Zapraszam również na mój profil na Facebooku: https://www.facebook.com/bernadetta.darska

oraz na moje konto na Instagramie: https://www.instagram.com/bernadettadarska/

niedziela, 9 października 2016

Pozornie zawsze aktualny, ale artystycznie przebrzmiały temat (Single Radicals, reż. Martyna Łyko)

Pierwszy premierowy spektakl w tym sezonie teatralnym na Scenie Margines ma w sobie pozornie wszystko, by zainteresować widza, skłonić go do refleksji, zaintrygować, dać się zapamiętać. A jednak to wszystko okazuje się niczym, gdy zaszwankuje jeden kluczowy element. Ten podstawowy. Tekst. Grze aktorów nie można nic zarzucić, scenografia, choć dość przewidywalna, oddaje siermiężność miejsca, w którym spotykają się bohaterowie, transowa momentami muzyka ma wzmacniać efekt piątkowego, cotygodniowego odurzania się, wreszcie relacje między czterema postaciami na scenie powinny utrzymać uwagę widza. Tak się jednak nie dzieje. W trakcie spektaklu czas straszliwie się dłuży, kolejne sceny nie wnoszą nic nowego, przekaz i puenta są natomiast tak oczywiste, że aż irytujące. Kiedy wreszcie dobiega końca ostatni kwadrans przedstawienia (całość trwa godzinę i piętnaście minut), można tylko obojętnie wzruszyć ramionami i skwitować ten przydługi projekt, stwierdzając, że wszystko to, co zostało powiedziane, można było pokazać i przekazać w kilkanaście minut.
Powtórzę więc. Fundamentalnym problemem przedstawienia jest tekst. Ciekawa jestem, co kierowało reżyserką, aby wybrać akurat dramat autorstwa Słowaczki. Nie ma w nim nic świeżego, niebanalnego, oryginalnego. Jest za to wszystko to, co możemy znaleźć w wielu tekstach początkujących zwykle młodych autorów, którym wydaje się, że opisanie toczącej ich beznadziei, braku perspektyw, przypadkowych związków zmieni świat. Rzadko kiedy pisanie o piciu, uprawianiu seksu i samotności z powyższych czynności wynikającej jest prawdziwie poruszające i wnosi coś nowego. „Single Radicals” z pewnością do takich przypadków nie należy. Autorce dramatu i reżyserce poleciłabym w tym miejscu książkę „Café Hiena” także słowackiej autorki – Jany Beňovej. W prozie tej widać, co można uczynić z tematem, który tak bardzo zepsuła Zakut’anská.
Nie ma znaczenia, że aktorzy starają się i wcielają się w swoje role przekonująco. W którymś momencie ma się wrażenie, że i oni przestają odgrywać ową specyficzną lekkość, będącą efektem spożywania coraz większej ilości alkoholu, wchodzą natomiast w sztuczność. Tak, jakby sami nie byli przekonani do dogrywanych ról i męczyli się czasem, który wolno płynie. Widoczna teatralność zamiast sugestywnej swobody, nazbyt statyczna ostatecznie scenografia, brak życia w barze rzekomo pełnym klientów sprawiają, że widz odczuwa coraz większe zmęczenie z powodu tego, co dzieje się na scenie.
Szkoda, że tak się dzieje i że wspomniana autorka tekstu nie wykorzystała potencjału, którego zalążki w dramacie można znaleźć. Wystarczyłoby nadać pewne napięcie relacjom łączącym bohaterów. Denisa (w tej roli Milena Gauer) i Ada (gra ją Małgorzata Rydzyńska) mają odmienny stosunek do mężczyzn. Ta pierwsza zdaje się mieć nazbyt duże oczekiwania, w efekcie nie może spotkać nikogo, kto by jej odpowiadał. Ta druga z łatwością podrywa mężczyzn, choć ten jeden, który wydaje jej się wymarzony, okazuje się niedostępny. Również męscy bohaterowie skonstruowani są na zasadzie opozycji. Bohusz (odtwarza go Dawid Dziarkowski) sprawia wrażenie macho. Najchętniej przespałby się z jakąkolwiek kobietą, która by go zechciała, bo tak naprawdę nie ma powodzenia u płci przeciwnej. Z kolei Sasza (w tej roli Grzegorz Gromek) deklaruje chęć odcięcia się od wszelkich popędów, chwali jednak się tym, że kobiety lgną się do niego, a kiedy zostaje sprowokowany, zaczyna pić, choć wcześniej manifestował swoje świadome odcięcie się od mocnego alkoholu. Postaci są więc na tyle charakterystyczne, że gdyby zbudować między nimi „dzianie się”, a nie tylko przypadkowe zmiany miejsca i równie przypadkowe ruchy, mogłyby opowiedzieć widzom coś o dramacie życia na prowincji.
Mamy tu przecież śladowo zasygnalizowane kwestie związane z powrotem do rodzinnej miejscowości, podróżowaniem, wyborami generującymi wolność (pracować – nie pracować), rezygnacją z własnych marzeń, niechęcią do dorosłości, niemożnością odnalezienia się w świecie, który nie oferuje wiele, za to ma duże oczekiwania. Niestety, te oczywiste skądinąd dla dwudziestokilkulatków (w takim wieku według tekstu dramatu są bohaterowie) dylematy nie zostają w żaden sposób rozwinięte. Czasami śmieszą, owszem. Ale kilka wybuchów śmiechu z powodu zgrabnych powiedzonek, to niewiele, jeśli weźmiemy pod uwagę czas zainwestowany przez artystów i czas poświęcony przez widzów. Jeśli z tego, co oglądamy, wycięlibyśmy dowolną scenę, okazałoby się, że streszcza ona w całości, z wszelkimi ewentualnymi zaskoczeniami włącznie, to wszystko, na co składa się całe przedstawienie. „Single Radicals” to spektakl zmarnowanych szans. O niczym lub po prostu o tym, z czym literatura mierzyła się dobrych kilka lat temu i to z różnymi efektami. Uważać współcześnie, że opowieść o świecie rozczarowanych dwudziestokilkulatków to coś nowego i świeżego, jest najzwyczajniej śmiesznie. Szkoda, że taką artystyczną pomyłkę przyszło oglądać olsztyńskim widzom oraz tym, którzy odwiedzą tegoroczne „Demoludy”.

Michaela Zakut’anská, Single Radicals, przekład: Zofia Bałdyga, reżyseria i opracowanie tekstu: Martyna Łyko, scenografia i kostiumy: Paulina Rzeszowska, muzyka: Kamil Tuszyński, choreografia: Tobiasz Sebastian Berg, prapremiera polska 8 października 2016 roku, Teatr im. S. Jaracza, Scena Margines, Olsztyn.

[zdjęcia ze strony Teatru im. S. Jaracza w Olsztynie]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz