Rzadko zdarza się, aby po znakomitej książce, a „Kajś” Rokity do takich należał, kolejna publikacja autora była tak słaba, banalna i napisana „na kolanie”. Nie bez powodu akcentuję niechlujność i powierzchowność tej opowieści, bo od twórcy zajmującego się literaturą faktu oczekuję, że nie będzie próbował wabić czytelnika rzekomą naiwnością, lecz wykaże się przynajmniej podstawowym zaangażowaniem w to, co zwykliśmy nazywać researchem. Tymczasem Rokita zdaje się uważać, że kilka oczywistych historyjek, opartych na uproszczeniach i kulturowych kliszach, wystarczy, by opowiedzieć tak wielki temat, jakim jest kwestia tzw. Ziem Odzyskanych. W efekcie to, co ma być opowieścią o „trafianiu” z jednego miejsca do drugiego, staje się jakimś literackim potworkiem – razi uproszczeniami, infantylnością i – tak chyba trzeba powiedzieć – lekceważeniem okazywanym czytelnikowi. Rokita wymyśla tytułowe określenie Odrzania dla ziem poniemieckich, które po II wojnie światowej stały się częścią Polski. Tak naprawdę jednak nie stara się jakoś szczegółowo wyjaśnić tej koncepcji, nie buduje wokół niej jakiejś idei przewodniej, nie stara się uzasadnić tego, jakby nie było, dość zaskakującego przyporządkowania, no bo cóż wspólnego z Odrą mają dawne Prusy Wschodnie, czyli Warmia i Mazury, lub Gdańsk. Określenie to nie przekonuje i jest mocno naciągane. Warto również zwrócić uwagę na szereg uproszczeń, na które decyduje się autor. Poszczególne odwiedzane miejsca zbywa krótkimi charakterystykami. Członków Wspólnoty Kulturowej Borussia z Olsztyna z niewiadomego powodu nazywa Borussami, choć to borussianie. O Wrocławiu pisze, że właściwie przez całą wojnę było to miasto nią nietknięte. Wystarczy kilka podstawowych lektur, by wiedzieć, że Breslau stało się właściwie miejscem bez mężczyzn, bo ci zostali powołani na front. Wpływ wojny na miasto był więc znaczący, bo przecież w przypadku konfliktów zbrojnych nie chodzi tylko o zniszczenia budynków. Rokita zdaje się być zadowolony z tego, że idzie na rozmowę ze Stefanem Chwinem bez znajomości jego podstawowych utworów dotyczących powojennego Gdańska. Nie interesuje go określenie literatura małych ojczyzn, a „Weisera Dawidka” Huellego i „Hanemanna” Chwina nazywa powieściami romantycznymi. Do jednego worka wrzuca powyżej przywołane utwory oraz kryminały Marka Krajewskiego i „powieści szczecinianki Ingi Iwasiów, wałbrzyszanki Joanny Bator”, choć obie pisarki nie wszystkie utwory poświęcają swoim rodzinnym miastom. Takie uproszczenie drażni i irytuje, bo pokazuje ignorancję autora. Nie robi również wrażenia język używany przez Rokitę – albo osuwający się w kicz („w majem ukwieconym Wrocławiu”, s. 96), albo niepotrzebnie kolokwialny (np. „Stalin, chachmęcący na mapie tu i tam”, s. 99, „co tak naprawdę bierze mnie w odrzańskiej przestrzeni”, s, 120, „śmiesznawy szkielecik”, s. 138, „czasem jestem z bohaterem obryty, a czasem idę na żywioł”, s. 140). W pewnym momencie pada w książce sformułowanie: „Wróciłem właśnie z kilku odrzańskich podróży, pokręciłem się, pogadałem” (s. 176). I to jest właśnie zasada organizująca tę książkę – pokręcenie się i pogadanie, brak ciekawości dla większej liczby historii, niechęć do niuansowania, operowanie schematami, zachowywanie się tak, jakby dzisiaj nie było żadnej wiedzy o tzw. Ziemiach Odzyskanych. „Odrzania” to książka, która jest przykładem tego, jak nie powinno się uprawiać literatury faktu – to daleki od jakiegokolwiek cienia erudycji esej i jeden z najsłabszych reportaży ostatnich lat, literacka wydmuszka, od której lepiej trzymać się z daleka. Literatura zbędna!
Zbigniew Rokita, ODrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych, Wyd. Znak LiteraNova, Kraków 2023.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz