poniedziałek, 31 października 2016

Normalność a egzotyka (J. Steinbeck, Dziennik z podróży do Rosji, zdjęcia: R. Capa)

Zapiski Steinbecka pełne są celnych spostrzeżeń, dowcipnych komentarzy, anegdot, a jednocześnie ciągłego zadziwienia rzeczywistością, którą portretuje. Dla pisarza podróż do Związku Radzieckiego jest nie tylko czymś egzotycznym, ale i fascynującym. Słynny fotograf Robert Capa doświadcza owej przygody w nieco inny sposób. Jego tworzenie ma, paradoksalnie, charakter bardziej rzemieślniczy – musi martwić się o klisze, o wywołanie zdjęć, o przetrwanie fotografii. Przejmuje się tym, czy dostanie zgodę na wywiezienie zrobionych zdjęć do Ameryki, irytuje się, gdy wielu miejsc nie może sfotografować. Ciągła kontrola ukrywana pod maską gościnności rodzi zabawne sytuacje. Nic więc dziwnego, że czytelnik natknie się w trakcie lektury na wiele anegdot doskonale definiujących specyfikę państwa komunistycznego. W opisach powojennej rzeczywistości dominuje witalność zwykłych ludzi, ich zaangażowanie w pracę, wreszcie dość specyficzny krajobraz, gdzie ruiny mieszają się z przestrzeniami, w których dawno odbudowano to, co zostało zburzone. Przybysze zderzają się z zupełnie odmienną od amerykańskiej organizacją pobytu. Muszą przyzwyczaić się do wychwalających komunizm i krytykujących zachodni imperializm tłumaczy, a także zaakceptować urzędniczą powolność i konieczność tłumaczenia się z uzyskanego pozwolenia na robienie zdjęć. „Dziennik z podróży do Rosji” to opowieść, która przeciwstawia się stereotypom. Steinbeck bardzo wiarygodnie i z dużą swadą odsłania uprzedzenia, które porządkują postrzeganie i Rosjan przez Amerykanów, i Amerykanów przez Rosjan. Puenta kończąca zapiski to pochwała normalności – dobrzy i źli ludzie są wszędzie, nie ma więc znaczenia, w jakim jest się kraju, bo nie narodowość świadczy o człowieku. Steinbeck i Capa okazują się uważnymi i życzliwymi obserwatorami. Zapamiętują kobietę, która popadłszy w szaleństwo, krąży wśród miejskich ruin. Stalingrad okazuje się miejscem pełnym podskórnego, ciągle trwającego dramatu. Mężczyźni chwalą gościnność i bogato zastawione stoły, które czekają na nich zarówno podczas odwiedzin Gruzji, jak i Ukrainy. Chętnie zaznajamiają się ze zwykłymi ludźmi, dostrzegając w nich nie egzotykę, ale otwartość, życzliwość, szczerość, składające się na to, co można by określić mianem swojskości.


John Steinbeck, Dziennik z podróży do Rosji, przeł. Magdalena Rychlik, zdjęcia: Robert Capa, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.

niedziela, 30 października 2016

Wykorzenieni (A. Prymaka-Oniszk, Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy)

Reportaż Anety Prymaki-Oniszk to rzecz szczególna, której nie można w swoich poszukiwaniach czytelniczych pominąć. Mamy bowiem do czynienia nie tylko z bardzo dobrym tekstem, znakomitą rekonstrukcją rzeczywistości mało znanej, zachowaną równowagą między świadectwem bohaterów, własną obecnością w tekście i informacjami historycznymi, ale również z dużą wrażliwością dotyczącą pamięci, zapomnienia, niepamięci i wzajemnych potyczek między nimi. Choć autorka nie ukrywa, że przyszło jej mierzyć się z materią trudną – cząstkowo zaledwie opisaną, niechętnie wspominaną, wymazywaną z życiorysów, to jednak widać bardzo wyraźnie, że dzięki determinacji, pracowitości i umiejętności docierania do odpowiednich ludzi zrekonstruowane przez nią wydarzenia dalekie są od powierzchownego i przypadkowego opisu. Prymaka-Oniszk nie nadużywa jednocześnie tego, co można by określić mianem „gdybania”. Stara się dotrzeć do świadectw, próbuje odwoływać się do konkretnych przykładów, a jeśli dzieli się własną refleksją na temat tego, jak porażające bywały doświadczenia jej bohaterów, to zawsze dyskretnie, bez nadmiaru słów, z emocjonalnym wyczuciem. Postawę tę warto docenić, gdyż dramat opisywanych ludzi mógłby prowokować nieco egzaltowane reakcje i u reporterki. Tak się, na szczęście, nie dzieje. Ci, którzy w 1915 roku, opuszczają swoje wsie i ze strachu przed Niemcami ruszają w głąb Rosji, w żaden sposób nie są przygotowani do tego, co ich spotka. Miejscowości leżące w Królestwie Polskim i na zachodnich ziemiach Imperium Rosyjskiego pustoszeją. Uczestnicy tych wydarzeń nie byli zgodni, czy bardziej wygnało ich przerażenie na wieść o rzekomym barbarzyństwie Niemców, czy może sugestywne argumenty Rosjan, którzy zdecydowani byli stosować taktykę spalonej ziemi po to, by wrogowi nie dostało się nic cennego. Ich doświadczenie określane jest jako bieżeństwo. Autorka odtwarza straszliwą podróż wystraszonych i nagle wykorzenionych chłopów, konieczność otwarcia się na nieznane, przymus żegnania na zawsze bliskich, którzy umierali lub chorowali, wreszcie konieczność niewyobrażalnie trudnych decyzji związanych np. z zostawieniem dziecka pod opieką obcych po to, by inne dzieci miały szansę przeżyć. Prymaka-Oniszk opisuje nie tylko ów niespodziewany exodus, ale również tymczasowe koczowiska, czy późniejsze próby trwalszego osiedlenia. Niezwykle poruszające są również historie związane z powrotem bieżeńców do swoich opuszczonych domostw. Doświadczane przez nich rozczarowanie wiąże się nie tylko, że zniszczeniem gospodarstw, biedą, głodem, ale i zupełnie innymi nawykami i zwyczajami, które niegdyś były ich, a po latach na wygnaniu okazują się obce. Szczególnie interesujące jest zwrócenie uwagi na specyfikę pamięci i zapomnienia. Codzienność opowiadana przez kobiety bywa często unieważniania przez narrację męską, skoncentrowaną na doświadczeniu wojny. Autorka akcentuje również przewartościowanie ról płciowych, do jakich dochodzi w wyniku przymusowej podróży na Wschód. Kobiety muszą często myśleć o tym, co wcześniej było domeną mężów i ojców, zaś mężczyźni – zwłaszcza gdy żony umierają – muszą nauczyć się opieki nad dziećmi. Bardzo dobre.


Aneta Prymaka-Oniszk, Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy, Wyd. Czarne, Wołowiec 2016.

sobota, 29 października 2016

Wobec projektów (W. Graham, Miasta wyśnione)

Książka Grahama to ciekawe połączenie leksykonu, przewodnika i publikacji popularyzującej wiedzę o współczesnej architekturze. Już w podtytule znajdziemy bardzo precyzyjnie sformułowaną informację dotyczącą zawartości. „Miasta wyśnione” są podzielone na siedem rozdziałów, z których każdy poświęcony jest innemu elementowi budującemu fundamenty naszego myślenia o współczesnych miastach. Są to: zamki, monumenty, bloki, domostwa, koralowce, galerie handlowe i habitaty. Swoją opowieść Graham wzbogaca licznymi przykładami (także fotograficznymi), pokazuje ciągłość niektórych wizji, ale i ich pionierskość oraz rewolucyjność, stara się zaakcentować wady i zalety danego myślenia o przestrzeni. W efekcie mamy do czynienia z historią nowoczesności oraz z próbą zwrócenia uwagi na historyczność tkwiącą w niektórych pomysłach traktowanych jedynie w kontekście nowatorstwa. Po każdym rozdziale czytelnik znajdzie podstawowe wiadomości w pigułce o zaakcentowanych w tytule wizjach urbanistycznych. Natknie się więc na krótkie wypunktowanie cech definiujących oraz przywołanie konkretnych przykładów danego sposobu budowania w różnych częściach świata. Opowieść zaproponowana przez Grahama to coś więcej niż tylko rodzaj uporządkowania wiedzy na temat tego, co nas otacza, i tego, czego wad i zalet nie zawsze jesteśmy świadomi. To także wybrzmiewająca w tle dyskusja dotycząca piękna i użyteczności, wizyjności a praktyczności, a także myślenia o społeczeństwie i stawiania w centrum jednostki.


Wade Graham, Miasta wyśnione. Siedem wizji urbanistycznych, które kształtują nasz świat, przeł. Anna Sak, Wyd. Karakter, Kraków 2016.

piątek, 28 października 2016

Na końcu jest śmierć (S.A. Nowak, Galicyanie)

Monumentalna (dziewięćset drobno zadrukowanych stron!), językowo przemyślana i ciekawa stylistycznie, z rozmachem historycznym i uważnością dla losów jednostki, uniwersalna i niepowtarzalna jednocześnie – tak można określić powieść Nowaka. Autor zaryzykował. Świadomie archaiczny język, upodobanie do szczegółu, odtworzenie przeszłości, wreszcie objętość książki, mogły spotkać się z różnym odbiorem czytelniczym. Z pewnością nie jest to książka dla każdego, ale uważny, cierpliwy, otwarty na podejmowaną przez pisarza tematykę czytelnik będzie zadowolony. Warto zresztą sięgnąć po tę powieść ze względu na co najmniej kilka bardzo udanych scen, motywów i opisów. Do takich należy chociażby konflikt między chłopskim dzieckiem a synem dziedziców. Okazuje się, że ten, kto z racji urodzenia powinien być mniej rozgarnięty, jest dużo bardziej inteligentny i piękniej się prezentuje od swojego pańskiego rówieśnika. Bawiący się razem chłopcy, rozdzielani przez matkę tego lepiej sytuowanego, z czasem wejdą w konflikt na śmierć i życie – o miłość, o rządy dusz, o idee, o prawdę i kłamstwo. Spotkają się ponownie w nietypowych okolicznościach. Doświadczą wspólnie więzienia i zesłania, a zwyczaje panujące wśród tych, którzy zostaną wywiezieni na Sybir zadziwią nawet najbardziej zaprawionych w boju o przetrwanie. W pamięci zostają pojedyncze sceny składające się na los mieszkańców wsi. Do takich obrazów z pewnością należy rabowanie dworu przez miejscowych chłopów i pogarda dla tego wszystkiego, co miało być trwałe i symbolizować kulturę. Opisy powstania chłopskiego to zresztą bardzo sugestywne fragmenty powieści, odsłaniające przygnębiający schemat zniszczenia i mordu wpisanego w rewolucję. Bardzo poetycki, choć jednocześnie mroczny i przygnębiający jest obraz panującej epidemii oraz straszliwy zwyczaj zakopania w ziemi czystej, nietkniętej przez nikogo dziewczyny. Przebłaganiem nieuchronności śmierci, zapijanej alkoholem i zadeptywanej szaleńczą zabawą, ma być barbarzyńskie złożenie ofiary z niewinnej młodej kobiety. Warta uwagi jest również historia opowiedziana w końcowych partiach powieści – o mężczyźnie, który odtwarzał słowa, by za ich pomocą zapewniać ukochaną o pamięci i miłości. Niestety, owe świadczące o przywiązaniu listy, pełne przypadkowo spisanych słów i liter, staną się dowodem rzekomej zdrady i postawią bohatera przed tym, co ostateczne.


Stanisław Aleksander Nowak, Galicyanie, Wyd. W.A.B., Warszawa 2016.

czwartek, 27 października 2016

Wolność czy więzienie (R. Flanagan, Księga ryb Williama Goulda)

Flanagan po raz kolejny proponuje czytelnikowi powieść nieoczywistą i intrygującą, wpisując w nią szereg istotnych, by nie powiedzieć fundamentalnych, pytań. Punktem wyjścia dla całej historii jest znaleziony pamiętnik. Dziennik to szczególnego rodzaju. Wszystko wskazuje na to, że należał do pewnego więźnia, Williama Goulda, którego zadaniem było rysowanie ryb. Mężczyzna okazał się niepokornym dokumentalistą, ponieważ postanowił spisywać również swoje dzieje. Czy zapiski są oryginalne i pochodzą z pierwszej połowy XIX wieku? Czy może chodzi o fałszerstwo doskonałe? Czy notatki Goulda to dokument historyczny, czy tylko sprawnie skonstruowana fikcja? Flanagan nie tylko umiejętnie i z dużym talentem rozgrywa motyw odnalezionego rękopisu, ale również powołuje do życia fascynujące postaci. Główny bohater okazuje się kimś, kto opowiada się po stronie słowa. Aby kontynuować zapiski, wykazuje się dużą pomysłowością, zdarza mu się na przykład rozdrapywać własne rany i pisać krwią. Na uwagę zasługuje postać Komendanta i jego utopijna wizja. Mocno wybrzmiewa ostateczna w swojej wymowie pochwała teraźniejszości i milczenia. Niebanalna jest także postać kobiety – z niejednoznaczną biografią, traumą, upodlającymi doświadczeniami własnego ciała i tęsknotą za odrobiną bliskości. William Gould próbuje uwiecznić doświadczenie piękna, mimowolnego w swojej intensywności, ale i okrucieństwa, osaczającego i pochłaniającego zewsząd. Kolonia karna na jednej z tasmańskich wysp nie jest miejscem sielankowym. Widać to chociażby w prowadzonych badaniach nad ludźmi i naturalistycznych opisach pokawałkowanych, potraktowanych przedmiotowo ciał. Pozorny raj co jakiś czas odsłania swoje piekielne oblicze. Flanagan zaskakuje czytelnika do końca – potęgą swojej wyobraźni, rozmachem w opisie swojego bohatera, wreszcie końcową informacją na temat Goulda, która podważa wszystko, co zostało powiedziane wcześniej i zmusza do renegocjowania wszystkich wcześniejszych ustaleń.


Richard Flanagan, Księga ryb Williama Goulda, przeł. przeł. Maciej Świerkocki, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.

środa, 26 października 2016

Biali i ich „troska” (T. Dębicki, Moienzi Nzadi. U wrót Konga)

W serii Faktyczny Dom Kultury ukazuje się kolejna znakomita książka reporterska. Nie bez powodu Olga Stanisławska w interesującej wstępnej analizie akcentuje antykolonialny charakter refleksji autora. To właśnie dzięki takiej perspektywie reportaż Dębickiego, choć napisany w dwudziestoleciu międzywojennym, wybrzmiewa nadzwyczaj nowatorsko, odważnie intelektualnie i współcześnie. Jest w tym tekście jednocześnie coś, od czego uciekają autorzy piszący „tu i teraz”, a mianowicie pochwała przyrody, sensualny opis piękna i wyrazistości natury, wreszcie namacalny niemal zachwyt nad tym, co inne i tak bardzo różne od własnej rzeczywistości. Dębicki, co ważne, nie akcentuje egzotyki. Wie dobrze, że człowiek jest tak samo dobry i zły pod każdą szerokością geograficzną. Widzi jednak nierówności społeczne, rasizm, brutalność i okrucieństwo. Pisze o tym wprost, nie ukrywając swojego oburzenia i piętnując powszechnie akceptowaną hipokryzję. Choć autor jest częścią grupy uprzywilejowanej, nie utożsamia się z nią. Pozostaje outsiderem, bo jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że nie zostałby przyjęty jako swój wśród rdzennych mieszkańców Afryki. Kolor skóry naznacza więc i tego, kto nie utożsamia się z rasistowskim podłożem wielu teorii tłumaczących podporządkowywanie sobie Kongijczyków. Dębicki w pracy czarnoskórych ponad siły, w wykorzystywaniu naiwności miejscowych, wreszcie w okrucieństwie kar widzi jedno – współczesne niewolnictwo. Ostrzega więc: „Dobrzy Bantu! Nie ufajcie nigdy białym ludziom przybyłym z M’putu…” (s. 140). Reportaż ten mimo upływu czasu pozostaje ciągle aktualny. Przekonanie, że niektórym należą się specjalne przywileje, a inni powinni być skazani na pogardę z racji pochodzenia, koloru skóry, wyznawanych poglądów, jest ciągle żywe. Książkę Dębickiego można więc traktować jako mocny głos w sprawie (rodzaj reportażu zaangażowanego), ale i realistyczne świadectwo – metaforę tego, co jeden człowiek w imię rzekomej idei funduje drugiemu człowiekowi.


Tadeusz Dębicki, Moienzi Nzadi. U wrót Konga, wstęp: Olga Stanisławska, Wyd. Dowody na Istnienie, Warszawa 2016.

wtorek, 25 października 2016

Starość (H. Mankell, Szwedzkie kalosze)

„Szwedzkie kalosze” dobrze jest czytać będąc po lekturze „Włoskich butów”. Ci jednak, którzy zdecydują się na sięgnięcie tylko po tę powieść nie powinni być zawiedzeni. Kilka istotnych faktów dla biografii bohatera zostanie przypomnianych, a to, co dziać się będzie w „Szwedzkich kaloszach”, traktować można jako oddzielną historię. Mankell rozpoczyna swoją książkę od przywołania sceny pożaru. Emerytowany lekarz budzi się, gdy okazuje się, że jego dom płonie. Dość zaskakujące to wydarzenie, ponieważ bohater mieszka samotnie na niewielkiej wyspie, nie używa świec, niedawno wymienił instalację elektryczną. Pojawia się podejrzenie, iż ktoś maczał w tym palce. Przedstawiciele firmy ubezpieczeniowej sugerują, iż może chodzić o wyłudzenie odszkodowania. Kiedy mają miejsce kolejne podpalenia, mężczyzna przestaje być podejrzany. Wbrew pozorom znalezienie winnego całego zamieszczania nie jest wcale najważniejsze. Dużo istotniejsza okazuje się ostateczność zainicjowana wspomnianym aktem przemocy. Ostateczność wynikająca ze świadomości utraty wszystkiego, ostateczność powodowana dojmującym poczuciem straty, wreszcie ostateczność wpisana w doświadczenie starości i samotności. Choć bohater nawiązuje dwie ciekawe relacje z kobietami, emocjonalne ożywienie nie czyni z niego osoby optymistycznie nastawionej do świata. Jedna to dziennikarka, która chce przeprowadzić z nim wywiad na temat spalonego domu, druga to córka, o której istnieniu mężczyzna dowiedział się we „Włoskich butach”. Bohater próbuje zaprzyjaźnić się – z przedstawicielką mediów z nadzieją na coś więcej, z własnym dzieckiem z poczuciem, że zyskuje dzięki temu coś bardzo ważnego. Nie tylko on, jak się okazuje, jest samotny. To cecha definiująca chyba wszystkich, którzy pojawiają się na kartach tej książki. I właśnie opis owej samotności, szorstkości w okazywaniu sobie bliskości, nieporadności w kochaniu i marzeniu o miłości, a także fizycznie niemal odczuwanej starości jest największym atutem powieści. Powieści, zaznaczmy, zdecydowane wartej uwagi.


Henning Mankell, Szwedzkie kalosze, przeł. Ewa Wojciechowska, Wyd. W.A.B., Warszawa 2016.

poniedziałek, 24 października 2016

Nie do końca udany biograficzny projekt (P. Bukalska, Krwawa Luna)

Książka biograficzna poświęcona tytułowej Krwawej Lunie, czyli Julii Brystygierowej, to publikacja, na którą czekało pewnie wielu czytelników zainteresowanych okresem komunizmu. Tytułowy przydomek, który postanawia uzasadnić lub obalić autorka, nie bez powodu rozgrzewał emocje wśród tych, którzy chętnie przywoływali okrucieństwo szefowej V Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Nieograniczona władza, kobieta lubująca się w przemocy, wreszcie seksualne podłoże sadyzmu – to działało i do dzisiaj działa na wyobraźnię. W rozważaniach wstępnych Bukalska nie ukrywa, że interesowało ją następujące pytanie: „Dlaczego spośród dawnych towarzyszy z bezpieki tylko ona jest »krwawa« i po śmierci?” (s. 7). O ile takie pytanie jest faktycznie ciekawe, o tyle zastanawianie się, dlaczego bohaterka książki wybrała tak odmienną drogę od dziewcząt walczących w Powstaniu Warszawskim, wydaje się nieco naiwne. Zwłaszcza że dziennikarka sama pokazuje, jak silne były więzi wśród komunistów i jak różne bywały drogi i wybory tych, którzy ostatecznie przetrwali II wojnę światową. Szkoda, że autorka, deklarację taką znajdziemy w tekście otwierającym książkę, zdecydowała się na podporządkowanie swojej opowieści próbie odpowiedzi na pytanie, dlaczego osoba tak inteligentna okazała się tak zła. Szkoda, bo w efekcie bardzo interesująca i nieoczywista biografia Brystygierowej wielokrotnie zostaje sprowadzona do nazbyt sentymentalnych i pretensjonalnych rozważań. Autorka pisze m.in. o podążaniu w ciemność przez komunistów (s. 15), o tym, że chce „Obrać »Krwawą Lunę« z warstw ciemnych doświadczeń i złych decyzji, jak cebulę ze skórki” (s. 16); o tym, że jej bohaterka kochała: „Mężów było dwóch. I dwie historie miłosne. Jak wszystko w życiu Julii – w półcieniu, niejasne, ukryte w niedopowiedzeniach, kawałkach zdań” (s. 33); sugeruje, że wygląd Brystygierowej nie był adekwatny do zajmowanego przez nią stanowiska: „Ta zwyczajnie wyglądająca kobieta, nieposiadająca żadnych znaków szczególnych, zajęła bardzo szczególną pozycję w ministerstwie i była nazywana szarą eminencją bezpieki” (s. 116-117); a w kontekście rzekomego nawrócenia swojej bohaterki snuje pseudopsychologiczne rozważania o przywiązaniu do idei uznawanych niegdyś jako jedyne i słuszne. Szkoda, że książki o „Krwawej Lunie” nie napisała Teresa Torańska. Miała takie plany, o czym Bukalska również informuje. Szkoda też, że za ten biograficzny projekt nie zabrała się Sylwia Frołow. Mam wrażenie, że efekt byłby dużo bardziej wyrazisty i stylistycznie interesujący. Patrycja Bukalska, choć proponuje kilka wartych uwagi rozwiązań formalnych (np. szukanie w prozie swojej bohaterki tropów autobiograficznych), to jednak decyduje się na narrację w wersji pop. W tym akurat przypadku taki wybór zgrzyta i irytuje.


Patrycja Bukalska, Krwawa Luna, Wyd. Wielka Litera, Warszawa 2016.

niedziela, 23 października 2016

Przemijanie (J. Małecki, Ślady)

„Ślady” to najnowsza książka Jakuba Małeckiego, ukazująca się tuż po spektakularnym sukcesie „Dygotu”. Powieść ta bardzo mocno zaistniała w recepcji krytycznoliterackiej, okazując się ważnym, niezwykle interesującym i niebanalnym głosem na mapie tych utworów, o których mówiło się w kontekście odświeżenia tradycji literatury w centrum swojej opowieści stawiającej wieś. „Dygot” wymieniany był więc jednym tchem ze „Skoruniem” Macieja Płazy, „Podkrzywdziem” Andrzeja Muszyńskiego czy „Gugułami” Wioletty Grzegorzewskiej. Nie bez powodu ów fakt przypominam. Na pierwszej stronie okładki pod nazwiskiem autora znajdziemy informację: „Autor głośnego »Dygotu«”, a „Ślady” można z powodzeniem czytać równolegle do utworu, o którym mowa powyżej. „Dygot” to jedna z najciekawszych powieści polskich ostatnich lat, skoro więc da się w tym wypadku mówić o podobnej stylistyce, już ta informacja niech będzie zachętą do sięgnięcia po książkę. Książkę bardzo dobrą, dodajmy. O ile w „Dygocie” Małecki decyduję się na narrację przedstawiającą losy bohaterów na przestrzeni wielu lat, jest więc w tym pewna linearność, o tyle w „Śladach” nasuwa się skojarzenie ze zwielokrotnioną równoległością losów. Czytelnik mocno odczuwa siłę oddziaływania na siebie bohaterów, choć pojawia się ona mimochodem, przypadkiem, bez wiedzy i świadomego udziału często. Równolegle dzieją się wydarzenia, które wpływają na siebie, choć jednocześnie zachowują niezależność. Małecki koncentruje się na nieistotności. Opowiada o tym, co zwyczajne, pozornie mało ważne, bez znaczenia. Jednocześnie podnosi ową nieistotność do rangi sensu, pokazując, że właśnie z tego składa się tak naprawdę życie. Nawet jeśli dochodzi do odrodzenia się czegoś, co brzmi niewiarygodnie, właśnie przemijanie, unieważniające każdą z biografii, zatriumfuje ostatecznie. To nieistotność jest więc elementem konstytuującym każdy z życiorysów – pozwala na akceptację siebie, ale i zrozumienie faktycznej absurdalności buntu. Pozycja obowiązkowa.


Jakub Małecki, Ślady, Wyd. Sine Qua Non, Kraków 2016.

sobota, 22 października 2016

Sprawiedliwość (M. Czarnecki, Dzieci Norwegii)

Reportaż Czarneckiego poświęcony jest działalności norweskiej organizacji Barnevernet. Wybór tematu to z pewnością strzał w dziesiątkę. Dzięki opisowi konkretnej instytucji, a właściwie osób, które doświadczyły skuteczności jej interwencji, dowiadujemy się dużo o systemie i o tym, jak kluczowe dla zrozumienia reguł obowiązujących w danym państwie bywają różnice kulturowe. Fakt, iż organizacją tą straszy się rodziców, a odbieranie dzieci i przekazywanie ich do rodzin zastępczych odbywa się nadzwyczaj szybko, może powodować zrozumiały niepokój. Często jednak, co Czarnecki stara się pokazać, niezrozumienie racji obu stron staje się podstawą nazbyt dużej emocjonalności. Reporter skupia się przede wszystkim na sytuacjach polskich rodzin, które zamieszkały w Norwegii. W efekcie, jeśli czytelnik odrzuci utożsamienie wynikające ze wspomnianej polskości ofiar, trudno oprzeć się wrażeniu, iż opis ten, mimo wielu przedstawionych przypadków oraz przywołania danych statystycznych, jest dość jednostronny. Szkoda, że reportaż ten nie stanowi próby sportretowania Barnevernetu w nieco szerszy sposób – tak, aby pokazać skuteczność, wytknąć błędy i biurokratyczną obojętność, ale i zaakcentować konieczność wielu interwencji. Kolejne sytuacje, z jakimi zetkniemy się w reportażu, choć niewątpliwie poruszające, przypominają trochę wyliczanie i portretowanie przejawów bezduszności po to, by udowodnić z góry przyjętą tezę. Szkoda, że kontekst społeczno-obyczajowy nie jest tutaj zarysowany z większym rozmachem, szkoda też, że zbyt mało przywołano w tekście tła politycznego, szkoda też, co chyba najważniejsze, że brakuje w książce bardziej szczegółowo potraktowanych przypadków dotyczących imigrantów z innych krajów oraz Norwegów. W książce mocno wybrzmiewają pytania o granice kontroli państwa nad obywatelem, o model rodziny, o prawa dziecka, a także o ograniczenia, na jakie trafiają przedstawiciele Barnevernetu z racji bycia tylko i aż urzędnikami. Reportaż Czarneckiego warto więc traktować jako pretekst do dyskusji i portret zaledwie fragmentu norweskiej rzeczywistości. Do pełnego obrazu dużo temu tekstowi brakuje.


Maciej Czarnecki, Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym, Wyd. Czarne, Wołowiec 2016.

piątek, 21 października 2016

O kulturze i literaturze (M. Houellebecq, Interwencje 2)

We wstępie Houellebecq nazywa zamieszczone w tomie teksty „refleksjami teoretycznymi”. Sugeruje względność tkwiącego w nich potencjału powieściowego, jednocześnie nie ukrywa przywiązania do tych wypowiedzi w mediach, które można by określić mianem rozproszonych. Wyjątkowo dużo miejsca pisarz poświęca kulturze francuskiej, społeczeństwu jako takiemu i literaturze. Wypowiada się na temat swojego pisarstwa, ale i twórczości innych, zabiera głos w ważnych sprawach, przywołując swoje kontrowersyjne opinie o islamie i feminizmie. Na szczególną uwagę zasługują te fragmenty, które dotyczą reguł rządzących współczesnym życiem literackim. Uważny czytelnik znajdzie w tekstach Houellebecqa wiele celnych spostrzeżeń, które można by potraktować niemalże jak aforyzmy (sic!). Pisarz nie ukrywa, że odbiór, z jakim spotykają się twórcy francuscy, jest specyficzny: „To prawda, ten kraj przywiązuje ogromną wagę do swojej literatury, w przeciwieństwie do innych, które bez trudu godzą się z faktem, że w księgarniach można znaleźć tylko książki amerykańskie. To kraj, w którym pisarzowi najłatwiej wystąpić w programie telewizyjnym. Lecz nadmiar powodzenia uchodzi za nieprzyzwoity. Panuje tu rodzaj egalitarystycznej gorączki, która źle znosi sukces” (s. 233). Interesujące są uwagi dotyczące praktyk wydawniczych, zwłaszcza zaakcentowanie faktu, iż pierwsze czytanie proponowanych przez autorów powieści nie należy do profesjonalistów, oraz zwrócenie uwagi na to, że wydawcom najbardziej odpowiada uśrednione funkcjonowanie książki na rynku – bez sporów i polemik. Houellebecq nie ucieka również od diagnoz dotykających natury ludzkiej: „Widać coś dziwnego: ludzie mają ochotę się bić, mają ochotę na przemoc. Odnoszę wrażenie, że zdarza się coraz mniej kompromisów, nawet w bardzo błahych sporach” (s. 176). Poszczególne teksty układają się w całkiem spójną opowieść, w której istotną rolę odgrywa nieobojętność na to, co dzieje się wokół. Pisarz nie tyle interweniuje, co raczej nie ma oporów przed zmierzeniem się z tym, co niektórych gorszy, oburza, odstrasza.


Michel Houellebecq, Interwencje 2, przeł. Beata Geppert, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.

czwartek, 20 października 2016

Wybór lub jego brak (F. von Schirach, Terror)

Najnowsza książka von Schiracha, ukazująca się polsku, potwierdza pisarską klasę autora. Autor „Przestępstwa” i „Winy” pozostaje w znakomitej formie, nieustannie zmuszając czytelnika do mierzenia się z problemami prawa w sposób nieoczywisty i moralnie angażujący. Tytułowy „Terror” naprowadza nas nie tylko na tematykę zajmującą uczestników procesu. Oto pilot Lufthansy bez zgody przełożonych decyduje się na zestrzelenie samolotu pasażerskiego przejętego przez terrorystę. W efekcie ginie 164 pasażerów, a plany zamachowca zostają udaremnione. Zamierzał on rozbić samolot na stadionie, na którym trwał właśnie mecz obserwowany przez 70 tysięcy widzów. Oskarżony odpowiada nie tylko za działanie bez rozkazu, ale przede wszystkim za masowe morderstwo. Ława przysięgłych, ale czytelnicy, którzy stają się jej częścią, mają zadecydować, czy należy mężczyznę ułaskawić czy skazać. Ferdinand von Schirach wprost sugeruje, że przed naszymi oczami w pewnym sensie rozgrywa się spektakl. Obserwujemy próbę sił na miarę wyboru Antygony. Musimy zadecydować, czy bliższa jest nam zasada prawa (w tym wypadku Konstytucji), czy zasada moralna (mniej za więcej). Mówiąc dosłownie, nie o sprawiedliwość tutaj chodzi, ale o nierozwiązywalną kwestię, czyje życie jest istotniejsze – czy większej liczby ocalonych (widzowie meczu), czy mniejszej skazanych na śmierć (pasażerowie samolotu). Autor dodatkowo wzmacnia efekt zaprezentowanego etycznego dylematu, gdyż decyduje się na formę dramatu. Wycyzelowane dialogi, logika argumentacji, napięcie towarzyszące precyzyjnym wypowiedziom, wreszcie racja stojąca po każdej stronie – to wyjątkowe atuty tekstu. Ascetyczna forma prowokuje przemyślenia zdecydowanie dalekie od stoickiego samoograniczenia, a prawdopodobieństwo zaistnienia opisywanej sytuacji odsłania nierozwiązywalność problemu w kategoriach „albo-albo”. Tytułowy terror to nie tylko zagrożenie ze strony tych, którzy za nic mają życie ludzkie, to także terror zasad i paragrafów nieprzystawalnych często do wyzwań typowych dla współczesności, ale i terror zależności obywatela od państwa. Można by również mówić o terrorze nieustannego lęku wpisanego w biografię każdego, kto funkcjonuje w przestrzeni publicznej i wchodzi w relację z innymi. Von Schirach pyta więc pośrednio o odpowiedzialność za innych i zaufanie do drugiego człowieka. Bardzo dobre.


Ferdinand von Schirach, Terror, przeł. Anna Kierejewska, Wyd. W.A.B., Warszawa 2016.

środa, 19 października 2016

Narastające napięcie (Ch. Donlea, Dziewczyna z Summit Lake)

To kolejny kryminał ze sprawdzonym marketingowo tytułem, w którym pojawia się „dziewczyna”. Owa dziewczyna faktycznie jest istotną postacią dla rozwoju akcji, ale w oryginalnym tytule mamy jedynie nazwę geograficzną. Popularna turystycznie miejscowość staje się tłem dla morderstwa studentki prawa. Ktoś ewidentnie chce zatuszować pewne fakty, ale prowadząca dziennikarskie śledztwo Kelsey Castle nie odpuszcza. Piękne okoliczności przyrody mają w tym wypadku służyć nie tylko zasugerowaniu, że zło może zatriumfować wszędzie, ale też są rodzajem lekarstwa dla głównej bohaterki. Kelsey osobiście podchodzi do zadania, które dostała od szefa. Sprawa zamordowanej we własnym domku letniskowym Becki Eckersley przypomina jej o własnych przeżyciach. Castle jest bowiem ofiarą napadu, który mógł się skończy równie tragicznie. Teraz musi się pozbierać po traumatycznym doświadczeniu, z tym większą więc determinacją podchodzi do śledztwa, które prowadzi. Szybko okazuje się, że ważnym punktem odniesienia jest grupa przyjaciół zamordowanej dziewczyny z czasów college’u. Wielka przyjaźń – wierzyli, że właśnie to ich łączy, i szczycili się tym, że nie ma wśród nich damsko-męskiego napięcia. Kiedy jednak uczucia się rodzą, wszystko się komplikuje: ich relacje, ich przyszłość, ich życie. Donlea opowiada o wydarzeniach dwutorowo – z perspektywy Becki, wtedy, gdy jeszcze żyła, i z perspektywy Kelsey, usiłującej poskładać kolejne części układanki. Nie ma tu spektakularnych pojedynków słownych, mroku ogarniającego wszystko i wszystkich, jest za to dużo psychologicznego napięcia i wyraźna sugestia, że nienawiść może się zrodzić z miłości, a emocje nie do opanowania bywają groźniejsze niż zaplanowana agresja.


Charlie Donlea, Dziewczyna z Summit Lake, przeł. Anna Rogulska, Wyd. Filia, Poznań 2016.

wtorek, 18 października 2016

Wbrew wszystkiemu i wszystkim (K. Kettu, Akuszerka)

„Akuszerka” Katji Kettu porównywana jest do „Oczyszczenia” Sofi Oksanen. Ci, którzy czytali tę powieść, wiedzą, że przywołanie jej jako punktu odniesienia to duże wyzwanie. Choć okładkowe polecenia bywają często wątpliwe, w tym akurat wypadku można im zaufać. Kettu faktycznie proponuje książkę niezwykle mocną, umiejętnie rozgrywającą to wszystko, co kojarzyć się może z sytuacjami ekstremalnymi, doskonale oddającą mroczny, chłodny i ostateczny w swoim wymiarze klimat, wreszcie fascynująco portretującą kobiecy los. Jeśli weźmiemy pod uwagę język zastosowany przez autorkę, „Akuszerka” również pod tym względem okazuje się bardzo ciekawą pozycją. Pisarka zdaje się momentami opowiadać smutną baśń z nieuchronnie zbliżającym się złym zakończeniem, a styl, na jaki się decyduje, przypomina literaturę mówioną. To rodzaj opowiadanej i przekazywanej z ust do ust sagi. To także pielęgnowane w pamięci i powtarzane świadectwo losów kobiety silnej, gotowej zawalczyć o swój los, zdeterminowanej, by przetrwać w imię wiary w uczucie i nadziei na lepsze jutro. Pozornie mamy do czynienia z typową historią miłosną. Nieszczególnie atrakcyjna młoda kobieta zakochuje się w bardzo przystojnym mężczyźnie i kiedy on przenosi się w inne miejsce, rusza jego śladem, by być blisko ukochanego. Mamy jednak okres II wojny światowej, a akcja powieści dzieje się w Laponii. Owa kobieta jest akuszerką, zaś mężczyzna to esesman. Bohaterka załatwia sobie przeniesienie do obozu koncentracyjnego, w którym ważne stanowisko obejmuje jej ukochany. Kettu nie każe na szczęście śledzić czytelnikowi melodramatycznych uniesień. Namiętność, jaka połączy bohaterów, będzie podszyta niepokojem, brzydotą, brudem, pamięcią zła i próbą zagojenia ran, które do końca nie są uświadomione. Tytułowa akuszerka, przezywana przez swoich Krzywym Okiem, a przez ukochanego nazywana Dzikim Okiem, będzie gotowa poświęcić wszystko, by znaleźć szczęście. Tak bardzo zapatrzy się w swojego mężczyznę, że przestanie zauważać dziejące się wokół niej zło. Z łatwością wyrzeknie się podjętych wcześniej zobowiązań. Zapomni o ludziach, którzy jej zaufają. Nie zechce poddać się konieczności pomagania więźniom z obozu. Ona odwróci oczy. On natomiast nie będzie mógł przypomnieć sobie roli, jaką odegrał w Babim Jarze na Ukrainie. Czy tylko patrzył i fotografował, czy może z zaangażowaniem mordował? Widzenie, zauważanie i utrwalanie obrazu stanie się istotnym elementem porządkującym opowieść. Nie tylko z tego powodu, że mężczyzna jest fotografem. Kettu wpisuje losy bohaterów w tryby Wielkiej Historii, jednocześnie każąc im pozostać w rejestrach pozwalających na rozpaczliwe upominanie się o prawo do intymności. To, co delikatne, sąsiaduje w tej książce z brutalnym i okrutnym. Prywatne natomiast próbuje unieważnić publiczne. W efekcie udaje się pisarce pokazać jeszcze jedną, wyjątkowo mocno zapadającą w pamięć, wersję nieoczywistych losów ludzi, których życiorysy zdeterminowane są przez wydarzenia, na które nie mają najmniejszego wpływu.


Katja Kettu, Akuszerka, przeł. Bożena Kojro, Wyd. Świat Książki, Warszawa 2016.

poniedziałek, 17 października 2016

Przemijanie (K. Varga, Langosz w jurcie)

„Langosz w jurcie” to trzecia odsłona węgierskich opowieści Krzysztofa Vargi – najbardziej nostalgiczna, mocno zakorzeniona w odczuwanej świadomości przemijania, a jednocześnie bardzo dowcipna. Tym razem pisarz rusza w podróż po terenach przygranicznych. Jak zwykle łączy osobistą perspektywę z erudycją oraz liczne odwołania do historii, polityki i kultury Węgier ze skojarzeniami natury kulinarnej. Bywa, że pogranicza inspirują autora do refleksji na temat centrum. „Langosz w jurcie” to książka koncentrująca się tak naprawdę na umieraniu. Rozpoczyna się od sceny, w której syn dowiaduje się o śmierci ojca. Podróżowanie po Węgrzech staje się więc symbolicznym pożegnaniem, rozpoznaniem własnej tożsamości w węgierskości rodzica, wreszcie celebrowaniem wspomnień o wcześniejszych podróżach w te miejsca, które dzisiaj wyglądają zupełnie inaczej. „Langosza w jurcie” można więc potraktować jako epitafium na schyłek tego wszystkiego, co wcześniej wydawało się barwne, smakowite, co konstytuowało styl epoki, nadawało sens, przynosiło rozpoznawalność wpisaną w zakorzenienie. Bliskość granic uświadamia swobodę ich przekraczania, ale jednocześnie przypomina o istniejącej niegdyś niemożności wpisanej w przemieszczanie się. Właśnie granice i stare, opuszczone budki strażnicze skłaniają autora do refleksji nad współczesną niechęcią do braku zakazów i tęsknotą za oddzieleniem jednych od drugich. Ślady poprzedniego systemu przypominają o tym, co było, ale i ostrzegają przed tym, co może nadejść. Książka Vargi wpisuje się w tendencję do rozpatrywania własnej podróży nie tylko jako powtarzanego powrotu, ale i realizowanej w rzeczywistości gry między pamięcią i zapomnieniem. Ważnym punktem odniesienia staje się również literatura. To, co autor wcześniej przeczytał, daje pretekst do zderzenia wyobrażeń z realnie istniejącym światem. Jednocześnie lektury sprzed lat okazują się rodzajem mapy, która towarzyszy w podróży i jest nieodłącznym elementem podręcznego (w tym intelektualnego) wyposażenia. Mapa ta pozwala otwierać się na kulturowe tropy, ale i czytać siebie – tego sprzed lat i tego z dzisiaj. Pozycja obowiązkowa.


Krzysztof Varga, Langosz w jurcie, Wyd. Czarne, Wołowiec 2016.

niedziela, 9 października 2016

Pozornie zawsze aktualny, ale artystycznie przebrzmiały temat (Single Radicals, reż. Martyna Łyko)

Pierwszy premierowy spektakl w tym sezonie teatralnym na Scenie Margines ma w sobie pozornie wszystko, by zainteresować widza, skłonić go do refleksji, zaintrygować, dać się zapamiętać. A jednak to wszystko okazuje się niczym, gdy zaszwankuje jeden kluczowy element. Ten podstawowy. Tekst. Grze aktorów nie można nic zarzucić, scenografia, choć dość przewidywalna, oddaje siermiężność miejsca, w którym spotykają się bohaterowie, transowa momentami muzyka ma wzmacniać efekt piątkowego, cotygodniowego odurzania się, wreszcie relacje między czterema postaciami na scenie powinny utrzymać uwagę widza. Tak się jednak nie dzieje. W trakcie spektaklu czas straszliwie się dłuży, kolejne sceny nie wnoszą nic nowego, przekaz i puenta są natomiast tak oczywiste, że aż irytujące. Kiedy wreszcie dobiega końca ostatni kwadrans przedstawienia (całość trwa godzinę i piętnaście minut), można tylko obojętnie wzruszyć ramionami i skwitować ten przydługi projekt, stwierdzając, że wszystko to, co zostało powiedziane, można było pokazać i przekazać w kilkanaście minut.
Powtórzę więc. Fundamentalnym problemem przedstawienia jest tekst. Ciekawa jestem, co kierowało reżyserką, aby wybrać akurat dramat autorstwa Słowaczki. Nie ma w nim nic świeżego, niebanalnego, oryginalnego. Jest za to wszystko to, co możemy znaleźć w wielu tekstach początkujących zwykle młodych autorów, którym wydaje się, że opisanie toczącej ich beznadziei, braku perspektyw, przypadkowych związków zmieni świat. Rzadko kiedy pisanie o piciu, uprawianiu seksu i samotności z powyższych czynności wynikającej jest prawdziwie poruszające i wnosi coś nowego. „Single Radicals” z pewnością do takich przypadków nie należy. Autorce dramatu i reżyserce poleciłabym w tym miejscu książkę „Café Hiena” także słowackiej autorki – Jany Beňovej. W prozie tej widać, co można uczynić z tematem, który tak bardzo zepsuła Zakut’anská.
Nie ma znaczenia, że aktorzy starają się i wcielają się w swoje role przekonująco. W którymś momencie ma się wrażenie, że i oni przestają odgrywać ową specyficzną lekkość, będącą efektem spożywania coraz większej ilości alkoholu, wchodzą natomiast w sztuczność. Tak, jakby sami nie byli przekonani do dogrywanych ról i męczyli się czasem, który wolno płynie. Widoczna teatralność zamiast sugestywnej swobody, nazbyt statyczna ostatecznie scenografia, brak życia w barze rzekomo pełnym klientów sprawiają, że widz odczuwa coraz większe zmęczenie z powodu tego, co dzieje się na scenie.
Szkoda, że tak się dzieje i że wspomniana autorka tekstu nie wykorzystała potencjału, którego zalążki w dramacie można znaleźć. Wystarczyłoby nadać pewne napięcie relacjom łączącym bohaterów. Denisa (w tej roli Milena Gauer) i Ada (gra ją Małgorzata Rydzyńska) mają odmienny stosunek do mężczyzn. Ta pierwsza zdaje się mieć nazbyt duże oczekiwania, w efekcie nie może spotkać nikogo, kto by jej odpowiadał. Ta druga z łatwością podrywa mężczyzn, choć ten jeden, który wydaje jej się wymarzony, okazuje się niedostępny. Również męscy bohaterowie skonstruowani są na zasadzie opozycji. Bohusz (odtwarza go Dawid Dziarkowski) sprawia wrażenie macho. Najchętniej przespałby się z jakąkolwiek kobietą, która by go zechciała, bo tak naprawdę nie ma powodzenia u płci przeciwnej. Z kolei Sasza (w tej roli Grzegorz Gromek) deklaruje chęć odcięcia się od wszelkich popędów, chwali jednak się tym, że kobiety lgną się do niego, a kiedy zostaje sprowokowany, zaczyna pić, choć wcześniej manifestował swoje świadome odcięcie się od mocnego alkoholu. Postaci są więc na tyle charakterystyczne, że gdyby zbudować między nimi „dzianie się”, a nie tylko przypadkowe zmiany miejsca i równie przypadkowe ruchy, mogłyby opowiedzieć widzom coś o dramacie życia na prowincji.
Mamy tu przecież śladowo zasygnalizowane kwestie związane z powrotem do rodzinnej miejscowości, podróżowaniem, wyborami generującymi wolność (pracować – nie pracować), rezygnacją z własnych marzeń, niechęcią do dorosłości, niemożnością odnalezienia się w świecie, który nie oferuje wiele, za to ma duże oczekiwania. Niestety, te oczywiste skądinąd dla dwudziestokilkulatków (w takim wieku według tekstu dramatu są bohaterowie) dylematy nie zostają w żaden sposób rozwinięte. Czasami śmieszą, owszem. Ale kilka wybuchów śmiechu z powodu zgrabnych powiedzonek, to niewiele, jeśli weźmiemy pod uwagę czas zainwestowany przez artystów i czas poświęcony przez widzów. Jeśli z tego, co oglądamy, wycięlibyśmy dowolną scenę, okazałoby się, że streszcza ona w całości, z wszelkimi ewentualnymi zaskoczeniami włącznie, to wszystko, na co składa się całe przedstawienie. „Single Radicals” to spektakl zmarnowanych szans. O niczym lub po prostu o tym, z czym literatura mierzyła się dobrych kilka lat temu i to z różnymi efektami. Uważać współcześnie, że opowieść o świecie rozczarowanych dwudziestokilkulatków to coś nowego i świeżego, jest najzwyczajniej śmiesznie. Szkoda, że taką artystyczną pomyłkę przyszło oglądać olsztyńskim widzom oraz tym, którzy odwiedzą tegoroczne „Demoludy”.

Michaela Zakut’anská, Single Radicals, przekład: Zofia Bałdyga, reżyseria i opracowanie tekstu: Martyna Łyko, scenografia i kostiumy: Paulina Rzeszowska, muzyka: Kamil Tuszyński, choreografia: Tobiasz Sebastian Berg, prapremiera polska 8 października 2016 roku, Teatr im. S. Jaracza, Scena Margines, Olsztyn.

[zdjęcia ze strony Teatru im. S. Jaracza w Olsztynie]

sobota, 8 października 2016

Przeszłość do odkrycia (I. von Oelhafen & T. Tate, Zapomniane dzieci Hitlera)

„Zapomniane dzieci Hitlera” to publikacja wspomnieniowo-edukacyjna dotycząca ośrodków powstałych w ramach programu Lebensborn. Ingrid von Oelhafen dopiero jako dorosła kobieta dowiaduje się, że jest dzieckiem pochodzącym właśnie z tego projektu, a osoby, które uważała za rodziców, tak naprawdę uczestniczyły w pewnego rodzaju spisku i sankcjonowały w ten sposób odbieranie rodzinom dzieci uznanych za rasowo czyste. Książka stanowi dokumentację odkryć autorki i zarazem bohaterki – odkryć o charakterze prywatnym, bardzo intymnym, związanych z chaosem tożsamościowym, ale i odkryć historycznych, odwołujących się do propagowanych przez nazistów idei eugenicznych. Natkniemy się więc na opis odczuć kobiety, jej zaskoczenia, gdy dowiaduje się o skali przedsięwzięcia, zwątpienia, gdy napotyka na swojej drodze przeszkody. Prywatne poszukiwania prawdy nie pozwolą wyjaśnić wszystkich niejasnych momentów, zwłaszcza że zarówno decyzje jej przybranej, jak i biologicznej matki, budzą wiele pytań o motywacje, odczuwane emocje i przeżywany dramat. Autorka nawiąże znajomość z innymi dorosłymi dziećmi Lebensbornu i spróbuje odnaleźć się w grupie podobnie zranionych i odartych z tożsamości osób. Postara się również zdobyć wiedzę na temat funkcjonowania interesujących ją ośrodków. W książce traktuje siebie jako dowód na istnienie programu, własną biografię poddaje zatem analizie, której celem jest pokazanie okrucieństwa zamysłu projektowania doskonałego człowieka. Ciekawym wątkiem jest, akcentowany zarówno przez autorkę, jak i towarzyszącego jej w pisaniu dziennikarza, brak powszechnej świadomości na temat istnienia i założeń programu Lebensborn. Zważywszy na to, że Tim Tate wspomina o filmie zrealizowanym w 2013 roku i deklaruje: „Usłyszałem o Lebensborn kilka lat wcześniej […]” (s. 250), podana data może dziwić. To dlatego w publikacji zauważalny jest przekaz edukacyjny. Ostatecznie autorka dokonuje tożsamościowego wyboru. Jest przekonana, że jest Niemką, choć Niemką się nie urodziła. Ponieważ decyzję podejmuje samodzielnie, udaje jej się symbolicznie uciec od władzy tych, którym kiedyś wydawało się, że ją stwarzają i projektują jako modelowego człowieka.
P.S. Duży minus za to, że na stronie tytułowej książki nie ma nazwiska tłumaczki, znajdziemy je dopiero w stopce redakcyjnej. To, niestety, coraz częstsza praktyka, a przecież bez autorów przekładu polscy czytelnicy nie poznaliby książki.


Ingrid von Oelhafen & Tim Tate, Zapomniane dzieci Hitlera, przeł. Jolanta Sawicka, Wyd. Muza, Warszawa 2016.

piątek, 7 października 2016

Ochotniczki (L. Winogradowa, Nocne wiedźmy na wojnie z lotnikami Hitlera)

Opowieść Winogradowej o radzieckich lotniczkach walczących podczas II wojny światowej wpisuje się w narrację znaną doskonale z reportażu „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” Swietłany Aleksijewicz. Bohaterki książki są młodymi kobietami, dla których czas dorastania lub pierwszych lat dorosłego życia przypada na okres walk, tułaczki i obcowania ze śmiercią. Zderzenie witalności z koniecznością zaakceptowania zagrożeń o charakterze ostatecznym jest w publikacji zaakcentowane, choć niekoniecznie wyeksponowane jako problem najważniejszy. Winogradową interesuje bowiem nie tylko to, w jaki sposób tworzono z niedoświadczonych ochotniczek odważne lotniczki lub jakie były zasady funkcjonowania pułku kobiecego i pułku bojowego. Perspektywa, która tutaj dominuje, to przyjrzenie się prywatności walczących kobiet, podejmowanym przez nie próbom zachowania normalności w świecie, który od normalności był daleki, wreszcie rodzące się przyjaźnie, miłości i poświęcenie stanowiące fundament większości wojennych relacji. Winogradowa nie umniejsza roli pełnionej przez lotniczki. Dokumentuje ich odwagę, wiedzę, umiejętności. Pokazuje, że traktowane początkowo przez mężczyzn jako ciekawostka szybko okazywały się partnerkami i równie dobrze wykształconymi żołnierkami. Jednocześnie autorka zwraca uwagę na codzienność – problemy z odpowiednim dobraniem stroju (pierwszy nabór lotniczek otrzymał męskie, za duże mundury, w których kobiety wyglądały karykaturalnie), chodzenie na tańce, ozdabianie mundurów, dopuszczanie kobiet do walk powietrznych, pisanie przez nie dzienników, kwestia istnienia tzw. żon polowych, świadomość kontroli ze strony NKWD, autorytet pomysłodawczyni żeńskiego pułku lotniczego Marii Roskowej. Zaakcentowana zostaje również dwuznaczność pamięci. Po zakończeniu II wojny światowej nie wszyscy chcieli wspominać rolę, jaką odegrały w lotnictwie bojowym kobiety. Dużo chętniej stawiano na zapomnienie. Bardzo dobre.


Luba Winogradowa, Nocne wiedźmy na wojnie z lotnikami Hitlera, przeł. Agnieszka Sowińska, przedmowa: Antony Beevor, Wyd. Czarne, Wołowiec 2016.

czwartek, 6 października 2016

O tym, jak lepsi czynią świat gorszym (S. Mukasonga, Maria Panna Nilu)

Znakomity portret nienawiści, która rozrastać się może pod opieką tych, którzy rzekomo stoją po stronie wartości i cywilizacji; intrygujący opis konkurowania na każdym polu, wyrzekania się tradycji przy jednoczesnym nawiązywaniu do niej, gdy chodzi o uzasadnienie zbrodni; wreszcie zasługująca na uwagę opowieść o manipulowaniu religią miłości w taki sposób, by sankcjonowała triumf antyhumanizmu – taka jest powieść Scholastique Mukasongi. Autorka nie nadużywa środków stylistycznych, pisze prostym, nieskomplikowanym językiem, tak, jakby odwoływała się do historii przekazywanej z ust do ust i mającej rangę przypowieści. Młody wiek bohaterek dodatkowo wzmacnia siłę rażenia przekazu wpisanego w biografie poszczególnych postaci. Oprócz głęboko pacyfistycznego przesłania, napiętnowania koniunkturalizmu i fałszywej wiary, ostrzeżenia przed nienawiścią prowadzącą nie tylko do mordu rzekomych wrogów, ale i do autodestrukcji, powieść ma w sobie dużo uniwersalizmu. Choć jej akcja rozgrywa się w Rwandzie, bohaterki uczęszczają do elitarnej szkoły, a pieczę nad placówką sprawuje Kościół katolicki, to, co wydarzy się w miejscu pozornie odizolowanym od tego, co podskórnie niszczy społeczeństwo, ma w sobie coś modelowego. Mukasonga portretuje bowiem mikroświat, który zostaje zniszczony w wyniku narastającej samowoli i władzy tych, którzy uważają, że należą do tych lepszych. Ich misją jest oczyszczenie otoczenia z gorszych, niezasługujących, według nich, na istnienie. To, iż do zbrodni Hutu nad Tutsi dochodzi w miejscu pozornie bezpiecznym, wśród ludzi pozornie cywilizowanych, w świecie pozornie opierającym się na umiłowaniu wartości, dodatkowo wzmacnia siłę rażenia opowiadanej historii. Nie bez znaczenia jest też fakt, że oprawczyniami i prowodyrkami zbrodni są dziewczęta, które odczuwają dumę z eliminacji ze społeczeństwa tych, którzy je zaśmiecają. Łatwość, z jaką typowo szkolne przywództwo międzyrówieśnicze zamienia się we władzę pozwalającą decydować o czyimś życiu jest zatrważająca. Mukasonga opowiada o Rwandzie, ale tak naprawdę nie przestaje zastanawiać się nad bezinteresownością nienawiści i mordu jako takich. Nie zadaje pytań, nie oskarża, nie manifestuje buntu. Pozwala wybrzmieć wydarzeniom i dzięki oszczędności słów symbolicznie wykrzyczeć niemożność ich zrozumienia. Ani religia i wiara, ani edukacja, ani przynależność do elit, ani wiek i płeć nie chronią przed złem. Co więcej wszystko to, co mogłoby lub powinno przed nim chronić, w sprzyjających okolicznościach ułatwia odcięcie się od dobra. Wystarczy przecież, ta symboliczna scena jest wyjątkowo mocna, zniszczyć twarz Marii Panny Nilu, wyeliminować w ten sposób rzekome rysy typowe dla mniejszości i w nowej wersji rzeźby wyeksponować cechy większości. Dominującej, aby nie było wątpliwości.


Scholastique Mukasonga, Maria Panna Nilu, przeł. Anna Biłos, Wyd. Czwarta Strona, Poznań 2016.

środa, 5 października 2016

Razem czy osobno? (A Michnik, A. Nawalny, Dialogi)

Rozmowy Adama Michnika z Aleksiejem Nawalnym są poprzedzone wstępem i dwoma przedmowami. Wstęp Wacława Radziwinowicza wydaje się potrzebny. Stanowi bowiem, tak to ujmijmy, wprowadzenie społeczno-polityczne do zaprezentowanego czytelnikom tekstu. Dowiadujemy się o organizacji spotkania dwóch bohaterów publikacji oraz o trudnościach, które trzeba było przezwyciężyć. Krótkie przedmowy autorstwa Michnika i Nawalnego wydają się jednak w takiej formie czymś zbędnym. Kompozycyjnie dużo sensowniejsze byłoby umieszczenie tekstu poprzedzającego, podpisanego nazwiskami obu dyskutantów. Oddzielne wypowiedzi brzmią trochę sztucznie, przypominają nieco swoim stylem oficjalne wypowiedzi, zaś wnioski zaakcentowane w obu tekstach są podobne: warto było się spotkać i rozmawiać oraz warto dążyć do zbliżenia między Polską a Rosją. „Dialogi” to publikacja w dużej mierze reagująca na to, co jest „tu i teraz”. Nie mamy więc do czynienia z rozbudowaną, wielostronicową diagnozą historii i współczesności kontaktów polsko-rosyjskich i roli odgrywanej przez oba państwa w Europie i na świecie. Chodzi raczej o zwrócenie uwagi na różnice i podobieństwa losów oraz na konieczność czerpania z sąsiedzkich wzorców. Choć Adam Michnik i Aleksiej Nawalny rozmawiają jak partnerzy, widać również, że obserwujemy w tym wypadku wymianę zdań między mistrzem a uczniem, osobą bardziej i mniej doświadczoną, kimś, kto może sięgać do przeszłości, i kimś, przed kim stoją dopiero zadania w teraźniejszości. Nie chodzi, oczywiście, jedynie o różnicę wieku i o używanie formy „ty” przez Michnika i „pan” przez Nawalnego. Najistotniejsze jest zderzenie poprzez to spotkanie dwóch różnych pokoleń walczących o wolność i wierzących w to, że na ich oczach świat może się zmienić. Jednak rozmowa ta okazuje się nie tylko próbą zdiagnozowania tego, co miało miejsce w Polsce, kiedy upadał komunizm, i tego, co działo i dzieje się w Rosji. W tle obecne jest pytanie o granice i możliwość wybaczania swoim wrogom, o renegocjowanie wpływów z tymi, którzy wcześniej mieli wszystko, o rolę Kościoła katolickiego i Cerkwi prawosławnej, o manipulowanie ideami przez możnych tego świata, o istnienie cech typowych dla narodu i o granie stereotypami. Widać również postulat konieczności określenia się i zabrania głosu w sprawie pamięci i zapomnienia, zarówno w kontekście lustracji, jak i idei destalinizacji. Warte uwagi.


Adam Michnik, Aleksiej Nawalny, Dialogi, oprac. Pawieł Puczkow, Wacław Radziwinowicz, przeł. Agnieszka Sowińska, red. Paweł Goźliński, Wacław Radziwinowicz, Wyd. Agora, Warszawa 2016.

wtorek, 4 października 2016

Polityk PRL-u (P. Lipiński, Cyrankiewicz. Wieczny premier)

Reportaż biograficzny Piotra Lipińskiego poświęcony jest Józefowi Cyrankiewiczowi. Tytuł nie pozostawia żadnych wątpliwości, że właśnie tak jest, choć jednocześnie trochę wprowadza w błąd. Dlaczego? Ano dlatego, że autor nie proponuje czytelnikom mocno pogłębionego portretu „wiecznego premiera”. Odwołuje się do wielu oficjalnych wypowiedzi, rekonstruuje jego drogę do zostania politykiem, stara się pokazać relacje panujące między tymi, którzy po wojnie sprawowali władzę. Trudno jednak byłoby obronić tezę, że życie prywatne Cyrankiewicza potraktowane zostało równie szczegółowo. Owszem, autor odnotowuje na przykład pojawianie się kolejnych żon swojego bohatera, nie próbuje jednak w tym względzie być szczególnie dociekliwy. Nie chodzi o sensacyjność czy epatowanie skandalami, raczej o pokazanie człowieka, a nie tylko polityka. W reportażu Lipińskiego dominuje ten drugi. Szkoda. Nie znaczy to jednak, że książka nie jest interesująca. Na szczególną uwagę zasługują zwłaszcza dwa wątki. Pierwszy dotyczy przebywania w obozie koncentracyjnym, organizowania tam ruchu oporu i niesłusznych oskarżeń o kolaborację, drugi związany jest z konfliktem między socjalistami a komunistami oraz niechęcią tych pierwszych do tych drugich. Lipińskiemu udaje się pokazać etos działacza oraz polityka ideowego, dzięki czemu bardziej zniuansowane staje się odczytanie ówczesnych sporów politycznych. Reportaż poświęcony Józefowi Cyrankiewiczowi, niezależnie od tego, czy po jego lekturze będziemy usatysfakcjonowani, czy odczuwać będziemy niedosyt, jest dowodem na to, że postaci dobrze znane z okresu PRL-u mają nie tylko intrygujące biografie, ale i są autorami ostatecznego kształtu epoki, którą źle wspominamy, ale ciągle zbyt mało znamy.


Piotr Lipiński, Cyrankiewicz. Wieczny premier, Wyd. Czarne, Wołowiec 2016. 

niedziela, 2 października 2016

Przeszłość nie mija (H. Müller, Moja ojczyzna była pestką jabłka. Rozmawia Angelika Klammer)

Zbiór wywiadów z Noblistką z pewnością stanie się ciekawym uzupełnieniem lektury dla tych, którzy znają twórczość Müller, ale i inspiracją dla osób, które dopiero zamierzają poznać książki autorki. To z jednej strony rodzaj wywiadu-rzeki, z drugiej opowieść, którą da się podzielić na konkretne, mogące istnieć niezależnie od siebie, fragmenty dotyczące dorastania i relacji z rodzicami, pracy, inwigilacji przez Securitate, istotności słów, krajobrazu, niszczenia prawa do prywatności itp. Pisarka pozostaje wierna stylowi, który dominuje w jej prozie. Precyzyjnie używa języka, koncentruje się na szczególe, łączy poetyckość z naturalizmem, drobiazgowo odtwarza atmosferę osaczenia stanowiącą codzienność w kraju rządzonym przez dyktatora. Warto docenić rolę pełnioną przez Angelikę Klammer. Jest ona nie tylko osobą zadającą pytania. Okazuje się kimś bardzo uważnym, doskonale znającym twórczość Müller, skoncentrowanym na niuansach. Klammer czuwa nad tym, by jej rozmówczyni nie robiła uników, reaguje, gdy jest taka potrzeba, wreszcie wykazuje również empatię. Z kolei pisarka, co również jest dostrzegalne, traktuje przeprowadzane wywiady bardzo serio. Niemal fizycznie odczuwamy, jak trudne jest czasami przypominanie sobie czasów permanentnej kontroli i upodlenia. „Moja ojczyzna była pestką jabłka” to publikacja, z której dowiemy się wiele o autobiograficznych tropach w twórczości Müller. Choć pisarka odmawia rozmawiania o pisaniu, tak naprawdę wielokrotnie zabiera głos i w tej sprawie, akcentując ważność poszczególnych słów, wspominając swoją pasję do robienia kolaży, wreszcie przywołując zdania, które naznaczyły na zawsze przeszłość. Noblistka opowiada o rzeczywistości, w której nawet dom nie mógł być azylem bezpieczeństwa, a przyjaciele mogli się okazać zwerbowanymi agentami. Poczucie osamotnienia i ciągłej kontroli towarzyszy każdej, nawet najbanalniejszej chwili. Od osaczenia nie ma odpoczynku. Zbiór wywiadów z Noblistką to znakomity portret rzeczywistości niszczonej przez przywódcę i system przez niego stworzony. Wspomniana wcześniej precyzja w nazywaniu i opisywaniu skutkuje niezwykle celnymi diagnozami społecznymi i obyczajowymi. Autorka, choć dokonuje wiwisekcji na sobie, tak naprawdę nie przestaje widzieć ludzi, których znała, społeczeństwa, którego była częścią, państwa, które uważała za swoją ojczyznę. Jej osobisty dramat okazuje się więc tak naprawdę świadectwem dramatu całej Rumunii. Rozmowy z Müller powinny być lekturą obowiązkową dla wszystkich tych, którzy bagatelizują koszmar dyktatury, wierzą w skuteczność kontroli państwa nad prywatnością i intymnością, widzą sens w zniewoleniu i są gotowi nostalgicznie wspominać rządy silnej ręki. Noblistka w wyjątkowo poruszający, bezkompromisowy i szczery sposób pokazuje, jak chętnie w sprzyjających okolicznościach ludzie niszczą i upokarzają innych ludzi.


Herta Müller, Moja ojczyzna była pestką jabłka. Rozmawia Angelika Klammer, przeł. Katarzyna Leszczyńska, Wyd. Czarne, Wołowiec 2016.

sobota, 1 października 2016

Miasta zdegradowane? (F. Springer, Miasto Archipelag

Najnowsza książka Filipa Springera tylko pozornie jest zwieńczeniem projektu zapowiadanego od wielu miesięcy, relacjonowanego w audycjach w Trójce, wreszcie rozrastającego się poprzez prężnie działający fanpage na Facebooku i zaangażowanie do współpracy lokalnych korespondentów. „Miasto Archipelag” to nie koniec, ale początek. W trakcie lektury trudno bowiem oprzeć się wrażeniu, że reporter uchwycił moment przejściowy, że mamy do czynienia z portretem tego, co jest w ruchu, że opowiedzieć się da tylko o pewnym fragmencie rzeczywistości, konieczne jest zatem ciągłe uzupełnianie tekstu. Jeśli nomadyczny tryb przygotowania książki potraktujemy jako modelowe zachowanie (przemieszczanie się z miasta do miasta), można wówczas z powodzeniem uznać, że owa nomadyczność wpisana jest nie tylko w pracę reportera, ale i mieszkańców opisywanych miast (przymus szukania miejsc do życia i do pracy poza rodzinnym miastem). Springer pozostaje wierny swojej największej pasji, a więc opowiadaniu o przestrzeni. Bohaterami książki są te miejscowości, które po reformie administracyjnej przestały być stolicami województw. Reporter w pewnym sensie próbuje sportretować konsekwencje degradacji. Myliłby się jednak ten, kto uznałby, że mamy do czynienia z książką z tezą. Springer chętnie wydobywa na wierzch te elementy biografii miast, które są zaskakujące. Nie unika opowiadania o siermiężności, beznadziejności i bezsilności wpisanej w prowincję, ale też nie próbuje przemilczać możliwości, potencjału i wykorzystanych szans, które również są elementem życia poza centrum. Dużym atutem kompozycyjnego zamysłu autora jest odejście od prezentowania kolejnych miast według tego samego planu. Springer unika tego typu schematów, stawiając na zderzanie ze sobą przeciwieństw, akcentowanie podobieństw, zadawanie pytań, wreszcie odsłanianie reguł rządzących podobnymi w swoim założeniu miejscami. Reportaż o byłych miastach wojewódzkich staje się więc zapisem wędrówki po tej Polsce, od której odwracają się ci, którzy mówią o sukcesie i zwycięstwie. Czy jednak oznacza to, że Springer dokumentuje świat miejsc i ludzi przegranych? Marginalizowanych na pewno, jednak stanowiących wartą uwagi alternatywę dla centrum. Książka Springera to nie tylko dokumentacja ciekawego w swoim zamyśle projektu, opierającego się na przyjrzeniu się temu, co określamy mianem Polski B. Reportaż ten można również potraktować jako rodzaj manifestu. Rzeczywistość opisana przez autora stoi w wyraźnej kontrze do dominującego dyskursu, tożsamego z tym, co generuje Warszawa. „Miasto Archipelag” jest więc głosem w dyskusji sugerującym, że prawdziwe życie jest tak naprawdę gdzie indziej.


Filip Springer, Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast, Wyd. Karakter, Kraków 2016.