argentyny, Brazylii, Urugwaju, Boliwii i Paragwaju umożliwiającym wymianę informacji „oraz przekazywanie sobie więźniów z kraju do kraju (fazy „pierwsza” i „druga”)” (s. 343), a także „organizowanie zabójstw poza obszarem Ameryki Łacińskiej” (s. 343) (faza „trzecia”). Dwa pierwsze rodzaje aktywności nie spotkały się z protestem Stanów Zjednoczonych, dopiera trzecia wzbudziła niepokój, choć nie przerodził się on w zdecydowany protest. Dinges pokazuje, jak połączenie amerykańskiego przyzwolenia na rzekomą walkę z terroryzmem zbudowało podwaliny pod niewyobrażalny terror oraz symboliczne i dosłowne zranienie społeczeństwa na lata. Do dzisiaj sprawy te są niezałatwione do końca, ale, co Dinges szczególnie mocno akcentuje, powoli coś się zaczyna zmieniać. Zwiastunem nowego było to, co zrobili Hiszpanie, a mianowicie oparcie się „na jasnej i prostej zasadzie prawa międzynarodowego, stanowiącej, że czyny szczególnie oburzające, które urastają do poziomu zbrodni przeciwko ludzkości – jak te popełnione przez hitlerowców w czasie II wojny światowej, które na zawsze wryły się w świadomości rodzaju ludzkiego – podlegają jurysdykcji powszechnej. Innymi słowy, jeśli państwo, w którym popełniono zbrodnię, nie jest w stanie albo nie chce pociągnąć jej sprawców do odpowiedzialności, może to uczynić jakiekolwiek inne państwo” (s. 55). W tym przypadku niechlubne pierwszeństwo przypada również Pinochetowi. Z czasem, o czym dowiadujemy się z końcowych partii książki, zbrodniarzami z okresu dyktatur wojskowych zaczęły się także zajmować sądy w ich ojczystych krajach. Historię Operacji Kondor czytałoby się, jak pasjonującą opowieść szpiegowsko-sensacyjną, gdyby nie była to straszna i smutna prawda. Fakt, iż tyle lat zbrodniarze byli bezkarni, pokazuje to, co nie od dziś wiadomo, że zło da się bardzo szybko i łatwo usankcjonować, a siła i terror są gotowe zniszczyć każdego bez wyjątku.

John Dinges, Czas Kondora. Jak Pinochet i jego sojusznicy zasiali terroryzm na trzech kontynentach, przeł. Tomasz Fiedorek, Wyd. Czarne, Wołowiec 2015.

niedziela, 10 maja 2015

„Złoty Smok” jako centrum świata (Złoty Smok, reż. Iwo Vedral)

Dawno nie byłam pod tak wielkim wrażeniem, oglądając spektakl w Teatrze im. S. Jaracza w Olsztynie. Po obejrzeniu „Złotego Smoka”, wystawionego na Scenie Margines, zdecydowanie mogę stwierdzić, że właśnie takie sztuki są szczególnie potrzebne. Świetny literacko tekst pełen niuansów, absurdów, ale i mądrej, całkiem poważnej symboliki, przemyślana w każdym calu reżyseria, wykorzystująca dostępną przestrzeń, ale i odzwierciedlająca rytm codzienności scenografia, ogromna rola perfekcyjnie zaplanowanej gry świateł, znakomicie dopasowana muzyka, wreszcie doskonała gra aktorów – czegóż chcieć więcej? „Złoty Smok” nadaje się nie tylko na produkt eksportowy olsztyńskiego teatru – jako przedstawienie mocne, inteligentne, społecznie zaangażowane, pełne paradoksów, ale i powinno stać się pozycją obowiązkową na liście planowanych wizyt w teatrze nie tylko tych osób, które mieszkają w Olsztynie. Dawno nie było w Teatrze im. S. Jaracza spektaklu tak boleśnie współczesnego, uderzającego w nasze przekonanie o przynależności do tych lepszych i uprzywilejowanych. Od lat nie było też w Olsztynie przedstawienia tak rewelacyjnie, nie przesadzam, łączącego możliwości tkwiące w tekście dramatycznym oraz sensy pojawiające się, gdy umiejętnie powiąże się to, co oferuje przestrzeń, dźwięk i aktorska gra. Akcentując fakt, iż „Złotego Smoka” można z powodzeniem uznać za jedną z najważniejszych w sensie artystycznym i ideowym premier Teatru im. S. Jaracza (inną taką premierą jest np. „Podróż do wnętrza pokoju” Michała Walczaka wyreżyserowana przez Giovanniego Castellanosa kilka lat temu), kładę również nacisk na to, że spektakl ten zdecydowanie nie ma nic wspólnego z regionalnym wydarzeniem kulturalnym. „Złotego Smoka” w takim zaplanowaniu reżyserskim, muzycznym, scenograficznym i aktorskim nie powstydziłyby się najlepsze polskie sceny.
Małgorzata Rydzyńska
(materiały Sceny Margines)
Tytułowy Złoty Smok to tajsko-chińsko-wietnamska restauracja, a właściwie bar szybkiej obsługi. Początkowo może nam się wydawać, że pięciu Azjatów, pracujących na zapleczu w upale i żarze, tak naprawdę świetnie się bawi. Szybko jednak odkrywamy, że za groteskowymi paramuzycznymi występami tkwi chęć zagłuszenia anonimowości i zbędności doświadczanej przez wszystkich zatrudnionych w barze. Ich praca sprowadza się przecież do monotonnego realizowania zamówień składanych poprzez podawanie odpowiednich numerów z karty dań. Takimi numerami są też i wspomniani Azjaci – nikogo nie interesuje ich historia, ani to, kim są. Powtarzalność, na którą składa się ich życie, obserwujemy z perspektywy wspomnianego zaplecza. Fakt ten można uznać za nieprzypadkowy, bo właśnie tam, w miejscu, które nikogo nie interesuje, rozgrywa się znaczna część życia bohaterów. Jeden z pracowników baru cierpi na ból zęba. Początkowo zabawna sytuacja, eksponująca jęczenia i okrzyki mężczyzny, stopniowo zamienia się w dramat. Ząb urasta do rangi metafory. Chińczykowi nie pomoże lekarz, bo medycyna nie jest dla takich jak on – zmarginalizowanych i wymykających się porządkowi systemowemu imigrantów. Ból zęba staje się więc i wyrokiem śmierci, i okazją do wejrzenia w głąb siebie. Cóż widać w wielkiej dziurze spróchniałego zęba? Ano na przykład zaniepokojoną matkę, która nie wie, co dzieje się z jej dziećmi i przypomina synowi, by odszukał siostrę. Bohater nie jest w stanie tego zrobić – bo nie umie, nie ma czasu, może nie chce nawet wiedzieć, czy kobieta nie trafiła gorzej niż on. Bolący ząb staje się więc symbolem ciągle drażniącej duszę Chińczyka nostalgii, wyrwanie zęba to z kolei odcięcie się od pamięci, a zapomnienie może przynieść tylko śmierć.
Od prawej: Małgorzata Rydzyńska, Joanna Fertacz, Dominik Jakubczak,
Jarosław Borodziuk, w tle z gitarą: Grzegorz Gromek.
(materiały Sceny Margines)
Ważnymi postaciami są w tej historii Świerszcz oraz Mrówka. Klasyczna bajka Jeana La Fontaine’a zostaje uwspółcześniona w okrutny sposób. Oto świerszcz staje się bohaterem przerażającego sitcomu. Chichot w tle, jaki wydobywa się po każdej z cynicznych wypowiedzi mrówki, staje się odpowiednikiem obojętności mas na jednostkę oraz lekceważenia wartości duchowych przeciwstawianych ciężkiej, a nawet niewolniczej pracy fizycznej. Świerszcz, aby przetrwać, staje się własnością mrówki. Ta zaś, niczym przerażająca burdelmama, wykorzystuje go na wszelkie sposoby, odnajdując specyficzną satysfakcję w podporządkowaniu sobie tego, kto wcześniej całkowicie konstatował wyznawane przez nią wartości. I tak to, co piękne i nadzwyczajne, przegrywa z pospolitością i obojętnością.
Grzegorz Gromek
(materiały Sceny Margines)
Nad restauracją Złoty Smok mieszkają ludzie – stewardessy, które choć przemierzają w przestworzach tyle kilometrów, są odporne na wiedzę o krajach, w których przybywają (jedna z nich stwierdza na przykład, że najlepszą tajską zupę jadła w San Francisco, druga ekscytuje się łódką na morzu, w której znajdują się ludzie uciekający ze swojego kraju, na ekscytacji poprzestaje), czy pary, które nie radzą sobie z codziennością (pojawia się alkoholizm, nieplanowana ciąża, zachwyt innym mężczyzną, zdrada). Piątka aktorów wciela się więc w wiele ról. Każda z nich mocno jest zakorzeniona w rzeczywistości, ale zawiesza obowiązujące podziały – mężczyzna może tu być kobietą i odwrotnie. Ząb, który boli i uwiera, zamienia się w ząb, który przypomina, i wreszcie w ząb, który zabija. Na tym jednak nie koniec, bo ząb ostatecznie staje się pretekstem do usankcjonowania powrotu i uświadomienia sobie, że nadzieje imigrantów na lepsze jutro, niestety, zwykle okazują się mrzonkami. Nowy wspaniały świat wcale nie zamierza dawać im szansy, raczej wykorzysta i zużyje do końca, bo w obronie tak niepotrzebnych ludzi nikt nie stanie. O tym i nie tylko o tym jest ta fascynująca sztuka.

Złoty Smok, tekst: Roland Schimmelpfenning, przekład: Elżbieta Ogrodowska-Jesionek, reżyseria: Iwo Vedral, scenografia: Tomasz Brzeziński, muzyka: Jakub Orłowski, występują: Joanna Fertacz, Małgorzata Rydzyńska, Jarosław Borodziuk, Grzegorz Gromek, Dominik Jakubczak, Scena Margines, Teatr im. S. Jaracza w Olsztynie, premiera: 9 maja.

sobota, 9 maja 2015

Swój czy obcy (K. Bonda, Okularnik)

Mocna, trzymająca w napięciu, perfekcyjnie przygotowana, z zakrojonym na szeroką skalę tłem społeczno-historycznym, ze szczegółami, które zawsze są po coś i liczą się w kontekście dalszego rozwoju akcji, trzymająca w napięciu i odsłaniająca trudności wiążące się z przepracowaniem niechlubnych faktów z historii – taka jest najnowsza powieść Katarzyny Bondy. Tak naprawdę dużo mniej się liczy to, że „Okularnik” jest bardzo dobrym kryminałem. Zdecydowanie ważniejsze jest, że mamy w tym przypadku do czynienia ze znakomitą powieścią obyczajową i psychologiczną oraz że Bonda proponuje czytelnikom niełatwe, zakorzenione w konkretnym miejscu, ale i uniwersalne, studium zła. Jeśli potraktujemy „Okularnika” jako opowieść o małej, zamkniętej społeczności, szybko okaże się, że autorka pokazuje wszystko to, co powoduje, że właśnie takie zbiorowości bywają i bardzo trudne do przeniknięcia, i bezlitosne w swoim pojmowaniu winy i kary, i karykaturalne w pokrętnej ocenie tego, co słuszne, i tego, co wpisuje się w rytm akceptowanego okrucieństwa. Bonda, co ważne i warte zaakcentowania, ani w kontekście przywoływanych wydarzeń z przeszłości, ani sytuacji dziejących się „tu i teraz”, nie stawia na czarno-białe rozwiązania. Jej bohaterowie – także ci źli, podejrzani o niecne czyny, dopuszczający się grzechu zaniechania, popełniający błędy – mają mroczne tajemnice, za którymi kryje się dramat odrzucenia, zdrady lub nieakceptacji. Wielkim tematem tej książki jest kwestia dziedziczenia win przodków oraz niemożności poradzenia sobie z zapomnieniem, które oficjalnie wygrywa z pamiętaniem. Do najmocniejszych scen powieści należy rozbudowana, świetnie zaplanowana w sensie nieuchronności tego, co się wydarzy, historia o napadzie oddziału „Burego” na prawosławnych mieszkańców wsi i brutalne wymordowanie tych wszystkich, których uznano za obcych. Wydarzenie to naprawdę miało miejsce, pisze o tym Bonda w posłowiu, ujawniając autobiograficzny trop. Autorce udaje się pokazać, jak rzekome bronienie polskości niesie zbrodnię i okrucieństwo. Żołnierze wyklęci przestają być bohaterami bez skazy, stają się mordercami. To ważne, że o tego typu ambiwalencji wpisanej w wojnę mówi się także w literaturze gatunkowej. Fakty wykorzystane w powieści przez Bondę wpisują się bowiem w odpominanie ciemnych kart historii – tej naszej, polskiej, tak chętnie gloryfikowanej. Sasza Załuska nie tylko więc musi się zmierzyć z tajemnicą z przeszłości, która jest przed nią właściwie przez wszystkich ukrywana. Bohaterka przybywa do Hajnówki z innego powodu. Pragnie porozmawiać z pewnym pacjentem kliniki psychiatrycznej. Z mężczyzną wiążą ją nieoczywiste relacje, niełatwe przeżycia, podejrzenia, ale i ktoś, kto jest dla Saszy bardzo ważny – jej córka. Tajemnicza atmosfera panująca w placówce to zaledwie początek sygnalizujący duszną atmosferę miejsca, w którym ciągle podsycane są narodowe animozje, działają grupy nacjonalistyczne, a policja zdaje się ignorować nawet oczywiste sygnały sugerujące łamanie prawa. Załuska jest z zewnątrz – w Hajnówce akceptuje się tylko swoich i tylko swoim mówi się o tym, o czym wiedzą wszyscy, przed obcymi tego typu sekrety są ukrywane. Bonda, rekonstruując sposób myślenia i ludzi wysoko postawionych w miasteczku, i zwykłych mieszkańców, odsłania paradoks wpisany w tego typu zmowę milczenia. Zło musi bowiem godzić się z dobrem na co dzień. W efekcie zło bywa relatywizowane, a dobro przestaje mieć jasne oblicze. Pozycja obowiązkowa!


Katarzyna Bonda, Okularnik, Wyd. Muza, Warszawa 2015. 

czwartek, 7 maja 2015

Pigułka całkiem dobrze znana (S. McKenna Schmidt, J. Rendon, Sekretne życie pisarzy)

„Sekretne życie pisarzy” to publikacja o charakterze popularyzatorskim i edukacyjnym. Nie znaczy to, oczywiście, że natkniemy się w książce na treści o charakterze dydaktycznym. Mam na myśli raczej to, że zebrano w jednym tomie historie o życiu prywatnym pisarzy, ale – nie ukrywajmy tego – historie dobrze znane. Autorki przygotowały teksty o rozpoznawalnych postaciach świata literatury, napisały je w dość swobodnym tonie, skupiając się przede wszystkich na kwestiach miłosnych. W efekcie mamy do czynienia ze zbiorem opowieści, których charakter przypomina biograficzne artykuły publikowane w prasie kobiecej. Czytelnik zainteresowany literaturą albo będący przeciętnie pilnym uczniem na lekcjach języka polskiego nie powinien być zaskoczony wieloma informacjami, które znajdzie w książce. Autorki próbują uatrakcyjnić swoja publikację, umieszczając w niej podporządkowane jednemu tematowi ciekawostki (np. dotyczące tajnych romansów pisarek i pisarzy) lub proponując czytelnikom quizy. Książka ta może więc służyć jako przypomnienie dla tych, którzy kiedyś o romansach, zdradach, małżeństwach i szaleństwach słynnych twórców słyszeli, ale i – co chyba dużo ważniejsze – może stać się pretekstem do dalszych poszukiwań. Te ostatnie z pewnością okażą się warte zachodu, ponieważ związki życia z literaturą lepiej poznawać, czytając biografie, listy, opracowania socjologiczno-historycznoliterackie. „Sekretne życie pisarzy” nie tyle stanowi próbę poszukiwania sekretów, co raczej jest okazją do opowiedzenia o rzekomych skandalach. Skoncentrowanie się na faktach z biografii danej pisarki lub danego pisarza skutkuje zaniedbaniem szerszego sportretowania tła obyczajowego i historyczno-politycznego. Taka zubożona perspektywa stanowi duże, by nie powiedzieć nadmierne, uproszczenie. Sięgać więc po tę publikację warto, ale ze świadomością, że jej popularyzatorski charakter wiąże się z banalizacją treści. Można też, powtórzę, potraktować tę książkę jako zachętę do dalszych, bardziej pogłębionych poszukiwań biograficznych.


Shannon McKenna Schmidt, Joni Rendon, Sekretne życie pisarzy. Skandale miłosne legendarnych uwodzicieli, kokietek i drani świata literatury, przeł. Roman A. Dąbrowski, Wyd. Muza, Warszawa 2015. 

poniedziałek, 4 maja 2015

Lektura romansów – historia, klasyka, mody (E. Illouz, Hardkorowy romans; D. Kurdwanowska, Romanse wszech czasów; A. Martuszewska, Architektonika literackiego romansu)

Romans to gatunek z jednej strony chętnie czytany, z drugiej mocno lekceważony. Czytelnicy nie ukrywają przyjemności będącej konsekwencją poznawania perypetii miłosnych bohaterów, różnych ich przygód, dzielących ich konfliktów, wreszcie niosącego pewność istnienia emocjonalnego ładu happy endu. Ci, którzy ironicznie podchodzą do tych upodobań, akcentują zwykle przewidywalność fabuły, oczywistość charakterystyk bohaterów, zmierzanie do niezaskakującego finału, ubogość języka i banalność rozwiązań fabularnych. Trudno nie zgodzić się z tym, że rację mają i jedni, i drudzy, odwołują się przecież do zupełnie odmiennych rejestrów odbioru.
Romans jako gatunek szczególnie popularny często bywa bestsellerem. Na tę kwestię i na fenomen powieści „Pięćdziesiąt twarzy Greya” zwraca uwagę izraelska badaczka Eva Illouz. Autorka próbuje przeanalizować książkę, która choć krytykowana jest powszechnie za ubogi język i styl bliskie grafomanii, to jednak równie powszechnie wzbudza entuzjazm czytelniczek, doceniających odwagę prezentowanych seksualnych uniesień. Illouz na przykład wspomina o wpisaniu sadomasochistycznego modelu w klasyczną sytuację romantyczną, co pozwala opisywane sceny traktować nadal w kontekście nie tyle spełnienia, co stymulującego wyobrażenia. Ciekawym wątkiem jest również zwrócenie uwagi na poradnikowy charakter odsłanianej w powieści seksualności. Instruktaż, z jakim mamy do czynienia, wpisuje się w typowe chociażby dla kobiecej prasy narracje. W związku z tym potencjalna czytelniczka świetnie się w nim odnajduje. Zainteresowanie książką, badaczka tego nie pomija, z pewnością wiąże się z towarzyszącą „Pięćdziesięciu twarzom Greya” otoczką rzekomego przełamywania tabu oraz statusem książki sygnowanej etykietą „must read”. Moda ma w tym kontekście niebagatelne znaczenie. Illouz wpisuje swoje rozpoznania w interpretacje dotyczące funkcjonowania runku książki oraz kreowania tego, co warto i trzeba przeczytać. Bestseller w takim wydaniu niekoniecznie musi być pozycją wartościową, wystarczy, że o powieści dużo się mówi, dużo się jej sprzedaje i dużo osób chce ją przeczytać.
Dagny Kurdwanowska w swojej książce „Romanse wszech czasów” proponuje autorską podróż po najsłynniejszych historiach miłosnych. Publikacja ma charakter przewodnika literackiego podporządkowanego wiodącemu tematowi, a prezentacje kolejnych mniej lub bardziej szczęśliwych par zakochanych rozpoczyna się od wieków średnich. Autorka rezygnuje jednak z oczywistego opatrywania rozdziałów nazwą danej epoki. O ile w pierwszym rozdziale mamy położony nacisk na oswajanie miłości i seksu od wieków średnich do oświecenia, o tyle kolejne rozdziały to „Namiętny wiek XIX”, „Miłość i seks przed rewolucją – romanse naznaczone wojnami” i „Spotkanie w punkcie G”. Eseje dotyczące najsłynniejszych dzieł literatury powszechnej (z jednym wyjątkiem w postaci „Ziemi obiecanej” Władysława Reymonta) porządkują śródtytuły oraz wyodrębnione w postaci kolorowego tła ciekawostki. Autorka stara się przedstawić historię recepcji danej powieści, nawiązuje do ekranizacji, odwołuje się do kontekstu społeczno-historycznego. Książkę tę można potraktować jako ciekawe uporządkowanie klasyki. Większość analizowanych utworów potencjalny czytelnik prawdopodobnie zna, a jeśli nie, to jest duża szansa, że dzięki esejom Kurdwanowskiej po nie sięgnie.
Publikacja Anny Martuszewskiej to gwarancja jakości. Znana specjalistka od literatury popularnej po raz kolejny sięga po gatunek romansu, czyniąc go tematem swoich dociekań. Jak fascynujące mogą być spostrzeżenia badaczki, potwierdzą zapewne ci, którzy pamiętają rewelacyjne analizy harlequinów zamieszczone w tomie „Romanse z wyższych sfer”, opublikowanym wspólnie z Joanną Pyszny. Autorka decyduje się na ujęcie historycznoliterackie, pokazując przemiany gatunku oraz zmiany zachodzące w charakterystyce modelowego kochanka i tzw. heroiny. Współczesna sceneria i perypetie miłosne bohaterów pozbawione są tak charakterystycznej dla dawniejszych ujęć wzniosłości. Nie znaczy to, oczywiście, że króluje zwyczajność. Dochodzi natomiast do zupełnie innego w tonie nadania powagi temu, co łączy kochanków. Znajdziemy w tej publikacji liczne przykłady, dzięki którym dostrzeżenie opisywanych zmian oraz jednocześnie trwałości pewnych schematów zachowań będzie dużo łatwiejsze do dostrzeżenia. Warto również docenić wartki tok narracji, przejrzystość argumentacji, erudycję, a także umiejętność zachowania równowagi między świadomością wagi popkultury, ale i umownością oferowanych przez nią treści.


Eva Illouz, Hardkorowy romans. „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, bestsellery i społeczeństwo, przeł. Jacek Konieczny, Wyd. PWN, Warszawa 2015; Dagny Kurdwanowska, Romanse wszech czasów. Miłość i seksualność w literaturze zachodniej, Wyd. Sfinks, Częstochowa 2014; Anna Martuszewska, Architektonika literackiego romansu, Wyd. słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2014. 

niedziela, 3 maja 2015

Własny blask czy odbicie cudzego światła? (B. Brzostek, Paryże innej Europy)

Brzostek zaprasza czytelnika w podróż z jednej strony historyczną, z drugiej o mocno kulturoznawczym i antropologicznym zacięciu. W tym erudycyjnym wywodzie, pełnym zaskakujących świadectw i wielu zgromadzonych dowodów na poparcie stawianych tez, oglądamy Warszawę i Bukareszt jako miasta sobie bliskie z racji podobieństwa, ale i obce z powodu wielu różnic. W efekcie nie tylko poznamy liczne, nie tak oczywiste, fakty, ale i ułożą się one w intrygujące portrety miast będących ciągle między Zachodem i Wschodem. Autor traktuje miasto w sposób dosłowny – jako zagospodarowaną przez place, ulice i budynki przestrzeń, ale też dużo szerzej – jako miejsce kształtowania się pewnych idei, źródło inspiracji, potencjał obecny lub nie w społeczeństwie. I właśnie te aspekty, ujęte w perspektywie zmian politycznych, kulturowych i tego, co nazwalibyśmy „duchem czasu”, wydają się w tej opowieści najciekawsze. Tytułowy Paryż to zaledwie jeden punkt odniesienia, a raczej aspiracji widocznych w obu miastach. Inne to chociażby Nowy Jork czy Moskwa. W przypadku stolicy Francji i ewentualnych podobieństw dostrzegalnych w Warszawie i Bukareszcie autor mocno akcentuje ambiwalencję wpisaną w to skojarzenie. Ci, którzy przybywali z Zachodu, zwykle byli rozczarowani zacofaniem w porównaniu z nowoczesnością miast zachodnich, nieszczególnie też zachwycali się pozorną malowniczością. Częste mówienie o egzotyce, niekoniecznie w pozytywnym kontekście, to właściwie norma. Warto zwrócić uwagę na stereotypowe określenia związane z przyporządkowaniem geograficznym – powiedzenie o czymś, że jest azjatyckie lub afrykańskie ciągle brzmiało uwłaczająco. Nowy Jork jako kolejne miasto-symbol to nakierowanie analizy na nowoczesność i mierzenie się z wyzwaniami cywilizacyjnych zmian. I znowu widoczne są różnice między definiowaniem pojęć na Zachodzie a w Warszawie czy Bukareszcie. Z kolei Moskwa to z jednej strony mroczny cień uzależnienia i wątpliwej proweniencji deklaratywne odcięcie się od Zachodu, z drugiej możliwość pokazania różnych sposobów życia w komunizmie. Warszawa w tym kontekście okazuje się bardziej wyemancypowana, w przeciwieństwie do stłamszonego Bukaresztu.


Błażej Brzostek, Paryże Innej Europy. Warszawa i Bukareszt, XIX i XX wiek, Wyd. W.A.B., Warszawa 2015. 

sobota, 2 maja 2015

Okrucieństwo i władza (J. Kopińska, Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie?)

Powiedzieć o tej książce, że to wstrząsająca lektura, to właściwie nic nie powiedzieć. Stwierdzić, że mowa w tej historii o niezrozumiałym wręcz okrucieństwie, to ciągle za mało. Próbować diagnozować zaistniałe zło to wreszcie skazana na porażkę próba racjonalizacji. Justynie Kopińskiej udaje się bowiem pokazać przerażającą brutalność dziejącą się na styku władzy i podległości, zaufania i pogardy dla zasad, panowania i świadomego ranienia, pozorowanej opieki i sadyzmu. Reporterka, rekonstruując wieloletnie zaniedbania w ośrodku wychowawczym w Zabrzu kierowanym przez siostry boromeuszki, pokazuje nie tylko dramat naznaczonych na całe życie ofiar, ale i brak możliwości dotarcia do umysłów katów. Ci pierwsi, zniszczeni tożsamościowo przez „sposoby wychowawcze” sióstr, również w dorosłości mierzą się z tym, co ich spotkało w dzieciństwie. Ci drudzy, a właściwie te drugie, bo katami są siostry zakonne, zdają się tylko urażeni tym, że ktoś postanowił się przyjrzeć ich działalności. Tym samym pogardę, z jaką traktowano wychowanków, przenoszą na całe społeczeństwo, w tym na przedstawicieli prawa. Tytułowa siostra Bernadetta, dyrektorka ośrodka, nie jest w stanie sobie uświadomić, że ktokolwiek może mieć w stosunku do niej jakiekolwiek podejrzenia i, co szczególnie szokujące dla zakonnicy, śmie je artykułować. Kopińskiej udaje się w sposób bardzo oszczędny, bez zbędnego odautorskiego komentarza, tylko dzięki przytaczanym faktom, scharakteryzować oprawczynie i odsłonić paradoks tkwiący w ich zachowaniu. Stosowanie przemocy dziedziczone przez kolejne siostry pracujące w ośrodku trwa kilkadziesiąt lat. Staje się normą akceptowaną przez boromeuszki. To nie jedyna norma, która przeraża. Równie straszliwa jest obojętność otoczenia tłumaczona przede wszystkim zaufaniem do reprezentantek Kościoła. Ono zresztą, co pokazuje reporterka, trwa do dzisiaj. Dyskurs dominujący, kształtowany przez władze miasta, przełożonych zakonu, nauczycieli i kuratorów, konsekwentnie z obojętnością podchodzi do ofiar, akceptując nawet najbardziej absurdalne wyjaśnienia, za to z szacunkiem i dużym kredytem zaufania traktuje deklaracje sióstr zakonnych. Opowieść Kopińskiej jest więc tak naprawdę świadectwem łatwości, z jaką społeczeństwo rezygnuje z tych swoich przedstawicieli, których uzna za wybrakowanych, oraz gloryfikuje tych, których zakwalifikuje do grupy uprzywilejowanych. To, że mimo wielu wiarygodnych świadectw upokarzania, bicia do utraty przytomności, pracy ponad siły, przyzwolenia na międzyrówieśnicze molestowanie i gwałty, odbierania prawa do prywatności i intymności ciągle są ludzie, którzy nie wierzą w winę zakonnic, tylko dlatego, że oprawczynie reprezentują Kościół, przeraża. Kopińska opowiada nie tylko przejmującą historię zawiedzionych nadziei (ci, którzy mieli pomagać, niszczyli), zdruzgotanych tożsamości (siostry często wyzywały dzieci, mówiąc, że podzielą los swoich rodziców i że patologię mają we krwi) i niewyobrażalnej władzy (proceder w ośrodku trwał wiele lat), ale też udowadnia, jak ważne i niezbędne jest słuchanie tych, którzy się skarżą, i jak wielkie są konsekwencje zaniechania. Pozycja obowiązkowa!


Justyna Kopińska, Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie?, Wyd. Świat Książki, Warszawa 2015. 

piątek, 1 maja 2015

To, co minęło (K. Bielas, J. Szczerba, Pamiętam, że było gorąco. Rozmowa z Tadeuszem Konwickim)

Wznowienie wywiadu-rzeki z Tadeuszem Konwickim (po raz pierwszy książka ukazała się w Znaku w 2001 roku) to z pewnością ważny gest w kontekście niedawnego odejścia pisarza. Ci, którzy dobrze znają jego twórczość filmową i literacką, mogą sobie przypomnieć wszystko to, co niestety należy już do innej epoki, ci natomiast, którzy zaczynają odkrywać autora po informacji o jego śmierci, mogą zapoznać się z jego widzeniem sztuki, życia kulturalnego, współczesności. Ów podział na wtajemniczonych i dopiero początkujących wydaje się całkiem istotny. Choć Konwicki należy do klasyki polskiej literatury, dla wielu właśnie z powodu przykrej wiadomości eksponowanej w mediach stanie się twórcą wartym poznania. To nie ironia losu, ale prawidłowość, być może stwierdziłby tak sam autor. W rozmowie z Bielas i ze Szczerbą niejednokrotnie bowiem akcentuje specyfikę współczesności, w której wszyscy piszą i wszyscy publikują, a sztuka wchodzi w niebezpieczne rejony dostępności dla każdego zarówno w sensie jej odbioru, jak i wytwarzania. Tadeusz Konwicki w bezpretensjonalny sposób opowiada o swojej pracy w filmie oraz o swojej twórczości literackiej. W obu przypadkach widać, że podchodzi do siebie z dystansem, oraz że umie barwnie charakteryzować osoby i przytaczać różne sytuacje. Dowiadujemy się więc dużo o pracy na planie, o tym, w jaki sposób państwo kontrolowało powstawanie filmów, wreszcie o możliwościach i ograniczeniach wynikających z funkcjonowania w sferze obrazu i słowa. Konwicki mocno akcentuje różnice wynikające z przynależności do danego pokolenia ukształtowanego wydarzeniami historycznymi. Ci na przykład, którzy uczestniczyli w wojnie i musieli przejść przyspieszony kurs dorastania, zupełnie inaczej niż dzisiejsi młodzi ludzie pojmowali takie słowa jak odpowiedzialność, dojrzałość, pokora, bunt. Nie chodzi w tym miejscu o zderzanie na zasadzie wskazywania wersji lepszej lub gorszej, ale raczej o wydobycie pewnych cech charakteru kształtowanych, choć brzmi to nieco patetycznie, koniecznością dziejową. Konwicki opowiada również o swoich przyjaźniach, w tym o przesiadywaniu przy słynnym stoliku w kawiarni „Czytelnika” lub o wielogodzinnych rozmowach telefonicznych ze Stanisławem Dygatem. Czytelnik natknie się na wspomnienie słynnego, bo uwiecznionego w tekstach, kota Iwana. Najwięcej prywatności ujawnia pisarz wtedy, gdy mówi o swojej zmarłej żonie. Widać bardzo mocno, że choć kontroluje zwierzenia i nie zdradza wcale zbyt dużo, to jednak każde zdanie o ukochanej kobiecie, z która przeżył pięćdziesiąt lat, kosztuje go wiele trudu. Bielas i Szczerba nie naciskają, nie domagają się konfrontacji, nie szukają sprzeczności. Są raczej rozmówcami towarzyszącymi i oprowadzającymi, dzięki czemu wywiad-rzeka ma głównie walor poznawczy i biograficzny.


Katarzyna Bielas, Jacek Szczerba, Pamiętam, że było gorąco. Rozmowa z Tadeuszem Konwickim, Wyd. Czarne, Wołowiec 2015.