Powieść
Wojciecha Klęczara to ciekawy przykład łączenia dobrze znanych motywów i
używania ich w taki sposób, by pozostały w pewnym zawieszeniu. Kiedy czytelnik
zaczyna z satysfakcją odnotowywać, że wie, co będzie dalej, okazuje się, że się
myli, bo autor świadomie dokonuje gestu niedokończenia, urwania, zawieszenia. Daje
to intrygujący efekt – owszem, bez fajerwerków związanych z nieprzewidywalnymi
zwrotami akcji, za to z możliwością poddania się sugestywności rozważań na temat
tożsamości. Bo właśnie pytania o to: „kim jestem?, kim się stałem?, za kogo
siebie uważam?, która wersja mnie jest tą prawdziwą?, czy maska fałszu nie
zrosła się ze mną za mocno?, czy nie trwam w złudzeniu widzenia siebie w
lepszym świetle niż innych? i czy jestem w stanie spojrzeć na siebie
krytycznie?” okazują się kwestiami kluczowymi dla całej historii. Klęczar z
jednej strony korzysta z potencjału oferowanego przez konwencję powieści drogi,
z drugiej zawęża przestrzennie ów schemat do odwiedzania przez bohatera kolejnych
krakowskich knajp. Z jednej strony autor sięga po motywy typowe dla powieści
kryminalnej, mamy tu przecież tajemnicze zaginięcia pewnych osób, z drugiej
choć bohater jest sędzią do żadnego ani prywatnego, ani oficjalnego śledztwa tu
nie dojdzie. Natkniemy się na kwestię przyjmowania cudzej tożsamości, bohater
będzie udawał dziennikarza, jednak z owego kłamstwa niewiele tak naprawdę
wyniknie. Wszystko to zmierza do kulminacyjnej sceny, w której obnażone
zostanie to, co może być bliskie prawdy. Finał opowieści staje się bolesnym w
swojej wymowie odkryciem, że być może wcale nie jesteśmy tak interesujący, jak nam
się wydaje, a nudna wersja życia to jest właśnie to, co najbardziej do nas
pasuje.
Wojciech
Klęczar, Flu Game, Wyd. Forma, Szczecin – Bezrzecze 2018.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz