Gwendoline Riley rozgrywa swoją opowieść w trójkącie. Nie o związki miłosne jednak tutaj chodzi, ale o relacje między dzieckiem a rodzicami. W trakcie lektury uświadamiamy sobie, jak silna więź pojawia się w przypadku bohaterów przez nieobecność. Widać to szczególnie wyraźnie w kontekście nieobecnego i musztrującego córki ojca. Każde spotkanie dzieci z mężczyzną poprzedzone jest minirewolucją w domu. Drobiazgowe opisy mało dowcipnych żartów ojca, powtarzanych do znudzenia i stanowiących przykład jego wysokiego mniemania o sobie, są tak naprawdę obrazazmi okrucieństwa. To, co mogłoby być radosne, swobodne i spontaniczne, naznaczone zostaje sztucznością, okazywaniem wyższości i próbą podważenia dziecięcych wyborów. Nie inaczej jest w przypadku kontaktów z matką. Bohaterka ucieka od kobiety. Nie chce spotykać się z nią zbyt często. Matka wcale nie dąży do zintensyfikowania kontaktów. Sformalizowana formuła wymiany prezentów z okazji urodzin wystarcza obu kobietom. Odchodzenie rodziców związane ze śmiercią jest właściwie czymś mało istotnym. To najważniejsze odejście, związane z chłodem, obcością i obojętnością, rozegrało się bowiem dużo wcześniej. Reakcja na śmierć dosłowną jest więc w pewnym sensie tylko przypieczętowaniem tego, co zniszczono kiedyś lub czego nigdy nie zbudowano. Intrygujące i nieoczywiste.
Gwendoline Riley, Moje zmory, przeł. Maciej Stroiński, Wyd. Czarne, Wołowiec 2025.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz