Powieść
Barry’ego przywodzi na myśl „Syna” Philippa Meyera. Natkniemy się zatem na
podobnie pacyfistyczny wydźwięk, a wojna okaże się koszmarem, przed którego
konsekwencjami nie udaje się uciec nikomu. Okrucieństwo wobec przeciwników, wycinanie
całych indiańskich wiosek w ramach odwetu, polowanie na ludzi, mordowanie
wszystkich bez wyjątków, wreszcie budowanie sytuacji bez wyjścia, napędzających
wzajemną nienawiść i chęć odwetu – to elementy wspólne tych dwóch doskonałych
utworów, w których opisy wojny niewiele mają wspólnego z trumfem i satysfakcją
ze zwycięstwa. Barry wzbogaca swoją opowieść o coś jeszcze, a mianowicie
nieoczywistość relacji budowanych na tle tego wszystkiego, o czym wspomniałam
wcześniej. Mamy więc tutaj do czynienia z przyjaźnią i miłością dwóch młodych
mężczyzn, którzy znajdując oparcie w partnerze, łatwiej znoszą to wszystko, w
czym uczestniczą. Mamy tutaj indiańską dziewczynkę, która trafia pod ich
opiekę, i która okazuje się kimś, kto nie tylko wzmocni łączącą ich więź, ale i
kimś, kto ocali pamięć o tym, co było, a nie przetrwało. Mamy nieoczywistą
opowieść o grze i przebraniu jako pewnym złudzeniu oferującym iluzję
spełnionego pożądania, wyjścia poza własną płeć, codzienności, w której jest miejsce i czas na celebrowanie chwili. Bardzo
dobre.
Sebastian
Barry, Dni bez końca, przeł. Jędrzej Polak, Wyd. W.A.B., Warszawa 2019.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz