Choć
debiutancka powieść Słoniowskiej „Dom z witrażem” nie zachwyciła mnie, z dużym zainteresowaniem
przyjęłam fakt opublikowania przez autorkę drugiej książki. Liczyłam na to, że
pisarka okaże się w swoich rozwiązaniach fabularnych dużo mniej schematyczna
niż było to wcześniej. Niestety, rozczarowałam się. „Wyspa” to powieść
korzystająca ze zgranych w literaturze motywów. Nie ma w tym nic złego, bo
sztuką jest to, co dobrze znane, opowiedzieć tak, by zaskakiwało i otwierało na
nowe. Tak jednak nie jest w tym przypadku. Tytułowa wyspa to miejsce, do
którego przybywa nieco znudzony i zmanierowany pisarz na pobyt artystyczny. W
domu, w którym mieszkają literaci, spotyka kobietę. To Muriel, którą poznał
niegdyś na konferencji i która, choć starsza od niego o kilkanaście lat,
zrobiła na nim duże wrażenie. Cała historia opiera się na budowaniu napięcia między
mężczyzną a kobietą oraz zastanawianiem się, czy pożądanie i pragnienie ma szansę
w takiej konfiguracji znaleźć ujście. Oczywiście, można by próbować
interpretować tę powieść jako historię czystej fascynacji dziejącej się na tle
surowej przyrody. Można by mówić, że to opowieść o kompulsywnym wypełnianiu
pustki po niemożności pisania namiętnością natury cielesnej. Można by też
stwierdzić, że to historia przyciągania się i oddalania, trzymania na dystans jako
najlepszego sposobu na podsycanie pożądania. Można by, gdyby nie drętwy i
sztuczny język, jakim posługuje się autorka, mało wiarygodne dialogi, brak
wiarygodności psychologicznej i anachroniczne pojmowanie roli pisarza. To, co rzekomo
jest dramatyczne i co ujawnia się w opisie małżeństwa bohatera oraz jego dylematów
twórczych, ma być również wzniosłe, ważne i intensywne. Tymczasem jest śmieszne,
karykaturalne i pretensjonalne. A chyba nie o to autorce chodziło.
Żanna
Słoniowska, Wyspa, Wyd. Znak, Kraków 2019.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz