Zapraszam również na mój profil na Facebooku: https://www.facebook.com/bernadetta.darska

oraz na moje konto na Instagramie: https://www.instagram.com/bernadettadarska/

środa, 10 czerwca 2015

Ani wojna, ani pokój (M. Grzebałkowska, 1945. Wojna i pokój)

Magdalena Grzebałkowska portretuje czas trudny do uchwycenia. W podręcznikowym rozumieniu 1945 rok to koniec II wojny światowej. Jednak jeśli zastanowimy się nad kolejnymi etapami wyzwalania, jeśli przyjrzymy się losom zwykłych ludzi, jeśli uświadomimy sobie bezprawie panujące w tego typu okresach przejściowych, szybko odkryjemy, że reporterka przygląda się temu, co rzadko kiedy w zwycięskiej narracji się pojawia. Nie bez powodu w trakcie lektury nasuwa się skojarzenie przede wszystkim z „Wielką trwogą” Marcina Zaremby, ale i z „Dzikim kontynentem” Keitha Lowe. Grzebałkowska przywołuje zresztą te książki jako ważne dla swoich poszukiwań. Warto zwrócić uwagę na zamysł kompozycyjny tej publikacji. Zostaje ona podzielona na dwanaście reportaży, zgodnie z kolejnością kalendarzowych miesięcy, portretujących różne odsłony przeżywania „czasu już nie wojny, jeszcze nie pokoju”. Każdy rozdział poprzedzony jest autentycznymi ogłoszeniami prasowymi z tamtego okresu. Wśród nich chyba najbardziej przejmujące jest powtarzająca się w różnych wydaniach gotowość oddania dziecka „na własność”. Choć ogłoszenia pozbawione są odautorskiego komentarza, także z nich można wyczytać dramat ludzi odbudowujących swój świat, ale i przegrywających z tym, czego doświadczyli. Reporterka pojawia się w tekstach w sposób nienachalny, stosunkowo dyskretny, po to, by zaakcentować niemożność zrozumienia przeżyć tych, których opisuje. To bardzo ważne, że perspektywa braku możliwości wyobrażenia sobie tych czasów, jest tutaj tak mocno wyeksponowana. Dzięki niej książka ma większy walor poznawczy, nie popada w banał, porusza siłą jednostkowych doświadczeń, ale i uniwersalnością doznawanych wówczas traum. Ten szacunek dla przeszłości, niepowtarzalności i nieprzekazywalności przeżyć wydaje się w narracji Grzebałkowskiej bardzo istotny. Wielką zaletą opowieści reporterki jest uciekanie od ocen, pokazywanie niejednoznaczności zachowań oraz zwrócenie uwagi na skomplikowane losy ludzkie zaprzeczające wszelkim stereotypowym przyporządkowaniom. Grzebałkowska nie tyle więc pokazuje stan moralny danego narodu, co raczej kryzys humanizmu oraz zwycięstwo człowieczeństwa w chwili ekstremalnej próby. Czytelnik znajdzie tutaj na przykład przejmujące reportaże o Niemcach uciekających z Prus Wschodnich przez Zalew Wiślany („Lód”), o katastrofie okrętu „Wilhelm Gustloff” („Czerwone znamię”), o straszliwym traktowaniu przegranych Niemców przez zwycięskich Polaków w obozie pracy w Łambinowicach („Nie jesteśmy przecież Niemcami”). Reportaże te należą zresztą to najbardziej zapadających w pamięć i najbardziej porażających. Kwestia nie tak łatwego zakwalifikowania ludzi do dobrych lub złych tylko na podstawie narodowości powraca zresztą często. Mamy na przykład dobrych Niemców i szukających zemsty Polaków w dawnym Breslau, ale też Niemców i Polaków, którzy się zaprzyjaźniają („Breslau/Wrocław”), mamy opowieść o Kaszubie, który choć dostaje powołanie do Wehrmachtu, dezerteruje („Dezerter”), mamy znęcających się nad Niemcami i nad Ślązakami Polaków we wspomnianych już wcześniej Łambinowicach („Nie jesteśmy przecież Niemcami”). Na uwagę zasługują zasady rządzące odbudowywaniem powojennego świata. Trzeba nauczyć się żyć wśród gruzów i trupów w Warszawie („Warszawa. Rzeczy pierwsze”), trzeba zbudować instytucje pomagające sierotom żydowskim („Ja nie sziksa, ja Żydówka”), trzeba zdobyć mieszkania, domy, okna i rzeczy potrzebne do codziennego użytku („Barachło”, „Po coście przyjechali?”). Grzebałkowska pokazuje, jak życie miesza się ze śmiercią, a pokój staje się tak naprawdę przedłużeniem wojny. By rozpocząć wszystko od początku trzeba bowiem zapomnieć o tym, co było, a nowe zbyt mocno naznaczone jest chaosem i niepewnością, by nie poddać się zagrożeniom i wyzwaniom czasu poza prawem i poza moralnością.


Magdalena Grzebałkowska, 1945. Wojna i pokój, Wyd. Agora, Warszawa 2015. 

wtorek, 9 czerwca 2015

Siła obrazu (Zapiski żołnierza. Życie poilus opowiedziane dzieciom przez Renefera, oprac. G. Thierry)

Ta niepozorna książeczka zawiera w sobie wiele treści. Po pierwsze, mamy do czynienia z fascynującym świadectwem wojennym, będącym próbą opowiedzenia koszmaru wojny dziecku tak, aby go nie przestraszyć. Po drugie, delikatność ojca relacjonującego córce swoją codzienność z walk podczas I wojny światowej, odsłania nie tylko rodzicielską miłość, ale i wyjątkowy talent pedagogiczny. Po trzecie, rysunki, które stanowią główną część tej arcyciekawej opowieści, to świetne uchwycenie zwyczajności, delikatne zasugerowanie dramatu, wreszcie próba zapamiętania tego, co jest doświadczeniem autora. Te trzy elementy wydają się najistotniejsze. Reprint oryginalnych „Zapisków żołnierza” znakomicie oddaje klimat samotności walczących, rodzącej się między nimi wspólnoty, czyhających na nich niebezpieczeństw, wreszcie wielu tragedii, z którymi mają do czynienia (przykładem może być wzmianka o człowieku opuszczającym swój spalony dom). Rysunki Renefera także dzisiaj robią wrażenie. Widać, że artysta miał talent do obserwacji, umiał uchwycić atmosferę chwili, bardzo dobrze dokumentował rzeczywistość, której stał się częścią. Równie ciekawe okazują się dalsze materiały zamieszczone w książce. Dowiadujemy się na przykład trochę o losach adresatki tych wzruszających listów, a także możemy zapoznać się z materiałami na temat wojennych losów artysty oraz jego twórczości. Teksty te również zostają wzbogacone reprodukcjami prac Renefera. To bardzo ciekawy, niebanalny, niekomercyjny projekt. Potrzebny, bo zaspokajający czytelniczą potrzebę rzeczy ładnych (książka jest pięknie wydana) i opowieści ważnych (opowiedziana historia zapada w pamięć).


Zapiski żołnierza. Życie poilus opowiedziane dzieciom przez Renefera, oprac. Gabrielle Thierry, przeł. Gabriela Hałat, Wyd. Claroscuro, Warszawa 2015. 

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Pytania w cieniu obowiązującej wersji patriotyzmu (J. Anderman, Czarne serce)

Powieść Janusza Andermana to ciekawe zderzenie doświadczeń opozycyjnych z okresu stanu wojennego z szaleństwem obudzonym w społeczeństwie polskim tuż po katastrofie smoleńskiej. Pisarz dodatkowo przyprawia ową wybuchową mieszankę motywem zbrodni, ta natomiast wpisana w prywatną biografię bohatera pozostanie do końca niewyjaśnioną tajemnicą. Główny bohater przyjeżdża do Polski jako francuski dziennikarz. Przed laty opuścił kraj, ponieważ wplątał się w sytuację rodzącą wiele wątpliwości. Dość powiedzieć, że oskarżono go o morderstwo, a następnie uniewinniono. Andermanowi udaje się pokazać absurdy obu tych światów – i tego z okresu walki z komunizmem, dzisiaj dającego podstawy do kombatanckiej biografii, i tego bardzo współczesnego, gdy pod Pałacem Prezydenckim rozpoczyna się walka o krzyż. W przypadku martyrologii opozycyjnej autor kładzie nacisk na niejednoznaczność istniejącej wówczas rzekomo wspólnoty. Wprost zostaje powiedziane, że tak jak w każdym innym czasie, tak i wtedy, byli ludzie, którzy stali po jasnej stronie, i ci, którzy niekoniecznie dali się dobrze zapamiętać. W tym kontekście kluczowy wydaje się monolog Docenta, który stwierdza: „Były wspaniałe sytuacje i ludzie, ale były też paskudne sytuacje i ludzie” (s. 160). Zaznacza też to, co wydaje się szczególnie ważne, a mianowicie przerysowanie niektórych gestów związanych z religią lub „robieniem” wielkiej polityki. Pokazanie przeszłości jest niemożliwe. Widać to wyraźnie w trakcie scen opisujących przygotowywanie filmu. Prawda bywa nudna, mało spektakularna, czasami niewygodna. Lekkie zafałszowanie i podrasowanie faktów sprzeda się lepiej, czy jednak można jeszcze wtedy mówić o wiarygodnym odtworzeniu realiów? Cytaty z ulicy, tak nazwijmy obficie przytaczane wypowiedzi obrońców krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego, mają w sobie duży potencjał satyryczny. Uchwycenie momentu, w którym chwilowa wspólnota zamienia się w lawinę nienawiści, agresji, teorii spiskowych, odsłania nie tylko fakt, iż jest to przerażające, ale i że bywa to po prostu śmieszne. Tę dwuznaczność udaje się Andermanowi dobrze sportretować. Wszystkie przedstawione w powieści światy mają w sobie coś nierealnego. Nie dlatego, że dominuje w nich na przykład oniryczność, lecz z tego powodu, że rzeczywistość za każdym razem jest dziwna, trudna do pojęcia, umocowana pomiędzy tym, co jest odpowiedzią, a co pozostaje w sferze pytań. Taka jest i rzeczywistość stanu wojennego, i czasu poprzedzającego zbrodnię, i współczesności zdominowanej przez lot, który nie skończył się dobrze. W efekcie samotność bohatera zostaje wyeksponowana mocniej i z większą siłą rażenia.


Janusz Anderman, Czarne serce, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015. 

niedziela, 7 czerwca 2015

Między pamięcią a zapomnieniem (M. Kicińska, Pani Stefa)

Reportaż biograficzny Kicińskiej wpisuje się w badania z zakresu tzw. herstory. Oto okazuje się bowiem, że obok Janusza Korczaka, legendarnej postaci, jeśli weźmiemy pod uwagę jego zasługi związane z teoretycznym wkładem w pedagogikę i praktyczną opieką nad sierotami, jest jeszcze ktoś inny, równie ważny i równie imponująco zaangażowany w pracę z dziećmi. To kobieta, Stefania Wilczyńska. Choć sama traktowała siebie raczej jako pomocnicę doktora, tak naprawdę, świadczą o tym fakty, pełniła rolę równoprawną. To na jej barkach spoczywało często dowodzenie całym Domem Sierot, to ona pisywała artykuły i starała się ulepszać komunikację między opiekunami a podopiecznymi, to ona była połączeniem surowości (odpowiedzialności i obowiązkowości) z troskliwością (czułością i empatią). Kicińska nie idealizuje swojej bohaterki, jednak wydobywając ją z zapomnienia odsłania trudy codziennego życia skoncentrowanego na posłudze innym. Na plan pierwszy wysuwa się bowiem fakt całkowitego poświęcenia dla wychowanków. Nawet wtedy, gdy po wielu latach pracy Pani Stefa zaczyna się czuć zmęczona i wyczerpana, szybko okazuje się, że innego życia nie zna i, co dużo ważniejsze, innego życia nie chce. Nawet wyjeżdżając z wizytą do Palestyny pragnie reformować dziecięcą rzeczywistość w kibucu po to, aby mali wychowankowie czuli się lepiej i by nie byli tłamszeni przez oczekiwania dorosłych. Warto zatrzymać się chwilę przy listach pisanych przez bohaterkę reportażu do dzieci oraz dojrzałych już wychowanków. Widać w nich troskę, prawdziwe zainteresowanie, świadomość wyzwań czyhających na każdego oraz konieczności mierzenia się z nimi samodzielnie. W trakcie lektury trudno oprzeć się wrażeniu, że Korczakowi i Wilczyńskiej udaje się stworzyć miejsce możliwie idealne, w którym dziecko zawsze jest podmiotem, nigdy kimś bezmyślnie podporządkowanym dorosłemu. Zasady rządzące Domem Sierot oraz przemyślenia dwóch najważniejszych dla tego ośrodka osób, wspomnianego Doktora i Pani Stefy, okazują się nadzwyczaj nowoczesne, stawiające na pielęgnowanie indywidualności oraz wspólnotowości zarazem, a także potencjalnie przydatne i dzisiaj, zwłaszcza tam, gdzie tak wiele się słyszy o różnego rodzaju nadużyciach. Stefania Wilczyńska rusza w ostatnią drogę ze swoimi wychowankami. W przeciwieństwie jednak do Korczaka, w przypadku którego ta sama decyzja urosła do rangi legendy, mało kto wie o jej uczestnictwie w tym symbolicznym pochodzie żegnania życia i witania śmierci. To ważne, że Kicińska nie akcentuje tego faktu w sposób szczególny, dzięki temu jego heroiczność wybrzmiewa dużo mocniej. Heroiczność i zwyczajność, bo dla Pani Stefy, podobnie jak dla Doktora, nie mogło być innej drogi. Kicińska jako przewodniczka po biografii, której nie można do końca zrekonstruować, pozostaje uważna, dyskretna, czujna i wierna atmosferze tamtych czasów. To dużo, bo dzięki temu ta bardzo ciekawa opowieść zyskuje również w sensie literackim.


Magdalena Kicińska, Pani Stefa, Wyd. Czarne, Wołowiec 2015. 

sobota, 6 czerwca 2015

Odnaleźć siebie (R. Rient, Świadek)

Na czwartej stronie okładki Mariusz Szczygieł, polecając książkę Rienta, zauważa: „Potraktować siebie jak bohatera reportażu, a ze swojego intymnego życia stworzyć fabułę non-fiction – to duża odwaga. Bo »Świadek« to rzadka rzecz – autoreportaż. […]”. To ciekawe zdania, mogą bowiem stać się pretekstem do rozmowy nie tylko o warstwie ideowej publikacji, ale i o przynależności do gatunku. Przyznam, że określenie Szczygła budzi wątpliwości. „Świadek” jest w moim mniemaniu za bardzo skoncentrowany na osobie autora, by mówić o jakiejkolwiek formie reportażu. Rient portretuje całe środowisko, którego jest częścią, ale dzieje się to przede wszystkim za pomocą własnych, ujawnianych ze szczerością, ale i literacką świadomością, doświadczeń. To jego przeżycia są pretekstem do refleksji o innych, którzy również mogą przeżywać podobne problemy. Bardziej uzasadnione wydaje mi się więc mówienie po prostu o wspomnieniach. Takie określenie nie jest wcale mniej banalne niż wspomniany autoreportaż, zwłaszcza że Rient w interesujący sposób wykorzystuje możliwości formalne oferowane przez literaturę. Na uwagę zasługuje przede wszystkim współistnienie Łukasza – tego pobożnego i zapatrzonego w zasady głoszone przez Świadków Jehowy – oraz Roberta – tego, który popełnia błędy, zadaje pytania, ma wątpliwości, poszukuje i w ocenie współbraci błądzi. Ostatecznie dojdzie do symbolicznej przemiany. Dwie wersje przestaną istnieć, Łukasz stanie się Robertem i będzie musiał świadomie zrekonstruować swoją tożsamość w taki sposób, by zaakceptować przeszłość, ale i otworzyć się na przyszłość. Pomijając fakt, iż mamy do czynienia z opowieścią autobiograficzną, literacko powyższe motywy zostają rozegrane intrygująco i w niebanalny sposób. Dzięki temu zabiegowi Rient unika ewentualnego szantażu emocjonalnego oraz popadnięcia w konwencję nadmiernie obnażających zwierzeń. To bardzo ważna uwaga, ponieważ w przypadku mówienia o sobie autorzy czasami zapominają, że czynią ze swojego życia literaturę i tym samym nie tylko emocje będą brały udział w ocenie ich tekstów. Rient brawurowo ucieka od tych pułapek, dzięki czemu „Świadek” pozostaje relacją intymną, jednak słowa używane są tutaj bardzo świadomie. Autor zdaje się mieć świadomość, że czasami niedopowiedzenie lub wspomnienie o czymś za pomocą cytatu bez rozbudowanego komentarza ma mocniejszą siłę rażenia. „Świadek” to opowieść o samotności, inności i obcości, o rzeczywistości stworzonej przez Świadków Jehowy, która opiera się na całkowitej kontroli wyznawców, o bezduszności wiary, która w imię Boga potrafi wyrzec się człowieka, wreszcie o dojrzewaniu – do błądzenia, szukania, odchodzenia i kroczenia własną drogą. Warto!


Robert Rient, Świadek, Wyd. Dowody na Istnienie, Warszawa 2015. 

piątek, 5 czerwca 2015

Śmierć i głód (G. Baxter, Lotnisko w Monachium)

Przygnębiające, zniuansowane emocjonalnie, pozbawione egzaltacji studium samotności i obcości – tak można by określić powieść Baxtera. Lotnisko w Monachium, gdzie spędzają czas na przydługim oczekiwaniu bohaterowie, staje się symbolem różnego rodzaju granic stawianych sobie i bliskim, w konsekwencji prowadzących do intensyfikacji obojętności. Dorosły syn, który jest narratorem tej opowieści, przybywa do Niemiec razem ze starym ojcem po to, by odebrać ciało siostry, która zmarła. Nietypowa to podróż, bo zdominowana przymusem ostateczności, nietypowa śmierć, bo Miriam, tak ma na imię kobieta, umarła z głodu, nietypowe relacje rodzinne, bo ojciec przez wiele lat funkcjonował jako gość w domu, a dzieci w dorosłym życiu nie tylko po kilka lat nie widziały rodziców, ale i kontakty między bratem a siostrą były mocno ograniczone. Samotność, której doświadczają ojciec i syn, ale i towarzysząca im przedstawicielka ambasady o imieniu Trish, okazuje się wręcz namacalna. Zwłaszcza że wzmacnia ją ogromna samotność zmarłej Miriam. O siostrze bohatera niewiele tak naprawdę się dowiadujemy. Najważniejsze chyba jednak jest to, że sprawiała wrażenie osoby wiecznie uciekającej, a tym samym pozbawionej zakorzenienia. Jednocześnie w Berlinie mieszkała kilkanaście lat, a brat nigdy jej w tym mieście nie odwiedził. Co ciekawe, opowieść Baxtera nie ma wiele wspólnego z rozliczaniem się z pamięcią w rozumieniu tradycyjnym. Bohater wraca do przeszłości, ale nie chodzi tu o żal, bicie się w piersi i próbę zadośćuczynienia. Śmierć Miriam i towarzyszenie jej w ostatniej podróży zamienia się w pogodzenie się z obcością, obojętnością i samotnością. Baxter zdaje się sugerować, że w tych sprawach nie ma odkupienia i nie zawsze odkupienie jest konieczne. Rodzice i rodzeństwo, choć sobie bliscy, bywają też i rozdzieleni na tyle mocno, że żadne spotkanie nie jest w stanie zrekonstruować emocji tak oczywistych przed laty. Miłość nie musi więc zamieniać się w nienawiść, może przejść w stan będący mieszaniną samotności i obcości. Baxter nie tragizuje, nie epatuje emocjami. Wszystko, co najważniejsze, dzieje się u niego w analitycznie potraktowanej codzienności, zwyczajnej i pozbawionej znaków szczególnych.


Greg Baxter, Lotnisko w Monachium, przeł. Jędrzej Polak, Wyd. Czwarta Strona, Poznań 2015. 

czwartek, 4 czerwca 2015

Życie i literatura (P. Lemaitre, Koronkowa robota)

To trzeci tom o śledztwach inspektora Camille’a Verhoevena ukazujący się po polsku. Wielka szkoda, że trzeci oznacza w tym wypadku pierwszy, „Koronkowa robota” to początek kryminalnego cyklu. Oczywiście, jak to zwykle w przypadku serii bywa, dochodzenie prowadzone przez bohatera może nas zaciekawić niezależnie od zaplanowanej przez autora chronologii. Gorzej jest z życiem prywatnym opisywanych postaci. W przypadku „Koronkowej roboty” to wszystko, co się wydarzy w trakcie śledztwa, będzie miało ogromny wpływ na usposobienie głównego bohatera. Zbrodnie zostaną bowiem w którymś momencie mocno powiązane z biografią Verhoevena. Działania seryjnego mordercy są, jak się w którymś momencie okazuje, powtórzeniem scen zabójstw ze znanych powieści kryminalnych. Mamy więc do czynienia z przestępcą, który zmusza policjantów do skoncentrowania się na literaturze oraz domyślania się, jakie zależności istnieją między tym, co wykreowane w wyobraźni, a tym, co misternie odegrane i zrealizowane w rzeczywistości. Naśladowanie powieściowych morderstw nie jest, oczywiście, pomysłem nowym. Znamy go chociażby z bestsellerowego kryminały Jeffery’ego Deavera „Kolekcjoner kości”. Nie znaczy to jednak, że Lemaitre jest w swojej opowieści wtórny. Owszem, może trochę za bardzo przewidywalny, jeśli porównamy fabułę pierwszej odsłony serii z tym, co dzieje się chociażby w późniejszej „Alex”, na pewno jednak zachowuje pisarską klasę i nie pozwala czytelnikowi nawet na chwilę emocjonalnego odpoczynku. Na uwagę zasługuje skupienie się na ofiarach mordercy, kobietach, które w swojej anonimowości zostają potraktowane jak przedmioty służące do stworzenia scenografii doskonałej. Zapadający w pamięć i bardzo oryginalny jest również główny bohater. Camille Verhoeven to człowiek niepozornej postury za to wielkiego serca i równie imponującego umysłu.


Pierre Lemaitre, Koronkowa robota, przeł. Joanna Polachowska, Wyd. Muza, Warszawa 2015. 

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Dojrzewanie (H. Wassmo, Te chwile)

Kolejna powieść Wassmo przetłumaczona na język polski to potwierdzenie pisarskiej klasy autorki oraz godnej podziwu umiejętności zuniwersalizowania doświadczenia autobiograficznego. Norweska pisarka stawia na szczerość, z precyzją dokonuje wiwisekcji na duszy, ucieka od egzaltacji, z dużą dbałością o emocjonalny szczegół rekonstruuje drogę do samopoznania, wolności, niezależności. „Te chwile” z powodzeniem można czytać jako opowieść o dojrzewaniu do realizacji własnych marzeń, do gotowości wsłuchiwania się we własne potrzeby oraz do świadomości, że to my, a nie inni ludzie, powinniśmy odpowiadać za nasze wybory. Wassmo wykazuje się dużym talentem w opisywaniu tego, co dzieje się przede wszystkim w myślach bohaterki. Na szczególną uwagę zasługuje odtwarzanie kolejnych momentów, które zbliżają do wyzwolenia z konwenansów, oczekiwań otoczenia i tak chętnie podtrzymywanych stereotypów. Jesteśmy więc świadkami lęku dziewczynki, która nie umie stłumić niechęci do ojca, zagubienia nastolatki, która zachodzi w nieślubną ciążę i zyskuje oparcie w matce, kobiety, która zaczyna odkrywać, że jej płeć nie może i nie musi stawiać jej w sytuacji gorszej, wreszcie pisarki, która rozumie, że milczenie tak chętnie przez nią stosowane w życiu, zamienia się w mocne i wyraziste słowa, gdy tworzy. Ten ostatni wątek staje się konkretną realizacją metafory własnego pokoju zapożyczonej od Virginii Woolf, a domaganie się o prawo do decydowania o własnym losie poza oczekiwanym modelem matki i żony to wyraźne nawiązanie do „Drugiej płci” Simone de Bauvoir. Obie pisarki zostają zresztą przywołane przez Wassmo. Dojrzewanie do świadomego traktowania ciała, do uznania tego, co się chce powiedzieć, oraz do uświadomienia sobie, że pisanie może być najpełniejszym wyrażeniem siebie, przebiega u bohaterki stopniowo. Ostatecznie to więź z matką nieść będzie informacje najistotniejsze. Śmierć stanie się synonimem zrozumienia oraz akceptacji siebie w takiej formie, w jakiej wcześniej nie było to możliwe.


Herbjørg Wassmo, Te chwile, przeł. Ewa M. Bilińska, Wyd. Smak Słowa, Sopot 2015. 

niedziela, 31 maja 2015

Przekleństwo tego kraju (M. Stasiński, Diabeł umiera w Hawanie)

Książka Macieja Stasińskiego składa się w większości z tekstów opublikowanych w latach 2000-2015 na łamach „Gazety Wyborczej”. To dosyć ważna informacja, znajdziemy ją w nocie edytorskiej, bo fakt, iż mamy do czynienia z artykułami prasowymi jest łatwo zauważalny. Stasińskiemu zdarza się kilkakrotnie informować o tych samych wydarzeniach, przywoływać identyczne fakty, powtarzać to, co zostało już wcześniej powiedziane. Choć „Diabeł umiera w Hawanie” to książka bardzo ciekawa, napisana z dużą znajomością rzeczy, tego typu wpadki trochę irytują. Być może, należałoby na poziomie redakcji zastanowić się nad rezygnacją z niektórych tekstów, a poszerzeniem innych o informacje, które mogłyby być usunięte za sprawą takiego gestu. Pomijając jednak powyższą uwagę, trzeba zdecydowanie zaznaczyć, że Stasińskiemu udaje się pokazać Kubę w sposób wielowymiarowy, niejednoznaczny, z uwzględnieniem ważnych świadectw tych, którzy są ikonami walki z Fidelem Castro. Autor bardzo mocno akcentuje fakt pewnego fatum wiszącego nad państwem za sprawą jego przywódcy. Co prawda, można zauważyć coś w rodzaju nieśmiałej odwilży, jednak dopóki żyje dyktator nic nie jest oczywiste, a wolność pozostaje tylko marzeniem. Stasiński nie poprzestaje na sportretowaniu ludzi władzy, choć znajdziemy tu i krótkie wprowadzenie historyczne, i niezbędną charakterystykę biografii Fidela Castro. Na plan pierwszy wysuwają się jednak losy tych, którzy odważyli się przeciwstawić terrorowi stanowiącemu zaprzeczenie rewolucji. Są wśród nich chociażby Damy w Bieli, kobiety, które upominają się o swoich mężczyzn, dysydentów zamkniętych w więzieniach, Huber Matos, który współtworzył rewolucję, a potem był przez nią brutalnie niszczony, czy Yoani Sánchez, znana na całym świecie blogerka i ambasadorka wolności. Portret Kuby, jaki się wyłania z tych historii o ludziach i kraju, naznaczony jest nostalgią i coraz trudniej tłumioną tęsknotą za nieznaną wolnością. Nieznaną, bo władza Fidela Castro trwa już tak długo, że zdążyły dorosnąć pokolenia, które nie znają pięknego smaku rewolucji, który zwycięża. Zresztą nawet ci, którzy go zaznali, szybko poczuli, jak słodycz zamienia się w coś gorzkiego i trudnego do przełknięcia. Narracja Stasińskiego prowadzona jest w taki sposób, że nowe lepsze jutro wydaje się nieuchronne. Problem w tym, że nie wiadomo, kiedy nadejdzie, bo Castro wydaje się, brzmi to absurdalnie, niezniszczalny, za to ludzie i Hawana coraz bardziej niszczeją w świecie naznaczonym niewolą.


Maciej Stasiński, Diabeł umiera w Hawanie, Wyd. Agora, Warszawa 2015. 

sobota, 30 maja 2015

Przypadek czy przeznaczenie? (S. Hannah, Błąd w zeznaniach)

Sophie Hannah to autorka wyróżniona przez spadkobierców Agathy Christie. Napisała bowiem kontynuacje losów Herculesa Poirota zatytułowaną „Inicjały zbrodni”. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że udane naśladownictwo to jedyny sukces pisarki. Hannah jest od lat dobrze znana wielbicielom kryminałów, także w Polsce. „Inicjały zbrodni” to zatem tylko potwierdzenie jej literackiej klasy. Swój talent autorka rozwinęła w pełni w serii kryminalnej, w której śledztwa prowadzą policjanci Simon i Charlie. Ona i on zupełnie nie pasują do siebie, ale jak wiadomo, przeciwieństwa się przyciągają. „Błąd w zeznaniach” to dziewiąta część cyklu, równie znakomita jak poprzednie jego odsłony. Hannah nie tylko świetnie konstruuje zagadkę, odzierając ją z niesamowitości, ale jednocześnie nasycając grozą związaną z wpisaniem w zwyczajność i codzienność. Jej powieści stanowią wyraźne ostrzeżenie przed tym, że zło czai się wszędzie i może pojawić się w naszym życiu zupełnie przypadkowo, choć jednocześnie będziemy skłonni widzieć w tym fatalistyczne zrządzenie losu. Hannah przyzwyczaiła swoich czytelników do specyficznego rozłożenia sił. Na plan pierwszy nie wysuwają się przywołani Simon i Charlie, śledczy sprawiają wrażenie postaci niemalże epizodycznych. W centrum opowieści są natomiast ci, którzy zostają wplątani w tajemnicę. Specjalnie nie używam słowa „zbrodnia”, bo pisarkę dużo bardziej interesuje szaleństwo, obsesja, chorobliwa fascynacja. To one prowadzić mogą do czynów, których konsekwencji w żaden sposób nie da się cofnąć. Nie inaczej jest w „Błędzie w zeznaniach”. Mamy tajemniczą śmierć znanego, bardzo kontrowersyjnego, znienawidzonego, ale i chętnie czytanego publicysty. Mamy kilka tropów, które pozornie do niczego nie prowadzą. I mamy historię pewnych kłamstw – tych narastających od lat, tych całkiem świeżych, tych poważnych i całkowicie banalnych. Gdzieś w tle jest jeszcze świat wirtualny – dający wiele nowych możliwości i pozwalający na manipulowanie emocjami i uczuciami. Tak naprawdę rzeczywistość internetowa będzie musiała zmierzyć się z tym, co do bólu realne. I nie chodzi wcale o próbę sił, ale o udowodnienie, że kreacja z wykorzystaniem możliwości oferowanych przez sieć bywa nie tyle pasjonującym wyzwaniem, co raczej destrukcyjnym przypieczętowaniem upadku.


Sophie Hannah, Błąd w zeznaniach, przeł. Marta Kisiel-Małecka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015. 

czwartek, 28 maja 2015

Samotne dziś (J. Barnes, Wymiary życia)

Ta niewielka objętościowo książka składa się z trzech historii. Dwie pierwsze pozornie nawet nie zapowiadają tej trzeciej, a jednak w ostatniej opowieści pojawiają się nawiązania do tych wcześniejszych. Próba sfotografowania ziemi wtedy, gdy jest się w powietrzu, prowokacyjne loty balonem wyprzedzające swój czas i ekscytujące widzów, uczucie łączące tę, która znana jest z licznych kontrowersyjnych zachowań, i tego, który do tej pory, raczej nie poddawał się obezwładniającej sile miłości. Intrygujące historie, tego nie da się ukryć, nie zawierają jednak ostrzeżenia przed tym, na co się natkniemy w trzeciej opowieści. Barnes pisze bowiem o stracie. Usiłuje wypowiedzieć to, co najlepiej zawiera się w milczeniu. Ukochana żona, która umiera, staje się bohaterką tego tekstu, ale i osobą łączącą z postaciami przywoływanymi wcześniej. W biografii kobiety zawiera się bowiem ostateczność i nieuchronność przemijania. Czas staje się nagle wrogiem i przyjacielem – jego upływ pozwala nieporadnie uczyć się żyć ze stratą, jego istnienie uświadamia, że pogodzenie się z tym, co się wydarzyło, nie jest możliwe. Barnes emocjonalnie, ale i z dużą dbałością o słowa, analizuje różnego rodzaju sformułowania, którymi określamy czyjąś śmierć i które mają być próbą uniknięcia cierpienia. W efekcie jego tekst okazuje się nie tylko wyznaniem miłości i wyznaniem bólu, ale też analizą skandalu, jakim bywa śmierć wtedy, gdy pojawia się tak po prostu i niszczy reguły codzienności wcześniej tak dobrze funkcjonujące. Barnes nie próbuje przepracowywać żałoby lub przechodzić jakiegoś kolejnego jej etapu. W swojej opowieści o stracie, cierpieniu, poczynionym wewnątrz zniszczeniu pozostaje bezkompromisowy. Życie po śmierci kogoś bliskiego przestaje być tak po prostu życiem, a staje się życiem ze śmiercią.


Julian Barnes, Wymiary życia, przeł. Dominika Lewandowska, Wyd. Świat Książki, Warszawa 2015. 

niedziela, 24 maja 2015

Życie w cieniu wojny (S. Oksanen, Gdy zniknęły gołębie)

Polscy czytelnicy mogli poznać twórczość Oksanen, czytając jej znakomite „Oczyszczenie”. Jaka jest kolejna książka fińskiej pisarki, którą właśnie przetłumaczono? Równie dobra. Oksanen z wielką wrażliwością łączy przeżycia zwykłych ludzi, którzy usiłują przetrwać w niełatwych czasach, z doświadczeniami historycznymi. Te ostatnie to walka między czerwonoarmistami a hitlerowcami o Estonię, a także powojenne zwycięstwo komunizmu. Akcja książki rozgrywa się dwutorowo – w pierwszej połowie lat czterdziestych XX wieku i w połowie lat sześćdziesiątych. W obu przypadkach wybory dokonywane pod wpływem bycia częścią Wielkiej Historii determinują losy bohaterów. Przeżycie bywa okupione zbrodnią, przetrwanie wiąże się z kłamstwem, miłość miewa polityczne oblicze, a przeszłość staje się zagrożeniem, bo może zniszczyć teraźniejszość. Oksanen znakomicie buduje napięcie, wiarygodnie przedstawia psychologiczne podstawy poczynań bohaterów, zdaje się rozumieć, że siła i słabość są jak awers i rewers codzienności. „Gdy zniknęły gołębie” to powieść, która przypomina „Nazistę i fryzjera” Edgara Hilsenratha. Kwestia gry, wkładania masek, kamuflowania prawdy o sobie i kreacji, która niepostrzeżenie zbliża się do destrukcji, są bardzo ważne, by nie powiedzieć kluczowe, i dla fińskiej pisarki. Na plan pierwszy wysuwają się losy dwóch kuzynów. Jeden to Roland, a jego aktywność będzie bardziej widoczna w okresie wojennym. Później stanie się ważną postacią właśnie przez nieobecność i niemożność stwierdzenia, co tak naprawdę mężczyźnie się przydarzyło. Drugi to Edgar, który okaże się mistrzem czuwania i planowania własnej biografii w świecie zdominowanym i przez hitlerowców, i przez komunistów. Ważną postacią jest Juudit – kobieta nieszczęśliwa, która znajduje miłość tam, gdzie nic nie jest niewinne. Konsekwencje podjętych decyzji zbliżą ją i do nałogu, i do szaleństwa. W tej historii nie wiadomo do końca, kto jest sobą, kto pozostał wierny swoim przekonaniom i kto w którym momencie życia był najprawdziwszy. Ta niejednoznaczność pokazuje, że człowiek bywa bezradny w zderzeniu z siłami, z którymi nie może się tak po prostu mierzyć. Wielka Historia niszczy każdego – jednych mniej, drugich więcej, nikogo jednak nie pozostawia takiego, jakim był przed czasem permanentnego, usankcjonowanego politycznie niepokoju.


Sofi Oksanen, Gdy zniknęły gołębie, przeł. Sebastian Musielak, Wyd. Czarne, Wołowiec 2015.

sobota, 23 maja 2015

Bez zdziwienia i z akceptacją (P. Hessler, Dziwne kamienie)

Ci, którzy czytali „Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach” nie będą mieli wątpliwości, że i po kolejną książkę Hesslera warto sięgnąć. Autor gwarantuje nie tylko znajomość tematu popartą wieloletnim pobytem w Chinach, ale i doskonałą umiejętność obserwacji, warte uwagi wnioskowanie i niewątpliwy talent do opowiadania. Nic więc dziwnego, że obie publikacje reportera czyta się świetnie, zwłaszcza że wydobywając absurdy, eksponując różnice i pokazując specyfikę kraju, Hessler nigdy nie okazuje wyższości, raczej zrozumienie, akceptację, a przynajmniej chęć dotarcia do źródła takiej, a nie innej, postawy. Widać do szczególnie wyraźnie w reportażu otwierającym tom, choć w tym akurat przypadku mamy do czynienia z pokazaniem nie tylko tego, co inne, trudne do zaakceptowania, ale i tego, co kulturowo trudno pojmowalne. Mam na myśli jedzenie szczurów w restauracji, a także innych zwierząt u nas pełniących zupełnie inne role (np. kotów). Hessler nie poprzestaje jednak na historiach z kulinariami w tle, doskonale wiedząc, że jest w nich pewna prawda o zwyczajach społeczeństwa, ale prawda mocno powierzchowna. Towarzyszyć zatem będziemy reporterowi w eksplorowaniu Wielkiego Muru w towarzystwie badacza, który nie jest uznawany przez środowisko naukowe. Dowiemy się, jak wyglądało przeżywanie olimpiady w Pekinie, a także jak niełatwo odnieść sukces w amerykańskiej NBA i jednocześnie pozostać lojalnym obywatelem chińskim. Możemy także przeczytać o dość nietypowej miejscowości, wzorowanej na zachodnioeuropejskich miasteczkach zaludnionych przez artystów, w której Chińczycy pracowicie malują kopie znanych prac. Co ciekawe i co zostaje zaakcentowane przez Hesslera, aktywność ta nie prowadzi wcale do zbliżenia kultur. Kopiści wykonują swoje zadanie tak, jakby pracowali w fabryce. Nie są zainteresowani ani portretowanymi obiektami, ani ich autorami, ani miejscem, do którego dotrą wykonane przez nich obrazy. To nie jedyne historie, na jakie możemy się natknąć w książce Hesslera. Dominują tu opowieści z Chin, ale też pojawiają się reportaże z Ameryki. Te drugie również napisane są z ciekawej perspektywy. Hessler tak długo nie mieszkał w Stanach, że zaczyna postrzegać swój kraj jak człowiek z zewnątrz, dla którego codziennością jest rzeczywistość azjatycka. Wśród amerykańskich historii na uwagę zasługuje relacja z przeprowadzki autora z Chin do Ameryki, przeprowadzki bezproblemowej dzięki niezwykłemu wprost pakowaniu dobytku przez Chińczyków. Warto również zatrzymać się przy historii o ludziach utrzymujących się przed laty z wydobycia uranu. Fakt, iż wielu z nich zmarło na raka, nie powoduje pojawienia się frustracji, wręcz przeciwnie, niegdyś doświadczony spełniony amerykański sen wydaje się ciągle żywy.


Peter Hessler, Dziwne kamienie. Opowieści ze Wschodu i z Zachodu, przeł. Robert Pucek, Wołowiec, Czarne 2015. 

piątek, 22 maja 2015

Pamięć (Życie to jednak strata jest. Andrzej Stasiuk w rozmowach z Dorotą Wodecką)

Tom rozmów Doroty Wodeckiej z Andrzejem Stasiukiem nie jest wywiadem-rzeką. To raczej zbiór kilku tematycznie uporządkowanych pogawędek, układających się w zgrabną całość. Użyłam określenia „pogawędki”, bo konwencja rozmowy, choć tematy są często ważne i poważne, sprowadza się i do wypytywania o prywatność (dyskretnie i ze smakiem), i do mówienia o sprawach fundamentalnych (np. Bóg), i do przemieszczanie się po miejscu, które Stasiukowi jest bliskie (np. wyjazd na cmentarz na grób Mirosława Nahacza). Jednocześnie jest w tym wszystkim pewna lekkość i niezobowiązujący ton. To, co zwyczajne i codzienne, miesza się tutaj z tym, co niepowtarzalne i nie do uchwycenia. Tytuł książki przywodzi na myśl publikację Marii Janion „Żyjąc tracimy życie”. Nie bez powodu, bo gdzieś w tle, właściwie cały czas, pojawiają się i przekonanie o przemijaniu, i nostalgiczne wspominanie czasu dorastania, i akcentowanie istotnej roli pamięci, i mierzenie się z ostatecznością. Odchodzenie tych, którzy byli ważną częścią życia, śmierć jako część istnienia, wreszcie towarzyszenie komuś w tej ostatniej chwili i lęk przed tą sytuacją – Stasiuk koncentrując się na tym problemie ani nie teoretyzuje, ani nie godzi się na nadmierne zwierzenie, ani też nie próbuje niczego bagatelizować. Widać tutaj wrażliwość podobną jak w tomie „Grochów”. Książka ta zostaje zresztą w którymś momencie przywołana przez Wodecką. Odwoływanie się do tekstów Stasiuka odbywa się jakby mimochodem. Nie tyle więc rozmawia się o książkach, co raczej o życiu, którego częścią i przejawem są publikacje. Szczególnie interesujące są te fragmenty, gdy Stasiuk kładzie nacisk na rolę i wagę pamięci. Bez niej, sugeruje, nie istniejemy tak naprawdę. Pamięć staje się zresztą tematem-obsesją, powraca bowiem często, jej pojmowanie jest doprecyzowywane. Na uwagę zasługuje też refleksja o rodzicielstwie oraz pozbawione egzaltacji, eleganckie w swojej prostocie, wyznanie miłości do żony i córki. Czytelnik znajdzie tu również cytat dotyczący reportażu, który ostatnio narobił tyle szumu w sieci. Stasiuk dość lekceważąco wypowiada się o tym gatunku, zakładając, że kłamstwo jest ciekawsze od prawdy. Twierdzi też, że reportaż nie jest literaturą. Przerzucanie się argumentami, co jest ważniejsze/lepsze/ciekawsze – fikcja czy non-fiction, można skwitować tylko wzruszeniem ramion. Spór ten nie ma tak naprawdę większego sensu. Bywają pisarze, którzy mówią o świecie i o człowieku więcej niż niejeden reporter, bywają reporterzy, którzy piszą lepiej i sugestywniej od wielu pisarzy.


Życie to jednak strata jest. Andrzej Stasiuk w rozmowach z Dorotą Wodecką, Wyd. Agora i Czarne, Warszawa-Wołowiec 2015. 

czwartek, 21 maja 2015

Dziś czy jutro? (U. Eco, Temat na pierwszą stronę)

Najnowsza powieść Umberto Eco to kolejny głos pisarza w sprawie współczesnych mediów, zmian zachodzących w etyce dziennikarskiej i podporządkowywania zaangażowania obywatelskiego oczekiwaniom tych, którzy mają pieniądze i władzę. Kolejny, bo temat ten zajmował autora „Imienia róży” chociażby w „Apokaliptykach i dostosowanych” czy w „Rakiem. Gorąca wojna i populizm mediów”. Eco łączy konwencję powieści zaangażowanej, inicjacyjnej i kryminalnej. Colonna otrzymuje dość nietypowe zlecenie. Ma stworzyć bestseller na zlecenie mężczyzny, który właśnie zakłada czasopismo. Dziennik jest dopiero w fazie projektu, ale rodzenie się nowego tytułu ma być przez bohatera obserwowane i opisane. Choć zlecenie wydaje się całkiem intrygujące i dobrze płatne, opiera się na Wielkim Kłamstwie. Jutro – to nie tylko metafora mającej nadejść katastrofy, nie tylko tytuł gazety, ale i synonim oszustwa. Przygotowywane przez redakcję czasopismo jest tak naprawdę eksperymentem. Nigdy nie zostanie wydane i nigdy nie stanie się ważnym społecznie głosem. Wtajemniczeni, a więc bohater, jego zleceniodawca wcielający się w rolę redaktora naczelnego i tajemniczy Prezes, wiedzą więcej, pozostali dają się przekonać do tego, co jest tak naprawdę igraniem z prawdą, realizmem, chęcią reagowania na to, co się w świecie dzieje. Szybko okazuje się bowiem, że kolejne pomysły omawiane i realizowane na redakcyjnych kolegiach więcej mają z kreacji i fałszu niż z portretowania rzeczywistości i zabierania głosu w sprawie. Pokazanie od środka tego, jak powstaje informacja, która zamienia się w przyjmowany przez społeczeństwo fakt, ujawnia koniunkturalizm i zakłamanie redaktorów. Tzw. ważne tematy społeczne, problemy kontrowersyjne oraz kultura spychane są na margines. I nie chodzi wcale o brak kompetencji dziennikarzy, ale o konieczność zadbania o dobre samopoczucie wspomnianego Prezesa. To, co nieoczywiste, skazane jest na porażkę – albo zostanie ośmieszone, albo odrzucone, albo brutalnie spacyfikowane. Sposób odrzucenia jest mało ważny, bo zawsze prowadzi do wycofania się i zaprzestania drążenia danego wątku. Smutna to konstatacja i niepokojąca diagnoza. W tej relacji społeczeństwo zawsze przegrywa – Prezes ma nad nim władzę, a dziennikarze zakładają zwykle, że czytelnicy są mało inteligentni i oczekują tylko tekstów łatwych i banalnych.


Umberto Eco, Temat na pierwszą stronę, przeł. Krzysztof Żaboklicki, Wyd. Noir Sur Blanc, Warszawa 2015. 

środa, 20 maja 2015

(Nie)porozumienie (S. de Beauvoir, Pewnego razu w Moskwie)

On i ona, zawsze razem, rozumieją się bez słów, spragnieni swojej obecności, choć dający też sobie przyzwolenie na samotność lub relację z kimś innym – przybywają z Paryża do Moskwy. Czeka na nich córka mężczyzny z innego związku, która rozumie się świetnie nie tylko z ojcem, ale i z jego wieloletnią życiową partnerką. Nie ma większego znaczenia, że kobiety nie przeszły na ty, bo darzą się szacunkiem i szczerą sympatią. Pozornie więc pobyt w stolicy Rosji zapowiada się sielankowo, zwłaszcza że francuska para nie odwiedza Rosji w celach zawodowych. Obmyślane są więc wycieczki, rozmawia się dużo o miłym spędzaniu czasu i zobaczeniu jak najwięcej, zwiedzaniu towarzyszy obserwowanie miejsc i ludzi. Bohaterowie szybko dostrzegają różnice między Wschodem a Zachodem. Obcokrajowcy traktowani są zresztą inaczej, gorzej, co zostaje kilka razy podkreślone. Kawiarnie w niczym nie przypominają francuskich kafejek, restauracje oferują czasami niemalże niejadalne potrawy, a wezwanie taksówki graniczy z cudem. Polityczność krytycznych spostrzeżeń nie jest zbyt mocno akcentowana, jednak jeśli weźmiemy pod uwagę, że i Sartre, i de Beauvoir, zafascynowani komunizmem, odwiedzali Rosję, można pokusić się o stwierdzenie, że jest w podróży bohaterów jakieś echo wypraw autorki i jej partnera. Wątkiem, który wysuwa się na plan pierwszy jest starość oraz braki w komunikowaniu. Ona i on dużo rozmyślają, analizują własne słabości, mierzą się z upływem czasu, bo choć mentalnie mają mniej więcej po czterdzieści lat, faktycznie są sześćdziesięciolatkami. Refleksja o przemijaniu dotyczy nie tylko ograniczeń typowo fizycznych, ale i idei oraz możliwości mierzenia się z różnymi wyzwaniami. Milczenie nie jest końcem uczucia, ale staje się jednym z etapów miłości. To wszystko, co bohaterowie mają obmyślone, musi zostać wypowiedziane, a adresatem słów musi być drugi człowiek. Bez tego nie da się ocalić miłości, a jak dowiemy się z kart książki, trudno jest nienawidzić tego, kogo się kocha. Lęki i niepokoje, które wcześniej dzielą i niszczą bliskość, okazują się wspólne dopiero wtedy, gdy zostają głośno wypowiedziane. Dzięki słowom zaklinana jest złość, niechęć, rozczarowanie i wszystkie inne negatywne emocje powstałe tylko dlatego, że nie starczyło chęci, by wyjaśnić nieporozumienie. Ta niewielka objętościowo książka niesie wiele ponadczasowych znaczeń, dzięki temu pozostaje nadal aktualna, choć świata portretowanego przez de Beauvoir dawno już nie ma. Warto!


Simone de Beauvoir, Pewnego razu w Moskwie, przeł. Paulina Błaszczykiewicz, wstęp: Eliane Lecarme-Tabone, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2015. 

wtorek, 19 maja 2015

Książka twarzy 2 (M. Bieńczyk, Jabłko Olgi, stopy Dawida)

W tytule tego tekstu nie bez powodu przywołuję „Książkę twarzy”, tom nagrodzony Nagrodą Literacką Nike. „Jabłko Olgi, stopy Dawida” można bowiem traktować jako kontynuację refleksji poczynionych we wspomnianej publikacji, brawurowe zrekonstruowanie procesu myślowego, a także odtworzenie rytmu skojarzeń kulturowych, swobodnie przemieszczających się od kultury wysokiej do kultury masowej. I tak w najnowszym tomie esejów Bieńczyka (przyporządkowanie formalne tekstów zamieszczonych w książce to temat do dyskusji) natkniemy się chociażby na fascynujące rozważania o otyłości, dla których punktem wyjścia stanie się powieść „Gruby” Aleksandra Minkowskiego. Jeśli już mowa o literaturze młodzieżowej, to na szczególną uwagę zasługują te fragmenty publikacji, które dotyczą twórczości Edmunda Niziurskiego i Adama Bahdaja. Autor zdradza przewrotnie gotowość sięgania ponownie po kultowe pozycje tych autorów, czytelnik natomiast nie tylko nie będzie tym zdziwiony, ale i zostanie zarażony entuzjazmem i po odłożeniu książki Bieńczyka zacznie rozglądać się za powieściami tych, którzy powoływali do życia bohaterów jego młodości. Ważnym i powracającym w różny sposób motywem jest przywoływanie „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta. Bieńczyk pięknie zresztą łączy różne wątki z kanonicznego cyklu Francuza oraz inne przywołania kulturowe. Przykładem może być zapadająca w pamięć impresja o malarstwie Edwarda Hoppera. Właściwie każdy z zamieszczonych w tomie tekstów to mała perełka, finezyjnie powiązana z innymi opowieściami, ale i delikatnie się od nich odcinająca, zachowująca rys niepowtarzalności przy całym mnóstwie erudycyjnych przywołań. Bieńczyk, co ważne, znakomicie pokazuje, jak to, co prywatne, łączy się z tym, co publiczne, jak skojarzenia z życia wzięte towarzyszą pojawiającym się obrazom z doświadczeń kulturowych, jak to, co wysokie, miesza się z tym, co niskie. I jednocześnie, jak to wszystko świetnie się ze sobą komponuje i staje się inspiracją do kolejnych poszukiwań, skojarzeń, odkryć. Warte uwagi!


Marek Bieńczyk, Jabłko Olgi, stopy Dawida, Wyd. Wielka Litera, Warszawa 2015. 

niedziela, 17 maja 2015

To, czego nie widać (W. Markiewicz, 100 najbiedniejszych Polaków)

Zbiór reportaży Markiewicza to ciekawy portret ludzi, którym się nie udało, którzy zbłądzili, którzy trwają w przekonaniu, że system tolerujący kłamstwo nigdy nie zechce zająć się umacnianym z dnia na dzień fałszem. W centrum każdej z historii stoi człowiek. Nie mamy tu jednak koncentracji na losie wyrazistych pojedynczych bohaterów, częściej dany problem obrazują losy kilku osób, rozrysowanych wyrazistą kreską. Nie jest natomiast konsekwencją tego poznawanie dokładnych życiorysów i koncentrowanie się na związkach przyczynowo-skutkowych. Teksty zamieszczone w tomie to klasyczne reportaże prasowe. Warto to zaznaczyć, gdyż przyzwyczajeni jesteśmy dzisiaj to tzw. reportażu literackiego. Historie opisywane przez Markiewicza mają też coś z interwencyjności – zwykle są reakcją na coś, a skutek bywa mocno zaznaczony w tekście lub w uzupełniającym go post scriptum. Reportaże zamieszczone w tomie publikowane były poza dwoma wyjątkami w latach 1997-2010 na łamach „Polityki”. To ważna informacja, która pozwala uporządkować świat, jaki wyłania nam się z poznawanych historii. Niektóre realia dzisiaj potraktowalibyśmy jako historyczne – Polska zmieniła się dość znacznie, jeśli porównany lata 90. XX wieku z końcem pierwszej dekady XXI wieku. Nie znaczy to jednak, że problemy, które tak mocno wybrzmiewały tuż po okresie transformacji ustrojowej, dzisiaj są nieaktualne. Bieda, tak przewrotnie sportretowana w tytułowym reportażu, nadal ma swoje mroczne oblicze, choć inne są ceny i inne stawki, które zaliczylibyśmy do głodowych. Kwestia radzenia sobie z ludźmi nieprzystosowanymi społecznie poprzez umieszczanie ich w specjalnie przeznaczonych dla nich budynkach współcześnie nadal powraca, a znalezienie tzw. złotego środka wydaje się wręcz niemożliwe („W klatce”). Alkoholizm nie przestał być problemem społecznym („Oddział odwykowy”), podobnie jak współuzależnienie („Choroba dobrych żon”). Prostytucja nadal ma się dobrze, choć obraz stojących przy drodze kobiet nie jest już może tak powszechny jak przed laty („Kobiety przydrożne”). Miejsca zacofane i o niskim poziomie ucywilizowania nadal istnieją („Unplugged, czyli wieś bez prądu”). Sanatoryjne romanse pozostają ciągle popularne („Życie seksualne gościa kąpielowego”). Oszukiwanie obywateli cudownymi specyfikami („Sylwetka redaktora”, „Napchać szprycą kiełbaśnicę”) oraz wyjątkowy talent Polaków do zdobywania zasiłków („Polska na zasiłku”) to nadal aktywność łatwo dostrzegalna w przestrzeni publicznej. Markiewicz proponuje więc czytelnikom portret Polski, jaki znamy dość dobrze z innych podobnych zbiorów reportaży. Jest w tym obrazie i smutek, i bezsilność, i brak nadziei, i poczucie, że codzienność bywa walką, której nie da się wygrać.


Wojciech Markiewicz, 100 najbiedniejszych Polaków, Oficyna Wydawnicza Przybylik, Warszawa 2014. 

sobota, 16 maja 2015

Poszukiwanie (U. Ryciak, Potargana w miłości. O Agnieszce Osieckiej)

Ryciak decyduje się na nietypowy sposób przedstawienia biografii Agnieszki Osieckiej. Z pewnymi zastrzeżeniami można powiedzieć, że wychodzi z tego projektu obronną ręką. Zamiast przedstawianych chronologicznie faktów, przytaczanych strona po stronie dat, wreszcie obficie cytowanych wspomnień osób, które tekściarkę znały, mamy opowiadanie obrazami, mnóstwo pytań zamiast jednoznacznych odpowiedzi, a także gotowość wsłuchania się w głos tej, o której się opowiada. Agnieszka Osiecka staje się więc w książce nie tylko artystką, ale i zwykłym, wrażliwym człowiekiem, któremu udało się uwieść słowami tak wielu ludzi. Ryciak wyraźnie stosuje strategię empatii zamiast literackiego śledztwa. Czytelnik będzie miał więc okazję zetknąć się z portretem pełnym zachwytu, zrozumienia i chęci uchwycenia nadzwyczajności bohaterki książki. Nie ma tu natomiast miejsca na oskarżenia, negatywne emocje, wspomnienia dalekie od miłych. Nawet jeśli Ryciak pisze o ciemnych stronach biografii Osieckiej, jak na przykład porzucenie męża, Daniela Passenta, i córki, częste zmienianie partnerów czy alkoholizm, trudno oprzeć się wrażeniu, że i w tych momentach więcej jest wyrozumiałości dla nadwrażliwości niż posądzenia o egoizm. Nie znaczy to, oczywiście, że Ryciak miałaby podstawy, by wcielać się w rolę oskarżycielki, szkoda jednak, że w tej niewątpliwie pięknej i wpisującej się w twórczość Osieckiej opowieści biograficznej, zabrakło bardziej wyrazistych akcentów krytycznych. Ryciak rezygnuje z częstego cytowania swoich rozmówców lub materiałów, do których udało jej się dotrzeć. Zamiast tego stawia na nieco sentymentalną, choć uciekająca od egzaltacji, narrację bliską tekstowi panegirycznemu. Dobrze się to czyta, bo Ryciak pisze ciekawie, a i niebanalną postacią była jej bohaterka. Traktowałabym jednak tę książkę raczej jako impresję na temat życiorysu Osieckiej niż biografię pojmowaną w sensie ściśle gatunkowym.


Ula Ryciak, Potargana w miłości. O Agnieszce Osieckiej, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015. 

piątek, 15 maja 2015

Człowiek (H. Krall, Sześć odcieni bieli i inne historie)

Kolejny znakomity tom w serii Faktyczny Dom Kultury! Hanny Krall nie trzeba nikomu przedstawiać, ale już teksty zamieszczone w książce z pewnością nie wszystkim będą znane. Warto zwrócić uwagę na umieszczoną na końcu notę edytorską, z której dowiemy się nie tylko o pierwodruku reportaży, ale i walce cenzury ze słowem. Zwłaszcza młodzi czytelnicy mogą być zaskoczeni tym, że dochodziło do zniszczenia całego nakładu czy do przetopienia maszyny drukarskiej, na której była już złożona publikacja. Informacje te nie tylko budują atmosferę wokół książki, ale i są ważnym uzupełnieniem historycznym. Zapewne przede wszystkich do młodych czytelników adresowany jest tekst Doroty Masłowskiej. Pisarka w zgrabny sposób polecająca książkę, jednak nazywanie tych kilku zdań wstępem jest nadużyciem, to raczej blurb, tak po prostu. Tom otwiera niepublikowany wcześniej w książce reportaż „Nieuwiara” o zbrodni w Zrębinie koło Połańca. Dla tych, którzy znają „Nie oświadczam się” Wiesława Łuki tekst ten będzie znakomitym uzupełnieniem historii portretującej małą, zamkniętą społeczność i jej gotowość do sprzyjania złu. Bohaterami Hanny Krall są zazwyczaj zwykli ludzie. Marzą oni o lepszym życiu, próbują się odnaleźć w szarości i powtarzalności, mają świadomość rzeczy małych i wielkich dziejących się w ramach ich biografii, przeżywają załamania, kochają i przestają wierzyć w miłość. To wszystko, co można by określić celnymi, pięknie spuentowanymi, mocnymi obrazami codzienności, staje się czymś więcej. Oto dzięki pokazaniu, jak ludzie żyją, jak pracują, jakie mają warunki mieszkaniowe, co jedzą i piją, dochodzi do sportretowania ograniczeń systemu, w którym bohaterowie funkcjonują. Raptem wychodzi na jaw, że bardziej liczy się pozór niż prawda, udawanie niż szczerość, inscenizowanie niż odsłonięcie rzeczywistości. Kolejne postaci zaludniające strony tej książki stają się więc z jednej strony strażnikami własnej intymności, z drugiej – mimowolnie – oskarżycielami systemu. Warto też zwrócić uwagę na reportaże mocno zakorzenione w konkretnych wydarzeniach historycznych. Mam tutaj na myśli zwłaszcza „Ludzie może i nie są źli…”, którego bohaterką jest Anna Walentynowicz, oraz „Nasze doktoraty” o wydarzeniach marcowych. Także i w tych tekstach w centrum opowieści nie przestaje być człowiek – niszczony, ale podnoszący się po upadku, dumny, ale i poniżany, wspominający przeżycia trudne, ale i gotowy do końca chronić własną dumę. Nie można również nie wspomnieć o tytułach tekstów Hanny Krall. Właściwie każdy z reportaży zatytułowany jest w taki sposób, że możemy mówić o dodatkowych znaczeniach, metaforach i niełatwych sensach wpisanych w wyróżnione słowa. To wielka sztuka wymyślić właśnie takie tytuły. Dzięki nim w każdym z reportaży dzieje się jeszcze więcej, a tytuł i tekst tworzą nierozerwalną, przemyślaną całość.


Hanna Krall, Sześć odcieni bieli i inne historie, wstęp: Dorota Masłowska, Wyd. Dowody na Istnienie, Warszawa 2015. 

czwartek, 14 maja 2015

Maruta (H. Gold, Jednostka 731)

Książka Golda jest podzielona na dwie części. Pierwsza to faktograficzne wprowadzenie do historii tajnych laboratoriów wojskowych, określonych mianem Jednostka 731, w których w latach 1932-1945 prowadzono eksperymenty medyczne na ludziach. Druga stanowi zbiór świadectw tych, którzy uczestniczyli w tym procederze, i jest tak naprawdę odsłanianiem długo skrywanej tajemnicy. Ci, którzy dopuścili się niewyobrażalnych zbrodni, zazwyczaj nie odczuwali wyrzutów sumienia – tak skuteczne było szkolenie, z którego wynikało, że wszystko to robione jest ku chwale cesarza i japońskiej armii. Dopiero w latach dziewięćdziesiątych XX wieku niektórzy zaczęli przełamywać milczenie, wiele jednak osób zabrało swoje mroczne sekrety do grobu. Podział prezentowanego materiału właśnie w taki sposób wydaje się uzasadniony. Z pierwszej części dowiadujemy się, w jaki sposób doszło do etycznej zmiany w traktowaniu jeńców. Japończycy, którzy wcześniej znani byli z tego, że opatrywali rany przeciwników na polu walki, zaczęli traktować jeńców jako ciała do eksperymentowania z bronią bakteriologiczną. Więźniowie specjalnej jednostki nie mieli szansy na ratunek. Ich ciała miały być wyeksploatowane i wykorzystane do pseudomedycznych praktyk. O więźniach nie mówiono inaczej niż „kłody drewna” – „maruta”. Po ich zużyciu (niestety, to dobre słowo) palono zmarłych w piecach. W Jednostce 731 hodowano też pchły i szczury, które badano pod kątem zarażania ludzi chorobami. Więźniowie nie byli traktowani jak ludzie, którzy czują i myślą. Na żywych organizmach dokonywano dysekcji. Zarażano chorobami i obserwowano ich przebieg (np. dżuma, cholera, tyfus). Prowadzono badania nad odmrożeniami. Sprawdzano na więźniach działanie gazów bojowych. Pobierano próbki do analizy laboratoryjnej znacznie wyczerpujące i tak wymęczone organizmy (np. częste pobieranie dużej ilości krwi). Uwięzionych operowano, często bez znieczulenia, i po to tylko, by wyjąć poszczególne organy i stwierdzić, jaki jest ich stan. Na kobietach, tzw. pocieszycielkach (kolejny niechlubny fragment japońskiej historii), przeprowadzano badania dotyczące rozwoju chorób wenerycznych. W tym celu zmuszano więźniarki do stosunków z zarażonymi mężczyznami i następnie obserwowano rozwój choroby. Eksperymentowano również na niemowlętach, które urodziły trzymane w niewoli kobiety. Opowieści świadków i uczestników tych wydarzeń, zamieszczone we wspomnianej drugiej części, są wstrząsającym uzupełnieniem tego wszystkiemu, co znajdziemy w części pierwszej. To, co szczególnie uderza, to przekonanie niektórych o istnieniu prawdopodobieństwa, że to, co się kiedyś wydarzyło, może powrócić, oraz że wielokrotnie powtarzane zło, przestaje być czymś nadzwyczajnym. Książka Golda powinna być pozycją obowiązkową na lekcjach historii dotyczących XX wieku. Pokazuje bowiem, że pomysły doktora Mengele nie były, niestety, czymś wyjątkowym, a do eksperymentowania na ludziach można zatrudnić cały sztab pracowników, wypełniających swoje obowiązki sumiennie i z zaangażowaniem.


Hal Gold, Jednostka 731. Okrutne eksperymenty w japońskich laboratoriach wojskowych. Relacje świadków, przeł. Michał Szymonik, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2015. 

wtorek, 12 maja 2015

To po prostu biznes (A. Di Nicola, G. Musumeci, Wyznania przemytników ludzi)

Książkę tę można czytać jako lekturę uzupełniającą do innego reportażu, a mianowicie „Na południe od Lampedusy. Podróże rozpaczy” Stefano Libertiego. Di Nicola i Musumeci mniej jednak koncentrują się na tych, którzy płacą za dotarcie do miejsca, w którym będą przebywać nielegalnie. Interesują ich bowiem ci, którzy kupczą marzeniami, gwarantują dotarcie do celu, zarabiają wielkie pieniądze na dotarciu do brzegu w taki sposób, by odpowiednie służby nie zorientowały się, co się dzieje. Autorzy książki nie proponują jednak czytelnikom wizerunku oczywistego i potępiającego. Uważniej słuchają tych, którzy pływają z ludzkim ładunkiem (to, niestety, odpowiednie słowo), którzy narażają też siebie dla bogactwa, którzy nie mogą się wzruszać historiami imigrantów, którzy zbijają fortuny na uprawianym od lat procederze. Dowiemy się więc dużo o tym, jak bardzo opłaca się przemycać ludzi. Autorzy podają konkretne kwoty, jakie trzeba zapłacić, by dostać się do upragnionego miejsca. Cennik dotyczy najpopularniejszych tras na świecie. Odkryjemy, że pomysłowość przemytników odwołuje się często do klasowości, a więc uprzywilejowania jednych i dyskryminowania drugich. Takim przykładem może być wykorzystywanie drogich łodzi turystycznych, gdzie w kabinach przeznaczonych dla kilku osób umieszcza się ich kilkadziesiąt. Szybko zauważymy, jak mało liczy się życie ludzkie. Ci, którzy płacą za dostęp do nowego wspaniałego świata, mają najgorzej. Niełatwo jest także tym, którzy są tylko trybikiem w machinie zła. Z tego typu aktywności wycofują się tylko najwięksi, nad którymi nikt nie stoi. Di Nicola i Musumeci rekonstruują zasady rządzące działalnością przemytników ludzi – grono pośredników, kontrolowanie wszystkiego przez szefa przy jednoczesnym nieujawnianiu się, przypadkowość wpisaną w to, co wydaje się zaplanowane, wreszcie koszmar czekania na to, aż w końcu rozpocznie się podróż. Gdzieś w tle bardzo mocno wybrzmiewa kwestia obojętności Zachodu wobec tego, co dzieje się z imigrantami, pozorne zainteresowanie tematem wtedy, gdy jakaś grupa uciekinierów utonie na morzu, wreszcie fakt, który nie pozostawia nadziei na ukrócenie przemytu – to drugi pod względem zysków po handlu narkotykami biznes na świecie.

Andrea Di Nicola, Giampaolo Musumeci, Wyznania przemytników ludzi, przeł. Anna Osmólska-Mętrak, Wyd. Świat Książki, Warszawa 2015. 

poniedziałek, 11 maja 2015

Niezałatwione sprawy, nieukarane zbrodnie (J. Dinges, Czas Kondora)

To kolejna pozycja z historycznej serii wydawnictwa Czarne, która nie tylko mierzy się z nieoczywistymi tematami nie tak odległej przeszłości, ale i jest świetnie napisana. „Czas Kondora” to zapis dziennikarskiego śledztwa będącego efektem wielu rozmów oraz przeanalizowania dokumentów, które niemalże cudem udało się odkryć lub całkiem niedawno zostały odtajnione. Ten ostatni fakt wydaje się kluczowy dla całej opowieści, gdyż Dinges nie ukrywa, że wraz z wynegocjowaną amnestią twórcy południowoamerykańskich dyktatur wojskowych zadbali też o to, by zniszczyć archiwa swoich win. W końcowych partiach książki autor rekonstruuje dwie sytuacje, kiedy dzięki determinacji zwykłych ludzi – w pierwszym przypadku dziennikarki, w drugim byłego torturowanego więźnia – udaje się dotrzeć do niezwykle ważnych świadectw czasów mroku i terroru. Dinges zajmuje się tematem słabo znanym i opisanym, a mianowicie tzw. Operacją Kondor. Za moment założycielski tej zbrodniczej i wspólnotowej inicjatywy dziennikarz uznaje przejęcie władzy w Chile przez Pinocheta. Ideowa walka z komunizmem, która nie tylko w Chile, ale i chociażby w Argentynie, Urugwaju, Brazylii, Paragwaju czy Boliwii, stała się tak naprawdę usankcjonowaniem tortur, porwań, zaginięć bez śladu i po prostu morderstw, odsłania w tej publikacji swoje szczególnie mroczne oblicze. O wsparciu Stanów Zjednoczonych dla tej walki wiadomo nie od dziś, jednak przytoczone przez Dingesa dokumenty oraz świadome zaniechanie urzędników, dyplomatów i agentów amerykańskich przeraża i pokazuje, jak cyniczna bywa polityka międzynarodowa, w której bez mrugnięcia okiem sprzedaje się życie zwykłego człowieka. Operacja Kondor była porozumieniem dyktatur wojskowych Chile, Argentyny, Brazylii, Urugwaju, Boliwii i Paragwaju umożliwiającym wymianę informacji „oraz przekazywanie sobie więźniów z kraju do kraju (fazy „pierwsza” i „druga”)” (s. 343), a także „organizowanie zabójstw poza obszarem Ameryki Łacińskiej” (s. 343) (faza „trzecia”). Dwa pierwsze rodzaje aktywności nie spotkały się z protestem Stanów Zjednoczonych, dopiera trzecia wzbudziła niepokój, choć nie przerodził się on w zdecydowany protest. Dinges pokazuje, jak połączenie amerykańskiego przyzwolenia na rzekomą walkę z terroryzmem zbudowało podwaliny pod niewyobrażalny terror oraz symboliczne i dosłowne zranienie społeczeństwa na lata. Do dzisiaj sprawy te są niezałatwione do końca, ale, co Dinges szczególnie mocno akcentuje, powoli coś się zaczyna zmieniać. Zwiastunem nowego było to, co zrobili Hiszpanie, a mianowicie oparcie się „na jasnej i prostej zasadzie prawa międzynarodowego, stanowiącej, że czyny szczególnie oburzające, które urastają do poziomu zbrodni przeciwko ludzkości – jak te popełnione przez hitlerowców w czasie II wojny światowej, które na zawsze wryły się w świadomości rodzaju ludzkiego – podlegają jurysdykcji powszechnej. Innymi słowy, jeśli państwo, w którym popełniono zbrodnię, nie jest w stanie albo nie chce pociągnąć jej sprawców do odpowiedzialności, może to uczynić jakiekolwiek inne państwo” (s. 55). W tym przypadku niechlubne pierwszeństwo przypada również Pinochetowi. Z czasem, o czym dowiadujemy się z końcowych partii książki, zbrodniarzami z okresu dyktatur wojskowych zaczęły się także zajmować sądy w ich ojczystych krajach. Historię Operacji Kondor czytałoby się, jak pasjonującą opowieść szpiegowsko-sensacyjną, gdyby nie była to straszna i smutna prawda. Fakt, iż tyle lat zbrodniarze byli bezkarni, pokazuje to, co nie od dziś wiadomo, że zło da się bardzo szybko i łatwo usankcjonować, a siła i terror są gotowe zniszczyć każdego bez wyjątku.

John Dinges, Czas Kondora. Jak Pinochet i jego sojusznicy zasiali terroryzm na trzech kontynentach, przeł. Tomasz Fiedorek, Wyd. Czarne, Wołowiec 2015.

niedziela, 10 maja 2015

„Złoty Smok” jako centrum świata (Złoty Smok, reż. Iwo Vedral)

Dawno nie byłam pod tak wielkim wrażeniem, oglądając spektakl w Teatrze im. S. Jaracza w Olsztynie. Po obejrzeniu „Złotego Smoka”, wystawionego na Scenie Margines, zdecydowanie mogę stwierdzić, że właśnie takie sztuki są szczególnie potrzebne. Świetny literacko tekst pełen niuansów, absurdów, ale i mądrej, całkiem poważnej symboliki, przemyślana w każdym calu reżyseria, wykorzystująca dostępną przestrzeń, ale i odzwierciedlająca rytm codzienności scenografia, ogromna rola perfekcyjnie zaplanowanej gry świateł, znakomicie dopasowana muzyka, wreszcie doskonała gra aktorów – czegóż chcieć więcej? „Złoty Smok” nadaje się nie tylko na produkt eksportowy olsztyńskiego teatru – jako przedstawienie mocne, inteligentne, społecznie zaangażowane, pełne paradoksów, ale i powinno stać się pozycją obowiązkową na liście planowanych wizyt w teatrze nie tylko tych osób, które mieszkają w Olsztynie. Dawno nie było w Teatrze im. S. Jaracza spektaklu tak boleśnie współczesnego, uderzającego w nasze przekonanie o przynależności do tych lepszych i uprzywilejowanych. Od lat nie było też w Olsztynie przedstawienia tak rewelacyjnie, nie przesadzam, łączącego możliwości tkwiące w tekście dramatycznym oraz sensy pojawiające się, gdy umiejętnie powiąże się to, co oferuje przestrzeń, dźwięk i aktorska gra. Akcentując fakt, iż „Złotego Smoka” można z powodzeniem uznać za jedną z najważniejszych w sensie artystycznym i ideowym premier Teatru im. S. Jaracza (inną taką premierą jest np. „Podróż do wnętrza pokoju” Michała Walczaka wyreżyserowana przez Giovanniego Castellanosa kilka lat temu), kładę również nacisk na to, że spektakl ten zdecydowanie nie ma nic wspólnego z regionalnym wydarzeniem kulturalnym. „Złotego Smoka” w takim zaplanowaniu reżyserskim, muzycznym, scenograficznym i aktorskim nie powstydziłyby się najlepsze polskie sceny.
Małgorzata Rydzyńska
(materiały Sceny Margines)
Tytułowy Złoty Smok to tajsko-chińsko-wietnamska restauracja, a właściwie bar szybkiej obsługi. Początkowo może nam się wydawać, że pięciu Azjatów, pracujących na zapleczu w upale i żarze, tak naprawdę świetnie się bawi. Szybko jednak odkrywamy, że za groteskowymi paramuzycznymi występami tkwi chęć zagłuszenia anonimowości i zbędności doświadczanej przez wszystkich zatrudnionych w barze. Ich praca sprowadza się przecież do monotonnego realizowania zamówień składanych poprzez podawanie odpowiednich numerów z karty dań. Takimi numerami są też i wspomniani Azjaci – nikogo nie interesuje ich historia, ani to, kim są. Powtarzalność, na którą składa się ich życie, obserwujemy z perspektywy wspomnianego zaplecza. Fakt ten można uznać za nieprzypadkowy, bo właśnie tam, w miejscu, które nikogo nie interesuje, rozgrywa się znaczna część życia bohaterów. Jeden z pracowników baru cierpi na ból zęba. Początkowo zabawna sytuacja, eksponująca jęczenia i okrzyki mężczyzny, stopniowo zamienia się w dramat. Ząb urasta do rangi metafory. Chińczykowi nie pomoże lekarz, bo medycyna nie jest dla takich jak on – zmarginalizowanych i wymykających się porządkowi systemowemu imigrantów. Ból zęba staje się więc i wyrokiem śmierci, i okazją do wejrzenia w głąb siebie. Cóż widać w wielkiej dziurze spróchniałego zęba? Ano na przykład zaniepokojoną matkę, która nie wie, co dzieje się z jej dziećmi i przypomina synowi, by odszukał siostrę. Bohater nie jest w stanie tego zrobić – bo nie umie, nie ma czasu, może nie chce nawet wiedzieć, czy kobieta nie trafiła gorzej niż on. Bolący ząb staje się więc symbolem ciągle drażniącej duszę Chińczyka nostalgii, wyrwanie zęba to z kolei odcięcie się od pamięci, a zapomnienie może przynieść tylko śmierć.
Od prawej: Małgorzata Rydzyńska, Joanna Fertacz, Dominik Jakubczak,
Jarosław Borodziuk, w tle z gitarą: Grzegorz Gromek.
(materiały Sceny Margines)
Ważnymi postaciami są w tej historii Świerszcz oraz Mrówka. Klasyczna bajka Jeana La Fontaine’a zostaje uwspółcześniona w okrutny sposób. Oto świerszcz staje się bohaterem przerażającego sitcomu. Chichot w tle, jaki wydobywa się po każdej z cynicznych wypowiedzi mrówki, staje się odpowiednikiem obojętności mas na jednostkę oraz lekceważenia wartości duchowych przeciwstawianych ciężkiej, a nawet niewolniczej pracy fizycznej. Świerszcz, aby przetrwać, staje się własnością mrówki. Ta zaś, niczym przerażająca burdelmama, wykorzystuje go na wszelkie sposoby, odnajdując specyficzną satysfakcję w podporządkowaniu sobie tego, kto wcześniej całkowicie konstatował wyznawane przez nią wartości. I tak to, co piękne i nadzwyczajne, przegrywa z pospolitością i obojętnością.
Grzegorz Gromek
(materiały Sceny Margines)
Nad restauracją Złoty Smok mieszkają ludzie – stewardessy, które choć przemierzają w przestworzach tyle kilometrów, są odporne na wiedzę o krajach, w których przybywają (jedna z nich stwierdza na przykład, że najlepszą tajską zupę jadła w San Francisco, druga ekscytuje się łódką na morzu, w której znajdują się ludzie uciekający ze swojego kraju, na ekscytacji poprzestaje), czy pary, które nie radzą sobie z codziennością (pojawia się alkoholizm, nieplanowana ciąża, zachwyt innym mężczyzną, zdrada). Piątka aktorów wciela się więc w wiele ról. Każda z nich mocno jest zakorzeniona w rzeczywistości, ale zawiesza obowiązujące podziały – mężczyzna może tu być kobietą i odwrotnie. Ząb, który boli i uwiera, zamienia się w ząb, który przypomina, i wreszcie w ząb, który zabija. Na tym jednak nie koniec, bo ząb ostatecznie staje się pretekstem do usankcjonowania powrotu i uświadomienia sobie, że nadzieje imigrantów na lepsze jutro, niestety, zwykle okazują się mrzonkami. Nowy wspaniały świat wcale nie zamierza dawać im szansy, raczej wykorzysta i zużyje do końca, bo w obronie tak niepotrzebnych ludzi nikt nie stanie. O tym i nie tylko o tym jest ta fascynująca sztuka.

Złoty Smok, tekst: Roland Schimmelpfenning, przekład: Elżbieta Ogrodowska-Jesionek, reżyseria: Iwo Vedral, scenografia: Tomasz Brzeziński, muzyka: Jakub Orłowski, występują: Joanna Fertacz, Małgorzata Rydzyńska, Jarosław Borodziuk, Grzegorz Gromek, Dominik Jakubczak, Scena Margines, Teatr im. S. Jaracza w Olsztynie, premiera: 9 maja.

sobota, 9 maja 2015

Swój czy obcy (K. Bonda, Okularnik)

Mocna, trzymająca w napięciu, perfekcyjnie przygotowana, z zakrojonym na szeroką skalę tłem społeczno-historycznym, ze szczegółami, które zawsze są po coś i liczą się w kontekście dalszego rozwoju akcji, trzymająca w napięciu i odsłaniająca trudności wiążące się z przepracowaniem niechlubnych faktów z historii – taka jest najnowsza powieść Katarzyny Bondy. Tak naprawdę dużo mniej się liczy to, że „Okularnik” jest bardzo dobrym kryminałem. Zdecydowanie ważniejsze jest, że mamy w tym przypadku do czynienia ze znakomitą powieścią obyczajową i psychologiczną oraz że Bonda proponuje czytelnikom niełatwe, zakorzenione w konkretnym miejscu, ale i uniwersalne, studium zła. Jeśli potraktujemy „Okularnika” jako opowieść o małej, zamkniętej społeczności, szybko okaże się, że autorka pokazuje wszystko to, co powoduje, że właśnie takie zbiorowości bywają i bardzo trudne do przeniknięcia, i bezlitosne w swoim pojmowaniu winy i kary, i karykaturalne w pokrętnej ocenie tego, co słuszne, i tego, co wpisuje się w rytm akceptowanego okrucieństwa. Bonda, co ważne i warte zaakcentowania, ani w kontekście przywoływanych wydarzeń z przeszłości, ani sytuacji dziejących się „tu i teraz”, nie stawia na czarno-białe rozwiązania. Jej bohaterowie – także ci źli, podejrzani o niecne czyny, dopuszczający się grzechu zaniechania, popełniający błędy – mają mroczne tajemnice, za którymi kryje się dramat odrzucenia, zdrady lub nieakceptacji. Wielkim tematem tej książki jest kwestia dziedziczenia win przodków oraz niemożności poradzenia sobie z zapomnieniem, które oficjalnie wygrywa z pamiętaniem. Do najmocniejszych scen powieści należy rozbudowana, świetnie zaplanowana w sensie nieuchronności tego, co się wydarzy, historia o napadzie oddziału „Burego” na prawosławnych mieszkańców wsi i brutalne wymordowanie tych wszystkich, których uznano za obcych. Wydarzenie to naprawdę miało miejsce, pisze o tym Bonda w posłowiu, ujawniając autobiograficzny trop. Autorce udaje się pokazać, jak rzekome bronienie polskości niesie zbrodnię i okrucieństwo. Żołnierze wyklęci przestają być bohaterami bez skazy, stają się mordercami. To ważne, że o tego typu ambiwalencji wpisanej w wojnę mówi się także w literaturze gatunkowej. Fakty wykorzystane w powieści przez Bondę wpisują się bowiem w odpominanie ciemnych kart historii – tej naszej, polskiej, tak chętnie gloryfikowanej. Sasza Załuska nie tylko więc musi się zmierzyć z tajemnicą z przeszłości, która jest przed nią właściwie przez wszystkich ukrywana. Bohaterka przybywa do Hajnówki z innego powodu. Pragnie porozmawiać z pewnym pacjentem kliniki psychiatrycznej. Z mężczyzną wiążą ją nieoczywiste relacje, niełatwe przeżycia, podejrzenia, ale i ktoś, kto jest dla Saszy bardzo ważny – jej córka. Tajemnicza atmosfera panująca w placówce to zaledwie początek sygnalizujący duszną atmosferę miejsca, w którym ciągle podsycane są narodowe animozje, działają grupy nacjonalistyczne, a policja zdaje się ignorować nawet oczywiste sygnały sugerujące łamanie prawa. Załuska jest z zewnątrz – w Hajnówce akceptuje się tylko swoich i tylko swoim mówi się o tym, o czym wiedzą wszyscy, przed obcymi tego typu sekrety są ukrywane. Bonda, rekonstruując sposób myślenia i ludzi wysoko postawionych w miasteczku, i zwykłych mieszkańców, odsłania paradoks wpisany w tego typu zmowę milczenia. Zło musi bowiem godzić się z dobrem na co dzień. W efekcie zło bywa relatywizowane, a dobro przestaje mieć jasne oblicze. Pozycja obowiązkowa!


Katarzyna Bonda, Okularnik, Wyd. Muza, Warszawa 2015.