Debiutancka
powieść Weroniki Gogoli choć skoncentrowana jest na śmierci, stanowi
jednocześnie pochwałę życia. Autorka nie tylko dokumentuje świat, który powoli
staje się przeszłością. Jest również rejestratorką historii o charakterze
jednostkowym, dając wyraźny sygnał, że rzeczywistość okrajana jest po kawałku z
życia wtedy, gdy ktoś będący jej częścią umiera. Motywy przemijania,
odchodzenia, godzenia się z końcem, przyzwyczajania się do symbiozy tego, co
potwierdza trwanie, i tego, co zapowiada odejście, ale i portretowanie
środowiska wiejskiego, wpisują się w tendencję widoczną w utworach innych
młodych autorów. Mam tu na myśli i „Guguły” Wioletty Grzegorzewskiej, do
których debiut Gogoli bywa porównywany, i „Miedzę” oraz „Podkrzywdzie” Andrzeja
Muszyńskiego, i „Dygot” Jakuba Małeckiego. Dziewczynka, która jest główną
bohaterką książki, żyje w czasie teraźniejszym. To wszystko, czego doświadcza,
nie zostaje wpisane w tryb myślenia o przeszłości i przyszłości. Jeśli więc
umierają kolejno miejsce (pali się giees), zwierzę (za mocno przytulony kotek),
człowiek (chora na raka piersi matka przyjaciółki czy kolega ze szkoły), to nie
staną się pretekstem do zastanawiania się nad przemijaniem. Śmierć po prostu
przychodzi, czasami generuje wspomnienia, bywa, że rodzi refleksję o
pamiętaniu, jednak nawet wtedy jej zwyczajność jest na pierwszym miejscu.
Dopiero kiedy umiera ojciec, a informacja ta przychodzi z dawnego świata,
koniec zyskuje inne znaczenie. Staje się przypieczętowaniem rozstania z
miejscem, uświadomieniem sobie własnego dorastania oraz odkryciem, że zapachy,
obrazy i dźwięki mogą przywoływać to, co minione. Dorosłość oznacza więc
większą świadomość. Jej konsekwencją jest inne postrzeganie śmierci, ale i – co
warte odnotowania – pełniejsze, być może, odczuwanie życia.
Weronika
Gogola, Po trochu, Wyd. Książkowe Klimaty, Wrocław 2017.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz