Debiutancka
powieść Marty Masady rozczarowuje i to pod wieloma względami. Po pierwsze, widać
wyraźnie, że autorka postanowiła dać upust odczuwanej radości pisania, co w
efekcie oznacza zaoferowanie czytelnikowi ponad 600 stron tekstu. Wątpliwa to
przyjemność. Mamy do czynienia z powieścią przegadaną, powtarzalną, właściwie
bez fabuły, a już na pewno nie z taką fabułą, która w jakikolwiek sposób posuwa
akcje do przodu. Bohaterka nie rozwija się, jako trzydziestolatka pozostaje na
poziomie intelektualnym infantylnej nastolatki, tak więc jej działania i
rozważania trudno uznać za absorbujące. Książce tej przydałaby się dobra
redakcja i usunięcie przynajmniej 70% tekstu. Być może wówczas dostalibyśmy
chociaż przeciętną powieść, teraz trudno mówić nawet o przeciętności. Po
drugie, zarówno blurby polecające książkę, jak i wydawniczy opis, sugerują, iż
oto czeka nas prawdziwa lekturowa uczta. Doskonała proza mieszać się będzie z
odwagą obyczajową. Nic bardziej mylnego. Powieść Masady można właściwie
streścić w kilku zdaniach. Bohaterką jest wyjątkowo niedojrzała dorosła kobieta
o pseudoartystowskich zapędach. Jej każde spotkanie z mężczyzną sprowadza się
do oceniania go pod kątem seksualnym i ewentualnego pragnienia osiągniecia z
nim spełnienia. Bohaterka traci oddech, łka, poddaje się uzależnieniu od seksu,
wreszcie świetnie czuje się w roli ofiary. Definiuje siebie poprzez mężczyzn. W
trakcie przypadkowych stosunków myśli o spłodzeniu potomka. Rozpacza, szaleje, pije
alkohol, rzyga, często przebywa w toaletach – wymiotując, załatwiając się, uprawiając
seks, tarzając się po obsikanej podłodze, jednym słowem rzuca się w wir doznań.
I tak przez wspomniane ponad 600 stron. Masada chciała zapewne szokować, ale
dyskusyjne jest, czy jej się udało. Może gdyby lepiej pisała, może gdyby umiała
bardziej skomplikować charakterologicznie swoją bohaterkę… Może. Faktem jest
jednak, że mamy do czynienia z wątpliwej jakości prozą popularną, która udaje
artystyczną, że otrzymujemy produkt, który można określić jedynie jako słabą i
banalną popularna prozą kobiecą. Szkoda, że Masada stawiając na sceny seksualne
jako momenty zwrotne swojej fabuły, nie pomyślała o tym, co jest dość
oczywiste, a mianowicie, że opisy zbliżeń intymnych należą do dość trudnych w
literaturze. Łatwo popaść w śmieszność przy ich tworzeniu. Nie wystarczy
postawić na sugestywność kilku nieoczywistych wyborów seksualnych, by osiągnąć na
tym polu sukces. Po trzecie, żenującym zabiegiem konsekwentnie stosowanym przez
autorkę w powieści jest łączenie seksualnej infantylności bohaterki z pamięcią o
Holocauście. I nie chodzi w tym miejscu o kwestie etyczne, choć fraza: „Opadając
z sił, myślałam, że już chyba naprawdę wolałabym jechać teraz bydlęcym wagonem
pod rękę z Rafaelem ku nieuchronnemu końcowi niż zarzygana i półprzytomna
wracać bez niego do Warszawy […]” (s. 382) jest przykładem wyjątkowego bezguścia.
Trudno znaleźć również uzasadnienie dla pseudodyskusji na temat winy Polaków z
pijanymi Izraelczykami. Banał goni w tym wypadku banał i mam podejrzenia, że
wątek ten został wykorzystany koniunkturalnie. Po czwarte wreszcie, tezę, iż Masada
napisała popularna powieść kobiecą, uzasadnia również postać bohaterki. Krótko
charakteryzowałam ją wcześniej, dodam tylko, że jest ona wcieleniem stereotypów
na temat kobiety wchodzącej w role ofiary w związku, kobiety definiującej się tylko
poprzez mężczyznę, wreszcie kobiety, dla której najważniejsze jest posiadanie
atrakcyjnego i pociągającego faceta. Autorka nie dyskutuje z takim modelem
bohaterki. Co więcej, zdaje się zakładać, że stereotypowe zachowania
portretowanej kobiety świadczą o jej wyemancypowaniu. Zdecydowanie odradzam.
Marta
Masada, Święto Trąbek, Wyd. W.A.B., Warszawa 2016.