Reportaż Martyny M. Wojtkowskiej zasługuje na uwagę przede wszystkim ze względu na podjęty temat. Losy dzieci zesłanych podczas II wojny światowej do Związku Radzieckiego, a następnie wysłanych do Nowej Zelandii, to fragment historii słabo opisany i mało znany. Już więc z tego powodu książka budzi zainteresowanie. Autorce udaje się dobrze oddać dynamikę nieprzewidywalności wpisaną w dzieciństwo przeżywane podczas czasów szczególnych. Ten niepokój, napięcie, nagłość wypadków dobrze wybrzmiewają wtedy, kiedy autorka umieszcza obok siebie wiele różnych głosów. Jak sama pisze na końcu, inspiracją była dla niej metoda wprowadzona przez Marka Millera. Jej wykorzystanie w tym przypadku to faktycznie dobry pomysł. Wielość świadectw z jednej strony intensyfikuje niepowtarzalność jednostkowego doświadczenia, z drugiej odsłania uniwersalność przeżyć. Autorka decyduje się na niemalże jednakowe rozłożenie akcentów ważności, biorąc pod uwagę poszczególne etapy przeżyć bohaterów. W efekcie dowiadujemy się o wcześniejszych momentach zwrotnych, a dopiero mniej więcej w połowie następuje większe skoncentrowanie się na tych fragmentach biografii, które wiążą się z Nową Zelandią. W opowieści Wojtkowskiej, także z powodu przyjętego sposobu opowiadania, ważną rolę odgrywa szczegół. Tych szczegółów będzie wiele, a wśród nich tak zapadające w pamięć jak na przykład zjedzenie żółwia w Uzbekistanie, straszenie dzieci ludożercami czy wrażenie, że trafiło się do więzienia, bo obóz dla przybyszy był ogrodzony. W efekcie udaje się w tym reportażu uchwycić intrygujący proces – przechodzenie od egzotyzacji do normalizacji. Moje wątpliwości budzi nadmierna obecność autorki w tekście. Początkowo wydaje się ona zaplanowana i przemyślana, ma bowiem pokazywać zderzenie się teraźniejszości z nieuchronnością upływu czasu. Do niektórych potencjalnych rozmówców autorka dociera, bowiem za późno: albo jakiś czas temu zmarli albo odeszli całkiem niedawno. W kontekście całości reportażu tych fragmentów rozgrywanych w dużej mierze dzięki opowiadaniu o sobie jest jednak za dużo i miejscami wydają się zbędne. Trochę szkoda też, że przy wspomnianym zaplanowaniu opowieści tak, by przywołać poszczególne jej etapy (w tym np. Iran), jednak wątek nowozelandzki, ten główny, nie jest bardziej rozbudowany.
Martyna M. Wojtkowska, W Nowej Zelandii wschodzi słońce. Wojenna tułaczka polskich dzieci, Wyd. Czarne, Wołowiec 2025.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz