Zapraszam również na mój profil na Facebooku: https://www.facebook.com/bernadetta.darska

oraz na moje konto na Instagramie: https://www.instagram.com/bernadettadarska/

wtorek, 31 marca 2015

Dziś i wczoraj (W. Albiński, Oświęcimki)

Wojciech Albiński decyduje się na ryzykowny, prowokacyjny, świadomie naiwny i zakorzeniony w codzienności gest. Wszystko to, co przywołuje straszliwe obrazy II wojny światowej, zostaje zderzone ze zwyczajnością współczesności. Słowa niosące przerażenie i wojenny koszmar dewaluują się. Obóz koncentracyjny, rampa, Żyd, komin, dym, tortury, broń itp. znaczą dzisiaj zupełnie co innego niż wczoraj. Brak zakorzenienia w pamięci własnej skutkuje łatwością kwitowania powyższych obrazów jako tylko historycznych i dla aktualnych realiów mało istotnych. Albiński pozornie bawi się słowem, pokazując, jak łatwo poddajemy się dzisiaj sile substytutów, z jaką zaciekłością oddajemy się we władanie banału i jak chętnie sytuacje nijakie i powierzchowne określamy za pomocą wielkich słów. To, co faktycznie przeraża, boli, zagraża, staje się z perspektywy doświadczanego współcześnie bezpieczeństwa i przyjemności niezrozumiałe. Na niemożność pojęcia tego, co było i degradację wartości, wpływa banalizacja procesu pamięci. Albiński nie tylko intrygująco zestawia to, co wysokie, z tym, co niskie, to, co wzniosłe, z tym, co banalne, i to, co nieporównywalne, z powtarzalnym masowo. Decyduje się również na ciekawy zabieg formalny. Tekst zapisano w taki sposób, że może zostać potraktowany również jako poezja, wzbogacona dodatkowo ciekawymi kolażami. Skłonna jestem bardziej traktować poszczególne rozdziały jako impresje prozatorskie oparte na zasadzie przeciwieństwa i nieprzystawalności. W obsesyjnym szukaniu śladów wczoraj w tym, co jest dzisiaj, i w zadowoleniu z tego, co jest tylko fałszem i podróbką, tkwi jednak i akceptacja teraźniejszości, i gotowość odcięcia się od pielęgnowania traumy, i przekonanie, że kodów sprzed kilkudziesięciu lat nie trzeba się uczyć, bo odtwarzają się one same – w wersji mini trochę drażnią i śmieszą, w wersji maxi niszczą i pacyfikują.


Wojciech Albiński, Oświęcimki, kolaże: Anna Niesterowicz, Wyd. Nisza, Warszawa 2014. 

poniedziałek, 30 marca 2015

Upadek kultury (M. Vargas Llosa, Cywilizacja spektaklu)

Mario Vargas Llosa postanawia rozprawić się z bolączkami współczesnej kultury i konsekwencjami medialnych doniesień, które docierają do nas każdego dnia. Czy tezy przez niego stawiane to coś nowego i odkrywczego? Z pewnością nie, bo o przeniesieniu punktu ciężkości z jakości na ilość, o celebryctwie zamiast eksperctwa, o nastawieniu na przebój i bestseller zamiast na dzieło, które może przetrwać dłużej niż czasy, w których powstało, o sensacyjności usuwającej w cień kompetencje i profesjonalizm pisało wcześniej wielu innych twórców i komentatorów kultury. Vargas Llosa mierząc się z tym tematem okazuje się więc głosem powtarzającym to, co od lat już się mówi w kontekście zmian zachodzących w społecznym funkcjonowaniu literatury. Fakt, iż na ten temat wypowiada się noblista, z pewnością zwiększa siłę rażenia. Głos to zatem ważny, choć niekoniecznie oryginalny. Tego typu smutnych diagnoz nigdy jednak za wiele. Vargas Llosa jest przekonany, że upadek kultury wysokiej wiąże się z egalitaryzmem wpisanym w konsumowanie kultury oraz z powszechną demokratyzacją ocen. Unieważnienie elitarnego modelu kultury oraz roli pełnionej przez krytyków wpływa na zwycięstwo reklamy nad refleksją krytyczną. Pisarz nie ukrywa, że dowolność, jaka dzisiaj rządzi oceną dzieła i tym, co uznajemy za dzieło, prowadzi do katastrofy. Zniesienie hierarchiczności, zdaniem Vargasa Llosy, nie tyle prowadzi do ożywczej rewolucji, co raczej do destrukcyjnej anarchii. Ważnym postulatem, który powraca w refleksji pisarza, jest krytyczne potraktowanie przyjemności jako podstawy recepcji kultury. Rozrywka nie może być dominującą korzyścią z czytania książek, słuchania muzyki, oglądania prac plastycznych. Kultura ma zmuszać do myślenia, niepokoić, ma pokazywać światy nam obce, choć ciągle ludzkie, ma prowokować do mierzenia się z tym, co złe, graniczne i niewyobrażalne. To kultura, która „uwiera”, jest przyszłością i synonimem rozwoju. Ten model, który tylko bawi, pociesza i oswaja, nazbyt często staje się najzwyklejszym oszustwem. Nawiązanie do książki Guya Deborda nie jest przypadkowe. Człowiek konsumpcyjny nastawiony na nabywanie kolejnych dóbr, przestaje widzieć różnicę między kulturą a przedmiotami nabywanymi w supermarketach. W efekcie wyrzeka się tego, co ważne i często niezapomniane, na rzecz substytutu i chwilowości.


Mario Vargas Llosa, Cywilizacja spektaklu, przeł. Marta Szafrańska-Brandt, Wyd. Znak, Kraków 2015. 

niedziela, 29 marca 2015

To mogłaby być przyjaźń… (J. Fiedorczuk, Nieważkość)

Książek o dziewczęcej przyjaźni, która w dorosłym życiu bardziej chce być zapomniana niż celebrowana, było w literaturze wiele. Sięganie po ten akurat motyw wiąże się z pewnym ryzykiem, którego, warto to zaznaczyć, Fiedorczuk udaje się brawurowo uniknąć. Największym atutem tej opowieści staje się bowiem brak egzaltacji, niedopowiedzenie, wewnętrzny chłód bohaterek i ich patrzenie w przyszłość przy jednoczesnej niechęci do sięgania w przeszłość i do rozpamiętywania teraźniejszości. Autorka nie doprowadza do spotkania po latach, w trakcie którego bohaterki zmuszone byłyby do symbolicznego spowiadania się i mierzenia się z tym, co było. Każe im żyć oddzielnie, tak jakby dzieciństwo zamknęło się na tyle mocno, że nie ma szansy, by do niego wrócić, uchylając choć trochę ciężkie drzwi. Różnice klasowe i mentalne różniły Zuzannę, Helenę i Ewkę już w czasach szkolnych. To, jak bohaterki żyją w dorosłości, opiera się tak naprawdę na podtrzymaniu tych odmienności. Zuzanna jest utalentowaną pracownicą nowoczesnej agencji reklamowej, Helena ma rodzinę i pracuje jako sprzątaczka, a Ewka skończyła jako bezdomna alkoholiczka. Kiedy wspomniane kobiety były dziećmi, ich światy wyglądały podobnie. Zuzannę uczono w domu, że jest przeznaczona do wyższych celów, a mieszkanie w niedużej podwarszawskiej miejscowości to w jej życiu zaledwie epizod, bo ostatecznie zamieszkać ma w stolicy. Życie Heleny naznaczone było codziennością, w której trudno szukać nadziei na lepsze jutro i na ekscytujące zmiany rzekomo czekające w przyszłości. Ewkę natomiast wszyscy lekceważyli, nie traktowano jej poważnie i z racji pochodzenia, i z powodu zdiagnozowanego opóźnienia umysłowego. Losy bohaterek połączą się w dzieciństwie. Nie będzie to tylko relacja, która mogłaby przerodzić się w przyjaźń. To raczej więź zbudowana na odcięciu się od mrocznego sekretu, na wyparciu się wcześniej ważnego człowieka, na zdradzie i udawaniu, że nic się nie stało. Każda z bohaterek pragnąć będzie wolności, ale szukać jej będzie w zupełnie inny sposób. Niezależność zostanie utożsamiona z pustką, ta natomiast z ucieczką od wewnętrznego niepokoju.


Julia Fiedorczuk, Nieważkość, Wyd. Marginesy, Warszawa 2015. 

środa, 25 marca 2015

Być sobą (I. Cywińska, Dziewczyna z Kamienia)

Autobiografia znakomitej reżyserki i legendarnej minister kultury w rządzie Tadeusza Mazowieckiego zainteresuje nie tylko wielbicieli teatru. Izabelli Cywińskiej udaje się bowiem opowiedzieć o swoim życiu w sposób, który łączy konwencję zwierzenia i wspomnień z diagnozą pewnej epoki i charakterystyką środowiska. I właśnie to połączenie prywatnego z publicznym okazuje się w tej książce najciekawsze. Dzięki takiej postawie autorka pozostaje szczera, choć unika ekshibicjonizmu, odsłania swoją wiedzę i intuicję teatralną, ale nie wciela się w rolę mentorki, ma świadomość uczestniczenia w ważnych wydarzeniach, ale jednocześnie pozostaje zwykłym człowiekiem. Dużym atutem omawianej publikacji jest możliwość czytania jej na różne sposoby. Jeśli skoncentrujemy się na początkowych partiach książki, w których reżyserka opowiada o swoim dzieciństwie w Kamieniu, o dworze, w którym mieszkała jej rodzina, oraz o bliskich, nacisk zostanie położony na upadek pewnego świata i na niemożność odbudowania tego, co zapisało się w pamięci. Symptomatyczny dla tego wątku będzie chociażby powrót po latach do miejsca, gdzie stał majątek, i tropienie jego śladów najpierw z matką, potem z siostrą, ale też konieczność ukrywania pochodzenia w okresie młodości i trzymanie się razem tych, którzy również po wojnie stracili posiadłości. Ten nieco nostalgiczny motyw nie jest, oczywiście, jedyny, choć trudno o nim nie wspomnieć – autorka często wraca myślami do Kamienia i dzieciństwo tam spędzone traktuje jako moment założycielski własnej biografii. Książkę Izabelli Cywińskiej można również czytać jako fascynującą opowieść o teatrze. Natkniemy się tutaj i na opisy egzaminowania przez prof. Bohdana Korzeniewskiego, i na wspomnienia z okresu tworzenia teatru w Kaliszu, i na historię powstawania Teatru Nowego w Poznaniu, i na portret zmagań z materią ludzką w warszawskim Teatrze Ateneum. To, co szczególnie uderza, jeśli skupimy się na powyższym fragmencie życiorysu Cywińskiej, zawiera się w przekonaniu, że zespół teatralny powinien tworzyć wspólnotę. Zauważalna jest gotowość mierzenia się z wyzwaniami przez autorkę oraz jej niepoprawne i wzruszające zaufanie do ludzi. Autobiografia reżyserki okazuje się także fascynującą opowieścią o przemianach społecznych, obyczajowych, politycznych oraz o konieczności dyskutowania o modelu kultury. Ta ostatnia kwestia pojawia się nie tylko przy okazji powołania Izabelli Cywińskiej na stanowisko minister kultury w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, ale i wtedy, gdy dochodzi do renegocjowania postaw i wyborów podejmowanych przez aktorów teatralnych będących częścią zespołu. „Dziewczynę z Kamienia” da się też czytać jako intymny, szczery i bardzo ciepły spis osób, które autorka kochała, ceniła, które wpłynęły na jej życie, które przez pewien czas były ważne, a potem odeszły. Warto zwrócić uwagę, że nawet po niezbyt przyjemnym rozstaniu Cywińska przywołuje często racje tej drugiej strony oraz oznajmia, że i tak utrzymywała z daną osobą ciepłe relacje. Ta gotowość symbolicznego bycia razem wtedy, gdy to, co różni, nie musi wcale dzielić, wydaje się czymś cennym i nie tak oczywistym. Autobiografia Izabelli Cywińskiej staje się również wykładnią jej widzenia teatru i reżyserowanych przez nią spektakli, serialu „Boża podszewka” czy filmu „Kochankowie z Marony”. Taki sposób czytania tej książki okazuje się naprawdę intrygujący. Dzięki interpretacjom reżyserki publikacja wpisuje w refleksję krytyczną na temat teatru, inspiruje i prowokuje do dyskusji.


Izabella Cywińska, Dziewczyna z Kamienia, Wyd. Agora, Warszawa 2015. 

poniedziałek, 23 marca 2015

Wygląd coś znaczy (A. Boćkowska, To nie są moje wielbłądy)

Pozornie mogłoby się wydawać, że to publikacja adresowana do osób zainteresowanych historią mody. Nic bardziej mylnego. Czytelnik nieszczególnie zaciekawiony powyższą tematyką i tak przeczyta książkę Boćkowskiej niemalże z wypiekami na twarzy – tak barwna i fascynująca to historia. Na uwagę zasługuje nie tylko umiejętne oddanie klimatu epoki, pokazanie specyfiki środowiska, zaprezentowanie wielkich polskich talentów, które w szarości PRL-u nie zawsze mogły w pełni rozbłysnąć, ale też edytorskie opracowanie oraz zamieszczone w książce fotografie. Publikacja ta ewidentnie jest bardzo przemyślana i pod kątem merytorycznym, i wizualnym. Warto ten fakt podkreślić, bo praktyka tego typu nie jest wcale oczywistością w świecie wydawniczym. Boćkowska pokazuje, jak barwny i inspirujący był świat mody w rzeczywistości znaczonej szarzyzną i permanentnym brakiem. Akcentuje nie tylko pomysłowość zwykłych kobiet, ale skupia się przede wszystkim na tych postaciach, które kształtowały pewien model zachowywania się, wyglądania i stylu. Strój staje się elementem zrealizowanej tęsknoty za lepszym życiem, za pięknem, za wolnością. Czytamy więc o wielkich postaciach polskiej mody ówczesnych czasów – o mitycznej niemalże Jadwidze Grabowskiej, szefowej artystycznej Mody Polskiej, o jej modelkach, które podziwiała cała Warszawa i o jej uczniu Jerzym Antkowiaku, o kształtującej gusta Polek dzięki firmie Hoffland i na łamach „Przekroju” Barbarze Hoff, o nowej jakości na łamach „Ty i Ja” sygnowanej m.in. przez Teresę Kuczyńską, o podbijającym Paryż Romanie Cieślewiczu (został dyrektorem artystycznym „Elle”, a następnie „Vogue’a”), o charyzmatycznej postaci Zygi Pianki znanego w Paryżu jako Pierre d’Alba. To, oczywiście, nie jedyne postaci przywołane przez Boćkowską. Za każdą z nich kryje się fragment historii codzienności epoki, która nie pozwalała na nowoczesność, indywidualność i wyróżniający się styl. Fakt, iż znaleźli się ludzie, dla których piękno i tzw. klasa miały wartość, skutkuje nie tylko ich niezwykłą popularnością, ale i odsłania pragnienia zwykłych ludzi. To, że moda zyskiwała w omawianym okresie rangę przedsięwzięcia kultowego, wiązało się przecież z niechęcią do uniformizacji i związanej z wyglądem zewnętrznym, i – nieco patetycznie rzecz ujmując – z myśleniem. Dzięki strojom można było wypracować nieco przestrzeni naznaczonej wolnością. Opowieść Boćkowskiej można również czytać jako zapis względności wspomnień związanych z kulturą codzienności. Widać to szczególnie wyraźnie na ostatnich stronach książki. Autorka akcentuje ulotność tego, co opisuje (zużyte ubrania zwykle się wyrzuca, a nie przechowuje), oraz pokazuje, jak odmiennie bywa zapamiętywany strój przez różne osoby.


Aleksandra Boćkowska, To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL, Wyd. Czarne, Wołowiec 2015. 

niedziela, 22 marca 2015

Osada wybranych (D. Bykow, Uniewinnienie)

Powieść Bykowa poprzedzają trzy motta. Pierwsze z nich, autorstwa Roberta Conquesta, brzmi: „Do roku 1938 NKWD zgromadziło wystarczający materiał, aby aresztować całą ludność ZSRR”. Brzmi absurdalnie, mało realistycznie? Chyba jednak nie, jeśli weźmiemy pod uwagę setki tysięcy ludzi skazanych na wieloletnie więzienie w łagrach. Bykow rekonstruuje paradoks komunistycznego systemu. Na karę skazywani byli nie tylko ci, którzy niechętnie odnosili się do obowiązującej ideologii, ale i ci, którzy wiernie jej służyli. Racjonalizm w tym wypadku nie miał racji bytu. Człowiek był potencjalnym winnym i system, jeśli go sobie upatrzył, nie uznawał innej możliwości niż zniszczenie ofiary. Tę przypadkowość wpisaną w los „człowieka radzieckiego” Bykow oddaje na przykładzie Skałdina, docenta Moskiewskiej Akademii Rolniczej z oddaniem pracującego nad rozwojem roślin. Autorowi pokazuje nieuchronność ciągle towarzyszącego wszystkim cienia łagru. Mogło to spotkać kazdego i potencjalnie każdy stawał się ofiarą – albo właśnie rozdzielano go z rodziną, albo ogarniał go lęk, że będzie następny, albo musiał się nauczyć żyć bez najbliższych, albo odkrywał swoją małość, kiedy z obawy o własny los nie umiał upomnieć się o tych, których właśnie usuwano ze społeczeństwa. Wnuk Skałdina przypadkowo dowiaduje się o pewnej przewrotnej selekcji dokonywanej na więźniach łagru. Sprawdzianem wytrzymałości były tortury – ci, którzy je wytrzymywali, okazywali się elitą przeznaczoną do zadań specjalnych, ci, którzy przegrywali, nadawali się bardziej do czasów pokoju niż wojny. Mężczyzna postanawia ruszyć tropem tej teorii i dotrzeć do osady, w której przetrzymywano wybrańców. Liczy, że trafi na jakiś ślad dziadka. W tej opowieści najważniejsza jest droga. Tę przebywa nie tylko wnuk i dziadek, ale i wszyscy naznaczeni koszmarem łagrowej rzeczywistości. Skomplikowane losy opisywanych postaci okazują historią niszczenia człowieczeństwa i likwidowania jakiejkolwiek nadziei na normalne życie po wyjściu na wolność. Tajemnicza osada stanowi więc urzeczywistnienie ocalenia, które tak naprawdę nie jest możliwe. Czy Skałdin faktycznie przetrwał najgorsze? Czy ci, którzy wracają, są ludźmi wyselekcjonowanymi w okrutny sposób? Czy zwykły człowiek wrzucony w wir historii ma szansę na ocalenie? Na te i inne pytania Bykow próbuje odpowiedzieć w oryginalny, zapadający w pamięć sposób. Jego opowieść tkwi gdzieś między snem a jawą, tęsknotą a koszmarem, wiarą w humanizm a jego totalnym zaprzeczeniem.


Dmitrij Bykow, Uniewinnienie, przeł. Ewa Rojewska-Olejarczuk, Wyd. Czwarta Strona, Poznań 2015. 

piątek, 20 marca 2015

Jak wiele można stracić, by ocalić siebie (B. Elton, Dwaj bracia)

Na okładce powieści natkniemy się na umieszczone pod tytułem określenie reklamujące: „Fascynująca saga żydowskiej rodziny”. Po lekturze książki trudno się z tą opinią nie zgodzić. Elton, umieszczając swoich bohaterów w centrum najważniejszych wydarzeń zapowiadających II wojnę światową oraz tego, co działo się podczas jej trwania, unika kiczu, oczywistości, stereotypowego postrzegania rzeczywistości. Zamiast tego otrzymujemy trzymające w napięciu połączenie powieści historyczno-obyczajowej z elementami powieści inicjacyjnej, powieści szpiegowskiej i melodramatu. Największym atutem tej opowieści jest brak dobrego zakończenia. Nie jest ono oczywistą konsekwencją tego, co przydarzyło się Żydom podczas II wojny światowej, lecz wpisuje się w rozważania natury etycznej dotyczące granic, jakie możemy przekroczyć, by ratować siebie. Główni bohaterowie powieści to czworo przyjaciół, którzy wspólnie spędzają część dzieciństwa, razem dorastają, a ich losy zostają ściśle połączone także wtedy, gdy mowa jest o dorosłym życiu, zwłaszcza że dojrzałość w czasach niepokoju przychodzi szybciej i wyjątkowo brutalnie. Otto i Paulus to bracia bliźniacy pochodzący z żydowskiej nieortodoksyjnej rodziny. Fakt, że nie są obrzezani przyda się im i w szaleńczym świecie uwolnionej nienawiści stanowić będzie podstawę ocalenia. Więź, która ich łączy, jest silniejsza niż więzy krwi. Wielka w tym zasługa rodziców – ojca, utalentowanego muzyka jazzowego, i matki, lekarki. Dagmara to córka właściciela ekskluzywnego domu towarowego. Niestety, bogactwo nie uchroni dziewczyny przed cierpieniem zafundowanym jej z powodu żydowskiego pochodzenia. Silke to córka niemieckiej służącej. Elton pokazuje nie tylko skomplikowane relacje łączące bohaterów (uwielbienie, wierność, miłość, przyjaźń, zdrada, kłamstwo, ofiarność), ale też rekonstruuje nie zawsze oczywiste źródła tego, co połączyło reprezentantów różnych klas i środowisk. Autor nie ukrywa, że tak intensywna i trwała więź ma podstawy w wychowaniu odwołującym się do pozytywnych wartości. To przyjaźń i miłość mogą przeciwstawić się usankcjonowanej przez Hitlera wszechobecnej śmierci. Nie jest to wbrew pozorom sentymentalny i nadmiernie optymistyczny morał. Wspomniane miłość i przyjaźń ostatecznie okażą się bowiem elementem pewnej gry – może nazbyt okrutnej, może (nie)zrozumiałej, może trochę cynicznej. W efekcie czytelnik zostaje z pytaniami bez odpowiedzi. Nie da się bowiem jednoznacznie stwierdzić, czy ten, kto zaznał wielkiego zła, ma prawo do zemsty, a jeśli już, to w jakim wymiarze.


Ben Elton, Dwaj bracia, przeł. Elżbieta Maciejewska, Wyd. Zona Zero, Warszawa 2015. 

czwartek, 19 marca 2015

Zło jako prowokacja (M. Susdorf, Dziennik znaleziony w błękicie)

„Dziennik znaleziony w błękicie” pomyślany jest jako druga odsłona „Trzech śmiertelnych historii”. Pierwszą była debiutancka książka autora zatytułowana „Dziennik znaleziony w piekarniku”. W przypadku obu publikacji Susdorf w centrum swojego zainteresowania stawia wściekłość – tę adresowaną do innych osób i do otoczenia oraz tę autodestrukcyjną. W debiutanckiej minipowieści mieliśmy do czynienia z agresją matki, która nie potrafi zaakceptować zmian, jakie zaszły w jej życiu, nie umie również pogodzić się z tym, co przydarzyło się jej ciału. Śmiertelność kobiety ujawniała się przez macierzyństwo tożsame z zabiciem tego wszystkiego, co wcześniej bohaterkę konstytuowało. Wściekłość jest również kluczowa dla historii opowiedzianej w „Dzienniku znalezionym w błękicie”. Mladi spotyka Starijego. Pięć lat temu kochał tego mężczyznę, ale on postanowił przerwać to, co między nimi było – ze strachu przed ujawnieniem, z obojętności, z gotowości zapatrzenia się w kogoś innego. Spotkanie pozornie jest dość zwyczajne. Trochę wspominania, dużo alkoholu. Nie kończy się jednak typowo. Mladi atakuje pijanego Starijego i zamyka go w swojej piwnicy. Stopniowo obserwuje rozpad doskonałości. Stariji, porównywany tutaj do Chrystusa, zaczyna być coraz mniej boski, a coraz bardziej ludzki. Nie walczy, poddaje się temu, co zgotuje mu los lub, precyzyjnie rzecz ujmując, co zaplanuje Mladi. Wściekłość tego, który więzi, narasta. Staje się coraz bardziej chaotyczna, agresywna, nieprzewidywalna. Zbolałe ciało Starijego nie budzi w Mladim litości ani współczucia. Wściekłość zaczyna bohatera zmieniać i naznaczać w sposób ostateczny. Śmiertelność w tym wypadku, by odwołać się do tytułu cyklu, jest odsłonięciem możliwego końca wszystkiego – i miłości, i uwielbienia, i normalności, i człowieczeństwa.


Marek Susdorf, Dziennik znaleziony w błękicie, Wyd. Nowy Świat, Warszawa 2014. 

środa, 18 marca 2015

W blasku prawdy czy w cieniu fałszu? (M. Wójcik, W rodzinie ojca mego)

Książka Marcina Wójcika może stanowić interesujące uzupełnienie publikacji Piotra Głuchowskiego i Jacka Hołuba „Imperator. Ojciec Tadeusz Rydzyk”. W obu przypadkach mamy do czynienia z portretem medialnego imperium słynnego redemptorysty, charakterystyką społeczności wyznawców i odtworzeniem biografii przywódcy. Oczywiście, w książce Głuchowskiego i Hołuba nacisk zostaje położony na Rydzyka oraz na wpływ wywierany przez niego na ludzi. Wójcik natomiast postanawia opowiedzieć historie osób naznaczonych doświadczeniem życia zgodnego z ideami głoszonymi w Radiu Maryja. Decyduje się na słuchanie świadectw tych, którzy studiują w szkole wyższej założonej przez redemptorystę. Przytacza argumenty staruszek, młodych ludzi, kibola, znanego aktora, ale i osób, które kochają Kościół i nie pojmują, dlaczego pozwala się na rozłam. Próbuje zrozumieć, w którym miejscu i dlaczego cienka granica rozsądku została przekroczona bezpowrotnie. Jego chęć dojścia do prawdy skutkuje nie tylko spotkaniami ze słuchaczami Radia Maryja i widzami Telewizji Trwam, ale też próbą wejścia w środowisko, które opisuje. Przez pewien czas Wójcik studiuje więc w szkole wyższej Rydzyka i jest biernym uczestnikiem protestu zwolenników mediów redemptorysty. Bycie wewnątrz nie zbliża jednak do zrozumienia. Mentalność wyznawców Rydzyka jest tak samo trudna do pojęcia jak wtedy, kiedy autor poprzestawał na obserwacji z zewnątrz. To, co szczególnie uderza w tej opowieści, to nienawiść. Do rządu, do Platformy Obywatelskiej, do osób inaczej myślących, do kobiet, do tych, którzy sankcjonują prawo. Nie jest to tylko agresja słowna, choć i ta bywa porażająca, ale też gotowość wprowadzania czynów w życie. Te ostatnie przypadki są, oczywiście, dużo rzadsze, nie zmienia to jednak faktu, że z imieniem Boga na ustach można stosować przemoc domową lub celebrować przemoc na stadionach. Wójcikowi udaje się pokazać tę część społeczeństwa i Kościoła katolickiego, która budzi zdziwienie, zażenowanie, przerażenie, ale i często rozbawienie. Nie jest bowiem łatwo uzasadnić i wskazać źródło przedziwnego połączenia fanatycznego oddania deklarowanego w stosunku do Rydzyka, naiwności i infantylności w pojmowaniu religii, akceptacji mowy nienawiści, bronienia się przed tolerancją i agresywnego wypowiadania się na temat każdego, kto ma inne poglądy. W trakcie lektury książki trudno oprzeć się wrażeniu, że praktyki fanów Ojca Dyrektora mają czasami coś z sekty – to słowo przywódcy jest święte, a racji nie mają nawet stojący wyżej w hierarchii duchowni, jeśli tylko odważą się powątpiewać w to, co głosi redemptorysta. Bóg w tym rozdaniu liczy się mniej. Równie sugestywne jest odczucie, że nie tyle chodzi w tym wszystkim o religię, co raczej o politykę. Wójcik intrygująco niuansuje swoją opowieść. Nie daje oczywistych odpowiedzi. Każe wnioskować na podstawie przytaczanych wypowiedzi. Odsłania paradoksy, który stały się częścią naszej codzienności.


Marcin Wójcik, W rodzinie ojca mego, Wyd. Czarne, Wołowiec 2015. 

wtorek, 17 marca 2015

Zniszczeni przez życie (I. Morawska, Było piekło, teraz będzie niebo)

W ramach znakomitego cyklu Faktyczny Dom Kultury, przypominającego klasyczne dzisiaj, choć może trochę zapomniane teksty reporterskie, ukazała się właśnie świetna książka Ireny Morawskiej. Ci, którzy znają „Było piekło, teraz będzie niebo” z wydania z roku 1999, powinni również i po tę wersję książki sięgnąć. Nie tylko w celu przypomnienia sobie bardzo dobrych reportaży Morawskiej, ale i by porównać obie publikacje. W wydaniu, które możemy teraz czytać, nie ma kilku tekstów – brakuje „Więźniów rezydencji”, „Do siebie, dookoła świata”, „On leży w grobie, a ja umarłem”, „Piramidy”, „Długiego snu Federica” i „Ziemia drży”. Jest za to zapadające w pamięć „Jak Emilię z Kalabrii od złej pani wykradłam” – obszerny reportaż, w którym to autorka odgrywa ważną rolę, wpływając na losy bohaterki i ratując ją od doświadczanego koszmaru codzienności. W wydaniu pierwszym nie ma natomiast tekstów „Diabeł spacerował po niebie” i „Deszcz omija Lisków”. Nie ma również umieszczonego w drugim wydaniu wywiadu z autorką. Dla wielbicieli talentu Morawskiej wybór więc jest jeden – obok posiadanej wersji książki z 1999 roku na półce trzeba umieścić i wydanie z roku 2015. Nie bez powodu Małgorzata Szejnert pisze we wstępie, że autorka „Było piekło, teraz będzie niebo” ma słuch absolutny. W kolejnych tekstach widać, że z wrażliwością i empatią wysłuchuje swoich rozmówców. Ta umiejętność wyciszenia się jest jednak jednym w wielu atutów reporterki. Szczególne wrażenie robi umiejętność oddania pewnej naiwności i absurdalności wpisanej w losy bohaterów przy jednoczesnym nieunikaniu portretowania ich dramatyzmu. Polska opisana przez Morawską wydaje się być obrazem pełnym ciągle rozdrapywanych ran i naznaczonym nieumiejętnością odnalezienia się w nowej sytuacji. Owszem, moglibyśmy powiedzieć, że to uwiecznienie klimatu pewnych czasów. Czy jednak na pewno? Czytamy o zniewolonej psychicznie i fizycznie kobiecie, która wyjeżdża z Polski, by szybciej i lepiej zarobić („Jak Emilię z Kalambrii od złej pani wykradłam”) – czy faktycznie to tak nieprawdopodobne doświadczenie, jak tego chcielibyśmy? Poznajemy argumenty narodowców („Kiedyś odrosną nam włosy”) lub młodych ludzi, którzy w małej miejscowości nie znajdują dla siebie innego zajęcia niż celebrowanie przemocy („Miasteczko jak kryminał”) – czy naprawdę brzmi to tak obco? Dowiadujemy się o bezsensownej śmierci spowodowanej nieprzestrzeganiem podstawowych zasad przez pracodawcę zatrudniającego na czarno („Windą na śmierć”) – czy nie okazuje się to niepokojąco znajome? Czytamy o dramacie rodziny naznaczonej przemocą i niemożnością zatrzymania jej w inny sposób jak tylko za pomocą oddanego zła tytułowy reportaż) – czy takich tragedii nie ma i dzisiaj? Morawskiej niewątpliwie udaje się nie tylko oddanie atmosfery czasu transformacji, ale i zawarcie w opowiadanych historiach pewnego uniwersalizmu. Dzięki temu lektura tych reportaży po latach jest równie inspirująca i poruszająca jak kiedyś.


Irena Morawska, Było piekło, teraz będzie niebo, wstęp: Małgorzata Szejnert, Wyd. Dowody na Istnienie, Warszawa 2015. 

poniedziałek, 16 marca 2015

Chińska polityka w pigułce (Pin Ho, Wenguang Huang, Uderzenie w czerń)

Pin Ho i Wenguang Huang dają czytelnikowi wgląd w zasady życia polityczno-społecznego w Chinach. Robią to z dużym znawstwem tematu, drobiazgowo odtwarzając to, co dla historii jest ważne, a także pokazując personalne uwikłania, które bywają źródłem sukcesu, ale i klęski. Nie bez powodu w wielu przywołanych w książce sytuacjach pojawia się wątek dowolności interpretowania winy – jeśli ktoś jest akceptowany przez partię, wówczas jego czyny oceniane są pozytywnie, jeśli straci przywileje, nie ma również szans na ucieczkę przed krytyką i koniecznością przyjęcia kary. Autorzy książki, choć piszą reportaż, dość często stylistyką zbliżają się do thrillera politycznego. Nic w tym dziwnego, bo przecież początek politycznego kryzysu tuż przed zjazdem partii to morderstwo obcokrajowca, w które zamieszana jest żona wysoko postawionego polityka, oraz konflikt między wspomnianym politykiem a komendantem policji, funkcjonującym w społeczeństwie jako „ten dobry” i „ten zły” jednocześnie bohater westernu. Kobieta to Gu Kailai, jej mąż to Bo Xilai, a przyjaciel, który stał się wrogiem, to Wang Lijun. Ofiara morderstwa to natomiast brytyjski biznesmen Neil Heywood. To nie jedyni aktorzy tego bardzo interesującego spektaklu, pomijając bowiem przyczyny, rozwój i konsekwencje państwowe opisywanego konfliktu, autorzy mówią nam dużo więcej. Pokazują jak funkcjonuje państwo, w którym ciągle to właśnie partia ma do powiedzenia najwięcej. Nie dziwią więc prewencyjne aresztowania, pokazowe procesy, zamykanie w więzieniach obrońców praw człowieka i artystów, wreszcie łatwość, z jaką ludzie nazywani zaufanymi przyjaciółmi władzy zostają uznani za jej wrogów. Niepewność jutra to jeden z tych elementów rzeczywistości chińskiej, który wyjątkowo mocno zostaje wyeksponowany w tej opowieści. I słusznie, bo przecież owa niepewność bywa źródłem upokorzeń, niszczenia godności ludzkiej i prowokowania postaw opartych na fałszu i zdradzie. Widać to szczególnie mocno na przykładzie biografii bohaterów tej publikacji. Niektórzy jeszcze jako młodzi ludzie byli ofiarami rewolucji kulturalnej (konsekwencja tego, co przydarzyło się ich rodzicom), potem osiągnęli szczyt, wreszcie zostali z niego zrzuceni nie wiadomo dokładnie z jakiego powodu i dlaczego akurat teraz. „Uderzenie w czerń” to portret chińskiej polityki w pigułce – obraz niepokojący, nieco absurdalny z europejskiej perspektywy, ale bardzo rzeczywisty, bo przecież tak właśnie funkcjonuje ów kraj.


Pin Ho, Wenguang Huang, Uderzenie w czerń. Morderstwo, pieniądze i walka o władzę w Chinach, przeł. Dominika Cieśla-Szymańska, Wyd. Czarne, Wołowiec 2015. 

niedziela, 15 marca 2015

Zderzenie kultur? (C. Hoffman, Tajemnica zaginięcia Rockefellera)

Książka Hoffmana rozpoczyna się malowniczą w swojej mroczności, sugestywną i niezwykle poruszającą sceną, w której Michael Rockefeller zostaje zaatakowany u brzegów wyspy, do której płynął po ratunek. Nie jest to zwykły akt agresji, ale rytualny mord zwieńczony celebrowaniem kanibalizmu. Ciało dziedzica wielkiej fortuny zostaje fachowo rozczłonkowane, poszczególne jego części spożyte, celem przeniknięcia i przejęcia energii, a kości wykorzystane do zrobienia broni. Opis ten to nie tylko hipotetyczne zrekonstruowanie tego, co przydarzyło się Rockefellerowi, ale i efekt żmudnego reporterskiego śledztwa po latach. Hoffman postanawia bowiem dowiedzieć się, jak zginął naprawdę syn gubernatora Nowego Jorku Nelsona Rockefellera, który, jak oficjalnie stwierdzono, utonął u wybrzeży Nowej Gwinei. Brak jakichkolwiek śladów po Michaelu w wodzie, zakrojone na szeroką skalę, ale bezskuteczne, poszukiwania (wtedy, kiedy tragedia miała miejsce, swoja pomoc oferował sam prezydent Kennedy), miejscowe realia i świadomość kanibalistycznych tradycji wśród Asmatów, przedziwna zmowa wśród tubylców – i wtedy, i po latach, wreszcie dokumenty, do których dotarł autor, jednoznacznie wskazują, że trop zasugerowany na początku książki jest najbardziej prawdopodobny. Hoffman w pewnym sensie utożsamia się z Rockefellerem. Nie mają wiele wspólnego, jeśli chodzi o stan posiadania i pochodzenie, ale fascynacja pierwotnością kultury, chęć zgłębienia jej przedcywilizacyjnego wymiaru, wreszcie próba wyjścia poza własną tradycję i mierzenie się z lękiem wynikającym ze świadomości, że Asmaci mają na swoim koncie akty kanibalizmu, niewątpliwie ich łączą. Książkę tę można więc czytać nie tylko jako zapis dziennikarskiego śledztwa o charakterze antropologicznym, ale też jako opowieść o zderzeniu dwóch kultur, które miały być połączone dzięki wystawom w Muzeum Sztuki Prymitywnej. Michael Rockefeller chciał pójść dalej niż ojciec, który zdobywał eksponaty na targach staroci i w trakcie turystycznych wypraw. Postanowił wkroczyć w przestrzeń właściwie nienaznaczoną obecnością białego człowieka. Hoffman stawia w tle ważne pytanie – czy młody kolekcjoner traktował Asmatów jako ludzi, których chciał poznać, czy pozostał na poziomie relacji czysto handlowej? Konsekwencją powyższego jest refleksja na temat tego, co w różnych kulturach uznawane jest za tabu i co naznacza historię danej społeczności na zawsze. Dobrze napisany, interesujący kompozycyjnie, wiarygodnie odtwarzający awanturniczość i cel wyprawy, wreszcie stawiający ważne pytania o granice i dozwolone praktyki celebrowanej tradycji – taki jest reportaż Hoffmana.


Carl Hoffman, Tajemnica zaginięcia Rockefellera, przeł. Anna Maziarska, Wyd. Świat Książki, Warszawa 2015. 

sobota, 14 marca 2015

Zobowiązanie (M. Jędrysik, Inny front)

Miłada Jędrysik opisuje swoje wyjazdy na wojnę w Jugosławii, do Iraku wtedy, gdy upadał świat stworzony przez Husajna, do Nowego Jorku, gdy słynne dwie wieże przestawały być symbolem miasta. Cofamy się więc do wydarzeń, które nie tak dawno obchodziły cały świat. Autorka nie tyle pyta, co nam zostało z tamtego czasu, co raczej pokazuje, jak typowy dla doświadczenia ludzkiego jest konflikt. Jako korespondentka wojenna nie daje więc złudnych nadziei, że politycy i ludzie władzy są w stanie powstrzymać nienawiść jednego człowieka do drugiego. Portretuje zwykłych ludzi w sytuacji granicznej, której często się nie spodziewali i nie byli w stanie jej przewidzieć, a jednak muszą sobie z nią poradzić. Problem polega na tym, że do mordowania, rozdrapywania grobów w poszukiwaniu bliskich, szukania szczątków ciał wśród ruin i do obcości wpisanej we wcześniejsze utożsamienie się z miejscem nikt nie jest w stanie się przyzwyczaić. Jędrysik nie zatrzymuje się na dłużej przy swoich bohaterach, są oni kolejnymi osobami spotykanymi na reporterskiej drodze – czasami zapamiętanymi bardzo dobrze, czasami coraz bardziej naznaczonymi zapomnieniem związanym z upływem czasu. Taki sposób opowiadania pozwala oddać rytm życia reportera, który cały czas czeka, aż coś się wydarzy, próbuje wejść tam, gdzie teoretycznie nie powinien się znajdować, słucha kolejnych świadków, by z ich relacji i własnych obserwacji stworzyć wiarygodny obraz konfliktu. Autorka dzieli książkę na trzy części zatytułowane „Ludzie”, „Miejsca” i „Rzeczy”. Przyjęta przez nią perspektywa wydaje się interesująca. Raptem bowiem okazuje się, że i ludzie, i rzeczy, i miejsca nie istnieją w oderwaniu od siebie, a na wojnie nie da się opisywać rzeczywistości poprzez wybranie jednej kwestii, a pominięcie innych. Niezależnie więc od tego, co jest motywem przewodnim danej opowieści, zawsze gdzieś w tle są uzupełnienia i dopowiedzenia, dzięki czemu obraz staje się pełniejszy. Ważnym tematem reporterskich tekstów Jędrysik jest rola pełniona przez korespondenta wojennego. Autorka nie ukrywa, że dobrze wspomina ten czas, gdy jeździła na wojny („Bo ja się tam dobrze bawiłam”, s. 201), ale jednocześnie czuje się zobowiązana by dać świadectwo – nie tyle jednak historii, co raczej zwykłego człowieka. Jędrysik opowiada również o relacjach między korespondentami – o wsparciu, ale i o rywalizacji, o czasami mało etycznym konkurowaniu, o gwiazdorstwie niektórych i marzeniach o sławie tych, którzy zaczynają. Wątek ten wydaje się bardzo ważny, odsłania bowiem paradoksy wpisane w uprawianie tego zawodu.


Miłada Jędrysik, Inny front, Wyd. W.A.B., Warszawa 2015. 

czwartek, 12 marca 2015

Umierające miasto (Ch. LeDuff, Detroit. Sekcja zwłok Ameryki)

Barwny, mocny, nieoczywisty portret umierającego miasta – tak można by określić książkę LeDuffa. Ale nie tylko. To także rodzaj epitafium poświęconego miejscu, które miało służyć za przykład przemysłowego rozwoju, a stało się własną karykaturą. Autor, choć pisze reportaż, unika przyjmowania perspektywy tylko opisującego dziennikarza. Uznaje ją w pewnym sensie za fałszywą, bo przecież sam pochodzi z Detroit i postanowił wrócić do tego miasta wtedy, gdy można już było mówić o katastrofie. LeDuff pisze bowiem biografię upadku miasta, która staje się metaforą biografii upadku jego rodziny. Kiedy więc pisze o niepotrzebnej śmierci jednej czy drugiej osoby, jest w tym bardzo wiarygodny, bo zaraz potem wspomni o równie bezsensownym odejściu jego własnej siostry czy siostrzenicy. Autor pozostaje dziennikarzem zaangażowanym. Stara się zmieniać świat wokół siebie, choć doskonale wie, że Detroit nic już nie pomoże. Jego opowieść staje się wielkim i poruszającym antymanifestem. LeDuff wie, że nie ma sensu upominać się o miasto, bo od kiedy padł królujący w nim wcześniej przemysł samochodowy, Amerykanów nie obchodzi los tych, którzy z ludzi żyjących godnie stali się nędzarzami. Książka ta okazuje się bowiem interesującą refleksją na temat podtrzymywania różnic klasowych i rasowych. Jest także wskazaniem i nazwaniem wszechobecnej korupcji i zniszczenia sankcjonowanego przez władze. LeDuff przytacza takie przykłady niegospodarności i działania na niekorzyść społeczności, jak na przykład brak samochodów dla detektywów prowadzących śledztwa i zmuszanie ich do przyjeżdżanie na miejsce zbrodni autobusami miejskimi, zaniżanie liczby zabójstw i świadome fałszowanie śledczych rozpoznań, defraudowanie pieniędzy przeznaczonych na dofinansowanie straży pożarnej, a w konsekwencji odbieranie strażakom nawet samochodów niezbędnych do ich pracy, niereagowanie na podpalenia i samosądy. LeDuff chętnie stosuje malownicze opisy, oskarża, sięga po dosadne słownictwo. Jest bezradny jak wszyscy ci, którym jeszcze na czymś zależy. Problem w tym, że w Detroit Apokalipsa już się dokonała. Ruiny, zgliszcza, gangi, wszechobecne zagrożenia, bezdomni koczujący w pustostanach i czasami zamarzający tam, gdzie mieli tylko odpocząć – to wszystko jest codziennością mieszkańców miasta. Nawet jeśli przyjdzie kiedyś ratunek, to tylko po to, by stworzyć nowy świat, starego nikt i nic nie jest w stanie reaktywować.


Charles LeDuff, Detroit. Sekcja zwłok Ameryki, przeł. Iga Noszczyk, Wyd. Czarne, Wołowiec 2015. 

środa, 11 marca 2015

Ucieczka i powrót (A. Brookes, Noc ślepowrona)

Powieść szpiegowska Adama Brookesa rozgrywa się w niebanalnej scenerii. To Chiny będą tłem dla opisanych wydarzeń, a najważniejszym źródłem konfliktu okaże się udostępnianie tajnych informacji o Państwie Środka brytyjskiemu wywiadowi. Brookes zdecydował się pokazać działanie tajnych służb w realiach państwa, które nie ma nic wspólnego z demokracją. Symptomatyczne dla tego wyboru okazują się role, jakie pełnią dwaj główni bohaterowie. Jeden to Chińczyk, który przebywał wiele lat w obozie resocjalizacyjnym, właśnie cudem udało się mu się z niego uciec i liczy, że odświeżenie dawnej współpracy z Anglikami pomoże mu w opuszczeniu kraju. Mężczyzna nazywany jest Fistaszkiem. To ciekawe, bo dzięki przywołaniu tego pseudonimu operacyjnego bohater na nowo staje się podmiotem. W obozie był tylko numerem. Nie ma znaczenia, że całkiem sprytnym i skutecznie funkcjonującym w przerażających warunkach, ale jednak numerem. Drugi bohater to brytyjski dziennikarz, Philip Mangan. Trochę zaangażowany, trochę naiwny, trochę nieświadomy tego, czego jest świadkiem. Pracuje jako freelancer. Pewnego dnia Fistaszek nawiązuje z nim kontakt. Od tej pory życia Mangana mocno się zmieni. Zacznie decydować się na działania, których wcześniej po sobie się nie spodziewał. Niestety, najtragiczniejsze konsekwencje powyższej współpracy czekają nie głównych zainteresowanych, ale tych, którzy znajdują się w ich najbliższym otoczeniu. Brookes ciekawie wkomponowuje w fabułę nowoczesne technologie, dzięki którym można zdobyć tajne informacje oraz namierzyć poszukiwane obiekty, Mangan dość szybko pojmuje konsekwencje lekceważenia takich zasad, jak na przykład obowiązkowe wyłączanie komórki. Dla Fistaszka tzw. nowe media są czymś obcym i trudnym do zrozumienia. Lata w obozie odcięły go od nowoczesności i postępu cywilizacyjnego. Finał książki pozwala liczyć na kontynuację cyklu. Na pewno warto na dalsze części czekać.


Adam Brookes, Noc ślepowrona, przeł. Paweł Laskowicz, Wyd. Muza, Warszawa 2015. 

wtorek, 10 marca 2015

Zmienieni (M. i M. Rigamonti, Straty. Żołnierze z Afganistanu)

Autorzy książki z wrażliwością i empatią wysłuchują historii ludzi, którzy stracili część siebie lub kogoś bliskiego w Afganistanie. Nie bez powodu pojawia się również akcent autobiograficzny. Maksymilian Rigamonti także był kilka razy na misji – fotografował, a Magdalena Rigamonti czekała, aż mąż wróci. W „Stratach” to wszystko, co Grażyna Jagielska opisała w swoich książkach wybrzmiewa w sposób zwielokrotniony. Poznajemy przeżycia żon – ich zgodę na wyjazd męża, ich niemy protest, ich samotność, ich ból i cierpienie, gdy okazuje się, że mąż zginął. Przysłuchujemy się zwierzeniom rodziców, którzy nie umieją się pogodzić z tym, że dziecko umiera wcześniej od matki czy ojca. Domyślamy się dramatu dzieci – ich emocje są przywoływane głównie dzięki wspomnieniom dorosłym. Synowie i córki tęsknią, czasami zapominają, jak wygląda ojciec, nie umieją zrozumieć tego, że tato odszedł na zawsze i że, jak im się czasami tłumaczy, spotkają się dopiero w niebie. Poznajemy świadectwa żołnierzy – tych, którzy stracili rękę lub nogę, ale i tych, którzy pozornie wyszli z tej przygody bez szwanku, poraniona jest natomiast ich psychika. Stres bojowy, uczenie się normalności od nowa, niepoddawanie się tęsknocie za adrenaliną, jaka rodzi się wtedy, gdy wokół czyhają zagrożenia, pamięć umierających kolegów, wspomnienia zapachów i dźwięków – to wszystko pojawia się w relacjach bohaterów książki. Bycie na wojnie okazuje się doświadczeniem wpływającym na całe dalsze życie. Czasami wszystko niszczy, ale zdarza się też, że jest inspiracją, by wszystko odbudować. Bywa niezagojoną raną, choć nie dla każdego jest traumą, o której nie można zapomnieć. Autorzy książki pozostają dyskretnymi słuchaczami, nie naciskają, rozumieją przeżycia osób, z którymi rozmawiają. Może dzięki temu, że są jednymi z tych, którzy znają bycie na wojnie i czekanie na powrót z wojny, udaje im się być bliżej swoich bohaterów. Warto zwrócić uwagę na zdjęcia zamieszczone w książce. Maksymilian Rigamonti nie tylko portretuje rozmówców, ale i umieszcza na końcu książki fotografie dokumentujące życie w Afganistanie. Obrazy utrzymane są w podobnej stylistyce jak pytania – pokazują zwyczajność, codzienność, czasami nawet intymność wpisaną w samotność i bycie częścią wspólnoty narażonej na niebezpieczeństwo.


Magdalena Rigamonti, Maksymilian Rigamonti, Straty. Żołnierze z Afganistanu, Wyd. PWN, Warszawa 2015. 

poniedziałek, 9 marca 2015

Przetrwać (P. McCormick, Nigdy nie upadaj)

McCormick spędziła wiele godzi na rozmowach z Arnem Chorn-Pondem, który jako dziecko doświadczył dyktatury Czerwonych Khmerów. Autorka zdecydowała się połączyć konwencję powieściową z bazowaniem na faktach oraz uzupełnianiem ich o informacje zdobyte później. To, co szczególnie porusza czytelnika, wiąże się z narracją zastosowaną przez McCormick. Bohater tej historii opowiada o tym, czego doświadczył. Ponieważ wspomina dziecko – kiedy wszystko się zaczęło Arn miał jedenaście lat – widać zagubienie, niezrozumienie sytuacji, przerażenie wynikające z koszmaru, który staje się codziennością. Arn opowiada o sobie tak, jakby był szczęściarzem, ale i kimś, kto w sytuacji ekstremalnej wykazał się dużym sprytem. Udawało mu się dość szybko rozpoznać zasady rządzące w danej grupie i starał się do nich dostosować. Arn wspomina wyprowadzenie ludzi z miasta, wielodniową i męczącą wędrówkę znaczoną kolejnymi śmiertelnymi ofiarami pozostawianymi po drodze, okrucieństwo Czerwonych Khmerów, które na początku jest zaskoczeniem i wydaje się czymś nienaturalnym, a z czasem staje się oczywistością, brutalny atak na wszelką indywidualność, wykształcenie i rodzinę. Tym, którzy mają pracować przy uprawie ryżu, odmawia się wszystkiego – prawa do uczuć, prawa do więzi międzyludzkich, prawa do posiadania, prawa do jedzenia, prawa do snu, wreszcie prawa do życia. Nie bez powodu przywołane zostają tutaj tzw. pola śmierci. Arn okazuje się chłopcem nie tylko bardzo zdeterminowanym, by przeżyć, ale i osobą, której udaje się ocalić człowieczeństwo w rzeczywistości bez humanizmu. Owszem, jest zmuszony do wielu strasznych czynów, ale też cały czas konsekwentnie pomaga słabszym, wspiera ich nie tylko emocjonalnie, ale i oferuje im zdobyte z trudem pożywienie. Ta jego czułość w stosunku do współtowarzyszy niedoli wzrusza i budzi podziw – jak wielkie w swojej empatii jest to dziecko! Ważnym punktem odniesienia jest w opowieści Arna pamięć i zapomnienie. Czerwoni Khmerzy robili wszystko, by nie zostało nic z dawnych czasów i z obowiązujących wcześniej reguł społecznych. A jednak więzi międzyludzkie odradzały się nawet w tak nieludzkich warunkach… Arn nie wybiela swoich doświadczeń, pokazuje, że nieraz był złamany i poniżony, ale zawsze chciał się podnieść i walczyć dalej. Cztery lata życia w ekstremalnych warunkach skutkują nieumiejętnością funkcjonowania w świecie bez koszmaru dyktatury. Kiedy Arn jako jeden z wybrańców wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych, nie umie żyć w rzeczywistości, która nie zna tego, co było dla niego czymś zwyczajnym. Dopiero konieczność świadczenia staje się dla bohatera ocaleniem. Służenie pamięci zamienia się w potwierdzenie, że ci, którzy zrobili wszystko, by zatriumfowało zapomnienie, nie wygrali.


Patricia McCormick, Nigdy nie upadaj, przeł. Jerzy Urbański, Wyd. W.A.B., Warszawa 2014.

niedziela, 8 marca 2015

Wyzwanie (A. Pérez-Reverte, Cierpliwy snajper)

Sniper to znany twórca graffiti. Jego prace są legendarne, wpływ na innych uprawiających sztukę ulicy niewyobrażalny, nikt nie wie, gdzie przebywa i kim jest. Pewna specjalistka od wyszukiwania talentów artystycznych oraz podpisywania umów z twórcami dostaje zlecenie. Ma znaleźć Snipera i przedstawić mu propozycję nie do odrzucenia. Zadanie właściwie nie do wykonania, ale Lex przyjmuje wyzwanie. Zaczyna tropić nieuchwytnego grafficiarza i coraz lepiej zaznajamia się z jego zwyczajami. Czy uda jej się spotkać ze Sniperem? I czy tylko o spotkanie w tym wypadku chodzi? Są tacy, którzy nigdy nie zdradzą swojego guru, są też tacy, którzy nienawidzą człowieka-legendy, bo oskarżają go o manipulowanie ludźmi, są też tacy, którzy wiedzą, że naraża on życie innych, choć pozornie daje im wybór i na nikogo nie naciska. Pérez-Reverte sugestywnie portretuje klimat podziemnego, nocnego miasta. Ludzie, pojawiający się na ulicach wtedy, gdy jest ciemno, mają w tym wypadku pasję, a ich malowanie w miejscach czasami trudno dostępnych lub niebezpiecznych staje się rodzajem igrania z życiem, które tożsame jest z peanem pochwalnym na rzecz sztuki. Śledztwo, które prowadzi Lex, ma drugie dno. Podobnie jak życie Snipera – ten ekscytujący i prowokujący artystycznie mężczyzna ma swoją codzienność, inną od tej, której spodziewają się jego zwolennicy. Ile można poświęcić dla sztuki? Ile można zaryzykować? Co jest sztuką, a co zamienia się w cyniczną grę? Jak mocno można wpłynąć na drugiego człowieka i czy odpowiedzialność jest zawsze etycznie jednoznaczna? Te i inne pytania pojawiają się w trakcie lektury tej niebanalnej, trzymającej w napięciu i ostatecznie bardzo zaskakującej książki. Pérez-Reverte umie utrzymać uwagę czytelnika. Imiona głównych bohaterów, a raczej używane przez pseudonimy też są znaczące, ostatecznie bowiem pytanie o sens prawa oraz o to, do jakiego stopnia można być snajperem, staje się pytaniem fundamentalnym dla opowieści.


Arturo Pérez-Reverte, Cierpliwy snajper, przeł. Joanna Karasek, Wyd. Znak, Kraków 2015. 

czwartek, 5 marca 2015

W odizolowaniu (D. Costelle, Naziści? Jeńcy niemieccy w Ameryce)

Costelle przygląda się temu epizodowi II wojny światowej, który jest słabo znany i odsłania kilka ciekawych paradoksów. Chodzi o jeńców niemieckich wywożonych do obozów w Stanach Zjednoczonych i przetrzymywanych tam do czasu zakończenia wojny. Autor opiera się na świadectwach tych, którzy byli jeńcami lub w jakiś sposób uczestniczyli w całym przedsięwzięciu. W trakcie lektury mocno zaakcentowany zostaje chociażby stosunek Amerykanów do Niemców. Jeńcy żyją w doskonałych warunkach, mają prawo do pielęgnowania swoich zwyczajów, nie brakuje im pożywienia, jeśli uznają, że wykonywana przez nich praca jest za ciężka, zwykle obowiązki są zmniejszane. To wszystko jest konsekwencją przestrzegania, wręcz celebrowania, jak akcentują niektórzy, Konwencji Genewskiej. Niemcy są zaskoczeni takimi warunkami obozowymi, nie ukrywają również wielkiego wrażenia, jakie zrobiły na nich Stany Zjednoczone. Po zakończeniu wojny znajdą się i tacy, którzy będą chcieli zostać za oceanem, ale warunki zwolnienia tego nie przewidują. To, co szczególnie zapada w pamięć i co jednocześnie jest najbardziej poruszające w przytaczanych relacjach, wiąże się z możliwościami, jakie dostają nazistowscy jeńcy. Okazuje się, że nie tylko bardzo szybko odtwarzano w obozach hierarchiczne struktury wojskowe, ale i że bez większych problemów wyznawano nieprzerwanie kult Hitlera. Costelle opisuje zjawisko powstawania tajnych sądów, których zadaniem było danie nauczki tym, którzy są antynazistami lub po prostu dzielą się wątpliwościami. Świadkowie wydarzeń wspominają brutalne pobicia, których ofiary leczono potem w szpitalu, mordy i prowokacje mające prowadzić do narażenia życia. Ci, którzy nie byli zagorzałymi faszystami, w obozach stawali się łatwym celem. Zagrożenie było tak duże, że zaczęto wydzielać specjalne miejsca dla osób o różnych poglądach. Wątek ten zasługuje na szczególną uwagę. Jest bowiem pokazaniem w pigułce zasady niszczenia niezależności, eliminowania samodzielnego myślenia i odebrania prawa do dyskutowania.


Daniel Costelle, Naziści? Jeńcy niemieccy w Ameryce, przeł. Maria Żurowska, Wyd. Świat Książki, Warszawa 2014. 

środa, 4 marca 2015

Problem, który powraca (K. Čapek, Fabryka Absolutu)

Trzeba przyznać, że kolejna seria wymyślona przez Dowody na Istnienie, zaciekawia i intryguje. Jej pomysłodawcą jest Mariusz Szczygieł, a pierwsza książka sygnowana nazwą Stehlik (od czeskiej wersji nazwiska reportera) to prawdziwa literacka gratka. Dalej, tak można wnioskować po zapowiedziach, będzie równie dobrze. Niebawem ukaże się chociażby świetna, bardzo mądra powieść Pavla Kohouta „Kacica”. W serii mają być wydawane czeskie książki – te, które warto przypomnieć, które trzeba poznać, których nie da się pominąć, jeśli mowa o współczesnym kanonie. W przypadku „Fabryki Absolutu” nie można nie wspomnieć o interesującym pomyśle na formę tej publikacji. Okładka, na której widnieje warta uwagi praca Kateřiny Sidonovej, „obłożona jest” mniejszą, białą okładką. Nie ma więc ingerencji w zaprezentowaną pracę plastyczną, a wspomniane dodatkowe miejsce pozwala na umieszczenie tekstu autorstwa Szczygła. Równie niebanalnie przedstawione zostaje posłowie (wstęp?). Między rozdziałami wklejono mniejsze karteczki z tekstem, wielkości przywołanej powyżej białej miniokładki. Ten niebanalny i zapadający w pamięć pomysł pozwala sytuować tę publikację jako dzieło przynależne do tzw. liberatury. Książka czeskiego pisarza staje się rodzajem przypowieści-przestrogi, portretu ideowego perpetuum mobile, wreszcie niesamowitej metafory utożsamiającej nadmiar dobra z faktycznym złem. „Fabryka Absolutu” została opublikowana prawie sto lat temu – w 1922 roku. Czytelnik zgodzi się jednak z Mariuszem Szczygłem, że jest to historia zdecydowanie aktualna. Ponadczasowa. Oto zdolny wynalazca wymyśla maszynę zwaną Karburatorem. Za sprawą procesów w niej zachodzących udaje się wyprodukować Absolut. Coś, co wydaje się niedostępne, totalne i nieogarnione, raptem staje się dostępne w swoim nadmiarze. Produkcja maszyn powoduje, że Absolut rozmnaża się, rozrasta, ale i rozdrabnia. Absolutów jest coraz więcej, a wpływ Karburatorów na tych, którzy znajdą się w ich pobliżu, jest całkowity. Właściwie wszyscy zmieniają się pozornie na lepsze. Zaczynają wcielać w życie ideały miłości, ubóstwa, dzielenia się z bliźnim, uniezależnienia się od bogactwa. To jednak tylko fałszywa wolność. Tak naprawdę bliżej jej do zniewolenia. I wynalazca, i przedstawiciel Kościoła usiłujący na początku opanować maszynę, mieli rację. W bliskości i dostępności Absolutu jest więcej zagrożeń niż korzyści. Nadmiar w każdej postaci jest niepokojący. W tym przypadku mamy nadmiar produkcji, a więc zbędność, przy jednoczesnym braku z powodu rozdawnictwa osób oświeconych. Absolut likwiduje więc równowagę w społeczeństwie. Jednocześnie staje się źródłem konfliktów. Nie tylko niszczy w zarodku ewentualną krytykę, ale i prowokuje swoich wyznawców do walki. Ponieważ każdy ma swój Absolut, zaczynają się bójki, pogromy, wojny. Sojusz z Absolutem zamienia się w rodzaj fanatyzmu, ten zaś, niezależnie od tego, jakie są jego podstawy, zawsze jest zagrożeniem. Można by więc powiedzieć, że spacyfikowanie Absolutu, opanowanie epidemii nadmiernej bliskości boskości, daje nadzieję na szacunek dla inności i akceptację odmiennych punktów widzenia. Absolut jest przeciw gotowości dialogu, zwyczajność zastępuje uniesieniami, a problemy rozwiązuje w sposób sztuczny. Dopiero brak Absolutu pozwala wierzyć w lepsze jutro. Odpowiada bowiem za nie człowiek – swoją pracą, marzeniami i czynami.

Karel Čapek, Fabryka Absolutu, przeł. Paweł Hulka-Laskowski, posłowie: Mariusz Szczygieł, Wyd. Dowody na Istnienie, Warszawa 2015. 

poniedziałek, 2 marca 2015

Między dyktaturą a demokracją (J. Cercas, Anatomia chwili)

Cercas zaczyna książkę od interesujących rozważań natury formalnej. Zastanawia się, jaka forma byłaby lepsza dla opowiedzenia tego, co chce czytelnikowi zaprezentować. Najpierw skłania się ku powieści, by potem – przewrotnie nieco – uznać, że jednak używanie fikcji jako czegoś, co towarzyszy faktom, niekoniecznie wyczerpuje wyznaczniki gatunkowe powieści. Autor sugeruje nam więc z jednej strony powieściowość narracji, z drugiej możliwość czytania publikacji jako książki historycznej. Niewątpliwie mamy tu do czynienia z literaturą faktu, która, jak chce tego pisarz, staje się momentami współczesną wersją „Trzech muszkieterów”. Śledztwo przeprowadzone przez Cercasa poparte jest licznymi rozmowami ze świadkami, lekturą wielu książek, analizą obrazu filmowego kluczowego dla omawianych wydarzeń, wreszcie logicznie uzasadnionym i uargumentowanym stawianiem hipotez. Rekonstrukcja ówczesnych nastrojów faktycznie trzyma w napięciu, pokazuje, że polityka może być sceną zbrodni i spektaklem pełnym uniesień, odkrywa uwikłanie pierwszoplanowych postaci we frankizm, a co za tym idzie w tradycje antyrepublikańskie. Cercas dość przewrotnie stwierdza, że nie tyle interesuje go zamach stanu z 23 lutego 1981 roku, kiedy to wojsko usiłowało przejąć władzę, usuwając premiera Hiszpanii Adolfo Suareza, co raczej pewien gest, jaki wykonuje Suarez w trakcie owych dramatycznych wydarzeń. Ponieważ przerwanie obrad deputowanych zostaje nagrane przez kamery, pisarz dysponuje niezwykle ważną dokumentacją. Nie musi zdawać się tylko na świadectwa innych osób, może również zanalizować obraz i słowa, które wówczas uwieczniono. Nagranie okazuje się istotne dla całej opowieści. Cercas właśnie dzięki niemu buduje napięcie, kładzie nacisk na określone tropy interpretacyjne, buduje pewien mit wokół zachowań niektórych polityków i stawia pytania, które dzięki temu, co widać na ekranie, znajdują uprawomocnienie.
Autor analizuje okres bardzo ważny z perspektywy najnowszej historii Hiszpanii. Chodzi o trudny czas transformacji – przejście od dyktatury do demokracji. Jak niełatwe to było zadanie, pokazuje chociażby reakcja społeczeństwa na opisywany zamach stanu. Brak reakcji był jedyną reakcją. Ludzie byli przyzwyczajeni do rządów frankistowskich. Wojskowi, oni zresztą stali za zamachem, nie ukrywali swoich tęsknot za generałem Franko oraz niechęci do władzy cywilnej. Paradoksem rodzącej się demokracji był chociażby fakt, iż jej twórca, premier Suarez, miał przeszłość frankistowską. Udawało mu się przez pewien czas utrzymać poparcie poprzez odwoływanie się do wspólnych doświadczeń. Byli falangiści nie potrafili mu jednak wybaczyć jednego – legalizacji partii komunistycznej. Kiedy doszło do zamachu stanu, Suarez nie miał właściwie poparcia z żadnej strony. Nawet monarcha miał na swoim koncie dość dwuznaczne wypowiedzi na jego temat.
Cercas stawia mnóstwo niewygodnych pytań. W literacko znakomity sposób łączy rekonstrukcję wydarzeń historycznych z kreowaniem hipotetycznych scen, na które nie ma dowodów i które można opisywać jedynie na zasadzie domniemania. Nie występuje tylko z pozycji obserwatora i badacza. W ostatnich słowach swojej opowieści wyznaje, że to historyczne śledztwo dotyczące prawdziwego momentu założycielskiego hiszpańskiej demokracji, ma swoje źródło w pojednaniu z ojcem. „Anatomia chwili” jest więc nie tylko rekonstrukcją wydarzeń dotyczących zamachu z 23 lutego 1981 roku. To także wiwisekcja na społeczeństwie hiszpańskim – skażonym totalnie doświadczeniem frankizmu. Książkę tę można również czytać jako pasjonująco napisaną próbę odpowiedzi na pytanie o znaczenie chwili w kontekście wydarzeń o wymiarze rewolucyjnym i ewolucyjnym dla swoich czasów, ale i pytanie o możliwość zbudowania pomostu między wieloma latami dyktatury a nadchodzącą demokracją.


Javier Cercas, Anatomia chwili, przeł. Ewa Zaleska, Wyd. Noir Sur Blanc, Warszawa 2015.