sobota, 30 września 2017

Spojrzenie w przyszłość (Wstaje świt. Dzienniki młodych z pierwszych lat powojennych. 1945-1948, wybór i oprac.: A. Janiszewska)

„Wstaje świt” to lektura niezwykle ciekawa. Nie tylko z tego powodu, że potraktować ją można jako ważne uzupełnienie takich reporterskich opowieści, jak „1945. Wojna i pokój” Magdaleny Grzebałkowskiej czy „Każdy został człowiekiem” Piotra Nesterowicza. Fragmenty zaprezentowanych dzienników poprzedzone są zawsze krótką informacją biograficzną na temat autora. Ważne wydaje się zaznaczenie tego, jak wyglądało życie osoby opisującej przed wojną oraz co stało się z jej rodziną w czasie wojny. Dowiadujemy się również o pochodzeniu autora, co w kontekście podejmowanych później decyzji oraz pielęgnowanych nawyków pozostaje nie bez znaczenia. Istotny jest także, wyeksponowany pod nazwiskiem, wiek piszącego/piszącej w 1945 roku. Mieczysław Ptaśnik i Bronisław Sałuda byli na przykład wtedy osiemnastolatkami, Felicja Szuster-Blicharska dwudziestopięcioletnią kobietą, Maria Świercz z domu Adamiak miał dwadzieścia jeden lat, Irena Ćwiertnia-Sitowska dwadzieścia cztery, a Barbara Klusek z domu Kudlikowska czy Krystyna Kisielewska były zaledwie piętnastoletnimi dziewczynami. Inna, co oczywiste, jest zatem dojrzałość autorów i inne podejście do kwestii, które mogą, lecz nie muszą, zaważyć nad ich dalszymi losami. Zapiski młodych kończą się również informacją biograficzną, tyle że dotyczącą dalszych doświadczeń i tego, co w życiu prywatnym i zawodowym udało się danej osobie osiągnąć. Owe podane hasłowo fakty wybrzmiewają bardzo ciekawie w zestawieniu z intymnymi notatkami. Pozwalają bowiem na zwrócenie uwagi na (nie)spójność tego, o czym dany autor marzył, z tym, co faktycznie udało mu się zrealizować. Kilka kwestii powraca w poszczególnych relacjach i wydaje się czymś bardzo ciekawym. Na plan pierwszy wysuwa się zagubienie młodych ludzi, ukrywane pod maską zaangażowania w codzienność i nierozpamiętywania przeszłości. Autorzy zwykle deklarują wprost gotowość pracy dla odbudowującego się kraju oraz wielki zapał do nauki. Patrzą do przodu, choć czasami otrzymują spóźnione informacje o dramatycznych losach bliskich i odkrywają wówczas, że ci, na których czekali, dawno już nie żyją. Pretekstem do obserwacji ówczesnych obyczajów mogą być te fragmenty dzienników, które dotyczą relacji damsko-męskich. Nie tylko nie ma tu jakichś większych ekscesów, ale relacje między obiema płciami są bardzo skonwencjonalizowane. Czasami prowadzi to do zabawnych sytuacji. Widać również duże zaangażowanie autorów w życie społeczne. Czują się oni odpowiedzialni za to, co ich otacza i czego są częścią. Nie ma w tym nic z propagandy, raczej naiwna miejscami wiara w możliwość wspólnego budowania i odpowiadania za państwo. Istotne dla wyłaniającego się z dzienników portretu ówczesnej rzeczywistości są również wspomniane różnice klasowe oraz miejsce, w którym przebywają autorzy. Przeczytanie zapisków pod tym kątem pozwala dostrzec trwałość podziału między centrum a prowincją.


Wstaje świt. Dzienniki młodych z pierwszych lat powojennych. 1945-1948, wybór i oprac.: Aleksandra Janiszewska, Wyd. Ośrodek Karta, Warszawa 2017.

piątek, 29 września 2017

Podglądanie czy przyglądanie się? (M. Rudd, Anglicy. Przewodnik podglądacza)

Książka Matta Rudda utrzymana jest w swobodnej, felietonowej stylistyce. Niektórych może to razić, bo spodziewają się, być może, poważnych diagnoz na temat tytułowych Anglików. Rudd tylko pozornie jednak stawia na powierzchowność, lekkość, dowcip. Zresztą w takim sposobie opowiadania nie ma nic złego. Odziera bowiem swoich bohaterów z powagi, przypisywanej im nudy oraz obowiązkowej five o’clock tea. Stara się pokazać powszechną unifikację, której ofiarami jesteśmy, i stopniowe zatracenie tych obyczajów, które wcześniej uznawano za charakterystyczne dla danej społeczności. Nie ukrywa, że różnice mniej wynikają z bycia przedstawicielem danego narodu, a bardziej z klasowości. Rudd opowiada w sposób anegdotyczny, wychodząc z założenia, że właśnie dzięki temu uda mu się odsłonić to, co wszyscy widzą i w czym uczestniczą, a czego w sztuczny sposób próbują nie dostrzegać. Reguły rządzące codziennością zostają zniesione, a nawyki opisywanych osób powiązane są z doświadczanym na co dzień pośpiechem i wygodą. Autor nie traci z oczu różnego rodzaju absurdów, dzięki czemu czytać tę książkę można nie tyle jako przewodnik, co raczej dowcipny spis sytuacji, które rodzą w opisującym złośliwość powiązaną z życzliwością. Badania terenowe, tak żartobliwie da się określić pracę Rudda, prowadzone wśród Anglików przynoszą dużo zaskoczeń i pozwalają stwierdzić rzecz oczywistą, choć nie zawsze akceptowaną, a mianowicie nieprzystawalność tego, co stereotypowe, do realnych ludzi i sytuacji.


Matt Rudd, Anglicy. Przewodnik podglądacza, przeł. Magdalena Rabsztyn-Anioł, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2017.

czwartek, 28 września 2017

Życie i literatura (W. Orliński, Lem. Życie nie z tej ziemi)

Na tę biografię czekano i zapowiadano ją jako wydarzenie. Fani twórczości Lema zacierali ręce z ukontentowania, bo odtąd życie ulubionego pisarza miało nie mieć przed nimi tajemnic. Książka Orlińskiego z pewnością zasługuje na zainteresowanie. Nie jest zresztą jedyną publikacją na temat Lema, która ukazała się ostatnio. Na szczególną uwagę zasługuje monografia naukowa Agnieszki Gajewskiej „Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema”, do której autor niejednokrotnie się odwołuje. Zwłaszcza partie początkowe biografii autorstwa Orlińskiego, bazujące na okupacyjnych doświadczeniach we Lwowie, byciu świadkiem znikania Żydów i ofiarą straszliwego pogromu, a także ukrywaniu się przed Niemcami, korespondują z ważnymi i pionierskimi ustaleniami poznańskiej badaczki. W obu przypadkach – i Gajewskiej, i Orlińskiego – skoncentrowanie się na samotności, traumie oraz triumfie Zła jako przemilczanych przeżyciach pisarza wydaje się niezwykle ważne. Dziennikarz właśnie w ten sposób opisuje życie Lema – wskazując biograficzne tropy w twórczości i pokazując wrośnięcie twórczości w codzienność. Orliński akcentuje więc kwestie związane z pamięcią i zapomnieniem (niechęć do mówienia o żydowskim pochodzeniu oraz do wspominania czasu Zagłady), z byciem częścią środowiska (przyjaźń m.in. z Janem Józefem Szczepańskim, Janem Błońskim, Sławomirem Mrożkiem), z praktyczną stroną pisarstwa (podpisywanie umów bez posiadania faktycznego pomysłu na powieść, ale po to tylko, by otrzymać zaliczkę, problemy z otrzymaniem honorarium w obcej walucie w okresie PRL-u, czy perypetie motoryzacyjne), z mieszkaniem w Wiedniu i niechęcią do wyjazdów zagranicznych itp. Przywołane w książce konteksty można by długo wymieniać, bo choć wspomniana dominanta w postaci wiązania utworów z życiem wysuwa się konsekwentnie na plan pierwszy, to jednocześnie wiele innych tematów zostaje tutaj poruszonych. Orliński jest biografem obecnym w tekście. Czasami ma to swoje uzasadnienie – kiedy na przykład dzieli się niemożnością dotarcia do pewnych faktów lub opowiada o swoim wymarzonym wywiadzie z Lemem. Dużo gorzej jednak te osobiste wstawki wypadają wtedy, gdy dziennikarz próbuje komentować specyfikę PRL-u, sugerując jej egzotyczność z dzisiejszej perspektywy. Tego typu refleksje wydają się zbędne. Nie zmienia to jednak faktu, że biografię autorstwa Orlińskiego czyta się dobrze, a sposób opowiadania o życiu i twórczości Lema powoduje, iż lektura ta może zaciekawić nie tylko „lemologów”, ale i tych, którzy przygodę z twórczością pisarza mają dopiero przed sobą.


Wojciech Orliński, Lem. Życie nie z tej ziemi, Wyd. Czarne i Agora, Wołowiec-Warszawa 2017.

piątek, 22 września 2017

Być człowiekiem (P. Bertolo, L. Tilotta, Lekarz z Lampedusy)

Tym, którzy czytali „Wielki przypływ” Jarosława Mikołajewskiego, postać głównego bohatera i autora książki, doktora Pietra Bartolo, powinna być znana. Ci, którzy wspomnianą reporterską publikację mają jeszcze przed sobą, zapewne mocno przeżyją to lekturowe spotkanie. Nie chodzi, oczywiście, o zbędne epatowanie ekstremalnymi przeżyciami czy granie na emocjach, tego tutaj nie ma. Na plan pierwszy wysuwa się natomiast człowieczeństwo – pojmowane, jak pisze Wojciech Jagielski, jako dostrzeganie człowieka w drugim człowieku, rozumiane jako niemożność odwrócenia się od potrzebującego, realizowane na co dzień w przekraczaniu siebie po to, by osoba, którą pozbawiono wszystkiego, zyskała odrobinę nadziei. „Lekarz z Lampedusy” to opowieść autobiograficzna. Pietro Bartolo opowiada o drodze, jaką przeszedł, by być w tym punkcie, w którym znajduje się teraz. Najważniejsza jednak w prezentowanej historii staje się praca na Lampedusie i codzienne stykanie się z dramatycznymi przeżyciami uchodźców. Jest więc tutaj ekstremalność, ale zostaje ona sprowadzona do codzienności i zwyczajności. Za każdym przybyszem stoi inny dramat – bólu, porzucenia, bezsilności, opuszczenia, wielokrotnych gwałtów, tortur, ostateczności. Pacjentami doktora Bartolo są nie tylko żywi, ale i martwi. Ani z życiem przybyszów, ani z ich śmiercią nie da się oswoić. W pierwszym przypadku poraża bezmiar doznanego cierpienia oraz determinacja, by mimo wszystko przetrwać, w drugim dominuje bezradność wobec okrucieństwa przewoźników i nieuchronności losu, dla którego jednakowo waży śmierć mężczyzny, kobiety, dziecka czy przyszłej matki w zaawansowanej ciąży. Doktor Bartolo, choć swoją pracą pokazuje własną heroiczność, pozostaje jednocześnie człowiekiem zwyczajnym – wrażliwym, silnym, wierzącym w drugiego człowieka mimo wszystko. Lektura obowiązkowa dla tych, którzy chcą zrozumieć współczesność i którzy wierzą, że bycie człowiekiem oznacza rodzaj zobowiązania, od którego nie ma zwolnienia.


Pietro Bartolo, Lidia Tilotta, Lekarz z Lampedusy. Opowieść o cierpieniu i nadziei, współpraca: Giacomo Bartolo, przeł. Krzysztof Stopa, Wyd. Jedność, Kielce 2017.

czwartek, 21 września 2017

Kontynuacja (W. Grzegorzewska, Stancje)

Po bardzo dobrze przyjętych debiutanckich „Gugułach” oczekiwania wobec kolejnej prozy Wioletty Grzegorzewskiej były duże. Nic więc dziwnego, że „Stancje” jeszcze przed ukazaniem się na rynku wydawniczym wzbudzały ciekawość. Czy jednak autorce udaje się utrzymać podobnie wysoki poziom jak wcześniej i czy proponuje czytelnikom ponownie coś świeżego, oryginalnego, interesującego językowo? „Stancje” zaplanowane są jako kontynuacja. O ile „Guguły” były zapisem nieistniejącego już świata dzieciństwa, o tyle kolejna książka opowiada o losach bohaterki, która wyjeżdża do Częstochowy na studia. W obu przypadkach Grzegorzewska koncentruje się na codzienności, w obu odwołuje się do własnych doświadczeń. Świat sportretowany w „Stancjach” również należy do przeszłości, bo współcześni studenci funkcjonują w zupełnie innych realiach. Trudno jednak byłoby obronić tezę, iż mamy do czynienia z książką z jakiegoś powodu wyjątkową. Owszem, to proza na przyzwoitym poziomie, jednak autobiografizm, który w „Gugułach” był niewątpliwym atutem, tutaj staje się czynnikiem spowalniającym tempo opowieści oraz generującym pewnego rodzaju przewidywalność. Jest w tej historii kilka ciekawych momentów, jak na przykład decyzja o wędrowaniu po mieście mimo wszystko i deklaratywne odcięcie się od miejsca dzieciństwa, stopniowe wyzwalanie i obwieszczenie krzykiem momentu uzyskania niezależności, czy delikatne sygnalizowanie granicy nie do przekroczenia miedzy wsią a miastem. „Stancje” należy jednak traktować jako dalsze próbowanie się z prozą i szukanie własnej formy wyrazu. „Guguły” zdecydowanie przyćmiewają historie z czasów studenckich. Najciekawsze pozostaje zatem pytanie: co dalej?, a więc czekanie na prozę, która okaże się sprawdzianem talentu Grzegorzewskiej i stanowić będzie odejście od autobiografizmu.


Wioletta Grzegorzewska, Stancje, Wyd. W.A.B., Warszawa 2017.

środa, 20 września 2017

W przyszłości (scenariusz: D. Odija, rysunek: W. Stefaniec, Stolp)

Obaj autorzy komiksu urodzili się i mieszkają w Słupsku. Fakt ten zostaje zaakcentowany na jednej ze stron tytułowych, przedstawiających twórców publikacji. Daniel Odija, co warto zaznaczyć, nie po raz pierwszy uczestniczy w projekcie wychodzącym poza obszar aktywności, z której jest przede wszystkim znany. W tym wypadku prozaik współtworzy komiks, wcześniej pracował chociażby przy projektach muzycznych z Marcinem Dymitrem. Słowo umieszczone w tytule utworu to niemiecka nazwa Słupska. Gdyby zamiast „l” pojawiło się „ł”, wówczas moglibyśmy mówić o średniowiecznej, niezamieszkanej w czasie pokoju, wieży obronnej. To także, a może przede wszystkim, imię głównego bohatera. Kontekst ten wydaje się również istotny, bowiem dystopijny charakter zaproponowanej opowieści pozwala na odwoływanie się do metaforyki powiązanej z obroną zajmowanych pozycji oraz nieustannym odnawianiem trwającej próby sił. „Stolp” to pierwsza odsłona zaplanowanej tetralogii „Bardo”. Tytuł serii odnosi się do miasta skażonego katastrofą wyludnienia oraz do przywoływanego w buddyzmie stanu pośredniego. Dzieci przestają się rodzić. Opuszczone ulice są mroczne, groźne, niebezpieczne. Ludzie gromadzą się w miejscach oferujących substytut normalności, jednak zabawa jest tylko złudzeniem oraz mało skutecznym zagłuszaniem niepokoju. W zaproponowanej przez Odiję i Stefańca opowieści dużo więcej dzieje się w obrazach niż w słowach. Mamy tu do czynienia z połączeniem klasycznej historii postapokaliptycznej z powieścią drogi oraz powieścią grozy. Fragmenty publikacji przypominają deliryczne, narkotyczne, schizofreniczne wizje, które wpisują się w świat pozornie racjonalny, którego resztki jeszcze pozostały i przypominają o dawnej świetności. Zagrożeniem dla ludzi jest system – to jego reprezentanci są w stanie porwać dzieci, które jeszcze żyją, prowadzą eksperymenty na ludziach, czy pacyfikują jakiekolwiek formy niezależności. Ciemne barwy, rozmazujące się realistyczne podstawy obrazu, przechodzące w kolorowe popisy wyobraźni, atmosfera opuszczenia i bezsensu, wreszcie pewnego rodzaju ostateczność wpisana w niektóre zaprezentowane czytelnikom sceny – to atuty wspólnego dzieła Odiji i Stefańca. Na okładce pojawia się określenie „futurystyczna antyutopia” i „eksperymentalny kryminał”. Nad przyporządkowaniem publikacji do kryminału mocno bym się zastanowiła, bliżej bowiem tej historii do konwencji thrillera i powieści grozy. Faktem jednak jest, że przedstawiona wizja to ciekawy przedsmak tego, co znajdziemy w kolejnych częściach, wizja nieoczywista, adresowana przede wszystkim do wielbicieli antyutopijnych fabuł i odmalowana w mrocznych barwach.


Scenariusz: Daniel Odija, rysunek: Wojciech Stefaniec, Stolp, Wydawnictwo Komiksowe, Warszawa 2017.

wtorek, 19 września 2017

Przestrzeń niczyja? (B.I. Koerner, Niebo jest nasze)

Książka Koernera to dowód na to, że reportaż bywa również znakomitą i trzymającą w napięciu opowieścią sensacyjną i przygodową. Autor łączy to, co uniwersalne, a więc opis praktyk typowych dla lat 60. i 70. XX wieku, z tym, co szczegółowe, a więc z losami ludzi, którzy decydowali się na porwanie samolotu. Z jednej strony mamy więc tutaj do czynienia z fascynującą historią tego etapu lotnictwa pasażerskiego, w którym przechwytywanie kolejnych lotów było czymś niemalże zwyczajnym, z drugiej Koerner z dużą wrażliwością odtwarza niebezpieczne lawirowanie między akceptacją dla awanturniczości porywaczy, tolerancją osób decyzyjnych dla owych nieprzewidzianych wydarzeń i przekonaniem, że nadmierna kontrola odstraszy tych, którzy korzystają z lotów. Zarówno liczba ówczesnych porwań, jak i uznanie ich istnienia za coś normalnego, z dzisiejszej perspektywy wydają się czymś nieprawdopodobnym. Koerner faktycznie rekonstruuje klimat pewnej epoki oraz obyczaje współcześnie nie do zaakceptowania. Dzięki temu udaje mu się uchwycić nie tylko pewien szczególny, niepowtarzalny czas, ale również pokazać przemijanie naiwności, zaufania do człowieka oraz pewnego rodzaju beztroski wpisanej w oddawanie swojego życia pod opiekę kogoś mało odpowiedzialnego. Loty opisywane w książce stają się wyzwaniem zarówno w kontekście nowej formy podróżowania dostępnej dla coraz większej grupy ludzi, jak i pod względem możliwości wpisanych w poruszanie się samolotem. To ostatnie nie tylko uwodzi porywaczy, ale i daje im złudzenie pewności ucieczki tam, gdzie nikt nich nie dosięgnie. Choć Koerner skupia się przede wszystkim na losach słynnej pary porywaczy, Rogera Holdera i Cathy Kerkow, to jednak nie traci z oczu innych buntowników, także tych mniej spektakularnych i bardziej pechowych. Interesujący okazuje się na przykład wątek uciekania Amerykanów na Kubę i tego, w jaki sposób owych nietypowych gości traktował Fidel Castro. Warto.


Brendan I. Koerner, Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego, przeł. Barbara Gadomska, Wyd. Czarne, Wołowiec 2017.

czwartek, 14 września 2017

Dom i pamięć (M. Miłkowski, Drugie spotkanie)

Zbiór opowiadań Macieja Miłkowskiego to proza uważna, choć nie spektakularna, proza miejscami poetycka, choć nie sentymentalna, proza uwikłana w niełatwe potyczki pamięci i zapomnienia, choć jednocześnie zakorzeniona w tu i teraz. Umiejętność łączenia przeciwieństw oraz wydobywania z codzienności nieoczywistych napięć to niewątpliwie jedna z zalet pisarstwa autora. Warto również zwrócić uwagę na bogactwo znaczeń – to, co zostaje wyeksponowane jako motyw wiodący danej opowieści, zazwyczaj ma drugie dno. Widać to chociażby w opowiadaniu otwierającym tom, zatytułowanym „Survival”. Sprzątanie, użyjmy tego słowa, zapuszczonego mieszkania alkoholika staje się pretekstem do refleksji na temat narastania kolejnych warstw brudu – tych dosłownych i metaforycznych. Pewnych spraw nie da się oczyścić, niemożliwe bywa zmycie z siebie tego, co jest również częścią naszej historii, nie można też tak po prostu wszystkiego wyzerować. Synonimem oczyszczenia okazuje się również podarowanie sobie prawa do odrzucenia. Na uwagę zasługują fragmenty tomu poświęcone procesowi tworzenia, sensowi pisania opowiadań, możliwości wpływania na odbiór. Autoironia oraz gatunkowa świadomość wysuwają się tutaj na plan pierwszy. Ważnym punktem odniesienia jest również kwestia dziedziczenia pamięci miejsca, współodpowiedzialności za przeszłość, świadomości żydowskiego losu oraz pewnego rodzaju zobowiązania związanego z faktem zamieszkania w danym mieszkaniu. Przeszłość i współczesność mieszają się w tym wypadku w intrygujących proporcjach. To, co minione, okazuje się nadzwyczaj żywe, to, co aktualne, wybrzmiewa słabiej i przegrywa ze wspomnianym dziedzictwem. Ciekawe pod tym względem są opowiadania „Nieruchomości”, „Wykopaliska”, „Drugie spotkanie” czy „Nie-fikcja”. Autora interesuje również kwestia potencjalności, prawdopodobieństwa, możliwości kreowania rzeczywistości czy też panowania na tym, co pozornie dalekie jest od naszego wpływu. Motywy te pojawiają się na przykład w „Dotyku”, „Kto jest kim w psychiatrii ekwadorskiej”, „Innych zaletach” czy „Bajce o Lesznie”. Miłkowskiemu udaje się pokazać, że opowiadanie w jego wydaniu to gatunek świeży, inspirujący, wielowymiarowy. To dużo, choć ciekawa jestem bardzo, jak sprawdziłby się autor w powieściowej formie.


Maciej Miłkowski, Drugie spotkanie, Wyd. Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2017.

środa, 13 września 2017

Uwikłani (J. Żulczyk, Wzgórze Psów)

Najnowsza powieść Jakuba Żulczyka, reklamowana jako „dojrzała książka” autora, faktycznie jest historią na dużo wyższym poziomie artystycznym niż wcześniejsze utwory pisarza. Dużo bardziej skomplikowane problemy są również tutaj poruszane. Jednocześnie uważny czytelnik natknie się na motywy, które nie w takich samych, oczywiście, konfiguracjach były realizowane w innych odsłonach twórczości autora. Warto więc „Wzgórze Psów” traktować jako nowy etap, co sugeruje wydawca, ale i nie zapominać o zachowanej w tym wypadku konsekwencji i ciągłości. Powieść Żulczyka zasługuje na uwagę czytelnika. To znakomite połączenie powieści psychologicznej, thrillera i powieści inicjacyjnej. Można również książkę tę klasyfikować jako powieść o rodzinie, powieść o prowincji, powieść o pisaniu, powieść o dojrzewaniu i powieść o złu. Choć autor umieszcza akcję na warmińsko-mazurskiej prowincji, to jednak opisane wydarzenia mają charakter uniwersalny. „Wzgórze Psów” okazuje się bowiem świetnym portretem małej społeczności – jej grzechów, ale i tkwiącej w zjednoczeniu siły, jej siermiężności, ale i niepowtarzalności, jej pożerającej, oblepiającej nieuchronnie siły i wynikającej z tego konieczności opierania się i uciekania, często bezskutecznie. Żulczyk celnie, wyraziście i przekonująco charakteryzuje bohaterów. Nie pozwala im na statyczność, jesteśmy bowiem świadkami wielu istotnych przemian, także tych, których nie da się wyprzeć i których nie da się wymazać z pamięci. Tajemnica z przeszłości nie jest w tym wypadku jedynie przedmiotowo potraktowaną sytuacją, która służyć ma uatrakcyjnieniu fabuły. Wręcz przeciwnie, to, co przeminęło, okazuje się ciągle żywe, generuje współczesne zachowania bohaterów i zmusza do podjęcia działań, które wpłyną na Wielką Przemianę. Etyczne uwikłanie opisywanych postaci we wszystko, co im się przydarza, jest wyjątkowo ciekawie rozrysowane. Mamy więc niejednoznaczność dobra i zła w opisie związków małżeńskich, braterskich, rodzicielskich, ale i w odsłanianiu bohaterów jako członków społeczności. Hierarchiczność władzy i podległości oraz trudności z renegocjowaniem zajmowanych pozycji tworzą rzeczywistość mrocznych zobowiązań i codziennych małych ostateczności. Zło, które opisuje Żulczyk, nie tylko się przydarza, staje się również ciężarem niesionym przez lata, zobowiązaniem wobec przeszłości oraz przymusem, który sankcjonuje nieuchronność zemsty. Autor doskonale panuje nad swoją opowieścią. Warto docenić takie zaplanowanie historii, że właśnie wtedy, kiedy zaczynamy już wiedzieć, kto jest dobry, a kto zły, wszystko okazuje się nieoczywiste, a wspomniane dobro i zło miesza się w proporcjach uniemożliwiających jednoznaczne oceny moralne.


Jakub Żulczyk, Wzgórze Psów, Wyd. Świat Książki, Warszawa 2017.

wtorek, 12 września 2017

Osamotnieni (M. Wójcik, Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu)

Ci, którzy interesują się współczesnym reportażem, znają zapewne Marcina Wójcika z książki „W rodzinie ojca mego”, poświęconej społeczności Radia Maryja i wpływom redemptorysty Tadeusza Rydzyka. W „Celibacie” autor pozostaje wierny swoim zainteresowaniom, ponownie sięgając po problem dla Kościoła ważny i nieoczywisty. Na uwagę zasługuje podtytuł książki. Kryje się w nim z jednej strony deklarowane marzenie o bliskości, z drugiej niespełnienie. Jest w nim również, gdyby rzecz potraktować literalnie, sygnalizowanie grzechu, poczucia osamotnienia, wykluczenia i stygmatyzacji. Takie zaplanowanie tytułu wydaje się bardzo znaczące. Sugeruje bowiem tkwiące w celibacie skomplikowanie związane nie tylko z praktycznymi stronami życia oraz deklarowanej posługi kapłańskiej, ale również z etycznym uwikłaniem wpisanym w interpretowanie własnych czynów, pragnień i zachowań. Dużym atutem omawianej publikacji jest jej wielowymiarowość. Wójcik nie proponuje opowieści, której celem jest postulowanie zniesienia celibatu. Nie próbuje również udowadniać, że bezżeństwo księży jest czymś słusznym. Stara się raczej pokazać na przykładzie różnych biografii bohaterów, że seksualność jest częścią życia kapłanów i że mężczyźni ci mierzą się z nią na co dzień. To bardzo ważna perspektywa, pozwala bowiem na pokazanie blasków i cieni zachowań księży. Wójcik opisuje wielkie miłości, ale i romanse, pokazuje bohaterów, którzy próbują zrozumieć własne ograniczenia, i takich, którzy łatwo tłumaczą swoje potknięcia. Nie traci z oczu przełożonych opisywanych mężczyzn i mocno akcentuje zdziwienie tych, którzy uważają siebie za grzeszników, a dowiadują się, że dużo ważniejsze od moralności jest skuteczne udawanie i kamuflowanie własnych poczynań. W efekcie, choć reporter przygląda się doświadczeniom konkretnych postaci, tak naprawdę pokazuje fałszywość całego systemu. Wójcik przedstawia nie tylko historie związków heteroseksualnych, przywołuje także relacje homoseksualne, nie unika mówienia o nadużyciach seksualnych (pisze np. o przemocy, molestowaniu seksualnym, eksperymentowaniu erotycznym). To odejście od jednostronności opisu stanowi niewątpliwie zaletę reportażu. Dzięki takiej przyjętej perspektywie dowiadujemy się o wadze opisywanego problemu, uświadamiamy sobie jego systemowość i odkrywamy zakłamanie, które towarzyszy łatwemu unieważnianiu nadużyć przy jednoczesnym chętnym odcinaniu się od tych, którzy zdecydują się na odejście ze stanu kapłańskiego.


Marcin Wójcik, Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu, Wyd. Agora, Warszawa 2017.

poniedziałek, 11 września 2017

Życie i umieranie (L. Jufresa, Umami)

Powieść Jufresy to interesująca opowieść o ludziach, którzy ze swoją codziennością są na siebie skazani, a jednocześnie, gdyby trzeba było wybrać ponownie, zapewne niczego w swoim życiu by nie zmienili. No, może poza ostatecznością, która niespodziewanie wkrada się w ich powszedniość i zmusza do rozpamiętywania tego, co było, ale już nie wróci. Na plan pierwszy wysuwa się antropolog, który razem ze swoją żoną, kardiolożką, jest właścicielem małego osiedla, którego poszczególne składowe określane są mianem smaków. Mamy więc Dom Gorzki, Słodki, Kwaśny, Słony oraz Umami. To ostatnie określenie odwołuje się do pojęcia znanego w kulturze japońskiej i tożsamego z czymś pysznym. Choć nazwy te naprowadzają na skojarzenia związane z jedzeniem, tak naprawdę chodzi tutaj o smakowanie życia. Ci, którzy wynajmują od małżeństwa domy, powoli uczą się funkcjonowania w przedziwnej symbiozie, w której sąsiad niepostrzeżenie przestaje być kimś obcym, a staje się przyjacielem, dobrym znajomym, niekiedy nawet niemal członkiem rodziny. Mieszkańcy żyją własnym życiem, jednak nie tracą z oczu tych, którzy są obok. Kiedy pojawia się śmierć, a ta przychodzi zawsze niespodziewanie, uczą się nowej codzienności, odmawiając jednocześnie zapomnienia tego, co było. Jufresa umie pokazać radość życia i cierpienie, samotność i rozpaczliwe poszukiwanie towarzystwa, rozpamiętywanie i odwracanie się od przeszłości, wybory i konieczność poddania się przeznaczeniu. W efekcie opisywani przez nią zwyczajni ludzie stają się chwilami niezwyczajni. Dzieje się tak wtedy, gdy na chwilę ogarnie ich olśnienie dotyczące sensu życia i umierania oraz gdy poddają się sile przetrwania.


Laia Jufresa, Umami, przeł. Katarzyna Górska, Wyd. W.A.B., Warszawa 2017.

niedziela, 10 września 2017

Zapłodnienie (nie tylko) przez śmierć (M. Perezagua, Yoro)

Powieść Perezagui niejednego czytelnika zaskoczy. Na uwagę zasługuje forma. Autorka łączy listy do kogoś dla niej ważnego ze spowiedzią i intymnym zeznaniem usprawiedliwiającym zbrodnię. Ta ostatnia jednak wydaje się niezwykle łagodna w zderzeniu z tym, co poznajemy wcześniej i co stanowi brutalne w swojej wymowie preludium do ostatecznego, niszczącego i otwierającego jednocześnie, katharsis. Powieść jest wyjątkowo przemyślana kompozycyjnie. Kolejne rozdziały odnoszą się do dziewięciu miesięcy, w trakcie których trwa ciąża. Zapłodnienie i późniejsze rozwiązanie jest jednak w tym przypadku metaforą. Perezagua umiejętnie wiąże dramatyczne fakty z życiorysu bohaterki-narratorki, zawieszając oczywistość poznania. Nie bez powodu ta, która relacjonuje i która prezentuje specyficzną mowę obrończą, nazywa siebie H. Odwołuje się w ten sposób do milczenia i wypowiadania się w imieniu tych, którym odebrano głos. Z jednej więc strony mamy do czynienia z opowieścią o przedziwnej miłości, przekraczającej granice krajów, płci i czasu. Miłości ludzi dorosłych, miłości ofiar wojny, miłości do dziecka. Z drugiej świadectwo życiodajnej siły wpisanej w koszmar umierania. Perezagua każe swoim bohaterom doświadczać przeżyć ekstremalnych. Wystarczy powiedzieć, że mamy tutaj skutki wojny atomowej, tortury w japońskiej niewoli podczas budowania birmańskiej Kolei Śmierci, wymyślne znęcanie się nad zwierzętami, eksperymenty medyczne czy niewolniczą pracę w afrykańskich kopalniach. Choć historia składająca się na powieść może być uznana za mało prawdopodobną, nie o prawdopodobieństwo tutaj chodzi. Nagromadzenie nieszczęść i okrucieństwa jest w tym wypadku uzasadnione, a mowa narratorki stanowi rodzaj oskarżenia nie tylko w swoim imieniu, ale i w imieniu wszystkich tych, którzy stają się współczesnymi niewolnikami. W konsekwencji to, co sprawiało na początku wrażenie intymnej spowiedzi, zamienia się w manifest obnażający bezmiar nienawiści i triumf brutalnej siły nad słabością.


Marina Perezagua, Yoro, przeł. Andrzej Flisek, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.

sobota, 9 września 2017

(Nie)pamięć (J. Czeczott, Petersburg. Miasto snu)

Książka Joanny Czeczott to intrygujące połączenie reportażu, eseju historycznego i portretu miasta. Choć w centrum zainteresowania autorki jest tytułowy Petersburg, już przez fakt przywoływania nazw Leningrad i Piotrogród kontekst przeszłości zostaje mocno wyeksponowany. Kolejne części publikacji poświęcone są różnym odsłonom powikłanych losów ludzi i miejsca. Ważnym punktem odniesienia staje się pamięć i zapomnienie. Ta pierwsza okazuje się ciągle niełatwym wyzwaniem – kiedy zmusza do zmierzenia się z historią własnej rodziny, której niektórzy członkowie zakończyli życie w łagrze, kiedy mobilizuje do sięgnięcia do archiwów i odkrycia, że ci, na których wiele lat czekano, zostali rozstrzelani, kiedy aktywizuje do tworzenia miejsc przechowujących wiedzę o mniejszościach etnicznych, kiedy nie pozwala zapomnieć o jednym z największych koszmarów miasta, a mianowicie o blokadzie Leningradu. Ta druga czasami przynosi ukojenie, często jednak jest bronią stosowaną przez władzę – o granicach, które w przypadku ekstremalnego doświadczenia przekracza człowiek, lepiej nie mówić głośno; o rewolucyjnym ataku na sztukę rzekomo burżuazyjną lepiej też milczeć, zwłaszcza że i wśród ludu znaleźli się liczni wielbiciele baletu, a wśród artystów tancerze gotowi występować przed inną niż wcześniej publicznością; o nieprawdopodobnych zbiegach okoliczności, które tożsame są z groźbami, także nie ma sensu wspominać. Gdzieś w tle obecne jest przekonanie o konieczności przetrwania i o przetrwaniu wpisanym w historię miasta – mimo wszystko i wbrew wszystkiemu. Szczególnie dramatyczny jest obszerny fragment książki poświęcony blokadzie Leningradu. Ci, którzy wtedy byli małymi dziećmi, przywołują naturalistyczne obrazy dziejącego się na ich oczach i niespodziewanie zatrzymanego końca świata. Czeczott jako przewodniczka po mieście pozostaje kimś kto nie tylko chce słuchać i widzieć, ale również kimś, kto wie, że przedstawia zaledwie część tej historii, która zdaje się nie mieć swojego finału. Ta perspektywa ciekawości dla wczoraj i dzisiaj oraz uwrażliwienia na powiązania między przeszłością a teraźniejszością pozwala uznać książkę za tekst literacko i poznawczo bardzo ciekawy.


Joanna Czeczott, Petersburg. Miasto snu, Wyd. Czarne, Wołowiec 2017.

piątek, 8 września 2017

Brak perspektyw (K. Janczura, Przemytnicy)

Debiutancka powieść Konrada Janczury zasługuje na uwagę z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze, choć mamy do czynienia z tekstem zaangażowanym społecznie, jest w nim również pewnego rodzaju delikatność i empatia. Nie mam na myśli sentymentalizmu, raczej rodzaj gorzkiego w swojej wymowie zrozumienia, maskowanego pozorną brutalnością. Po drugie, Janczura proponuje ciekawy portret podkarpackiej prowincji, gdzie przemyt może być pożądaną pracą, miejscowi macho okazują się niepewnymi siebie chłopcami, a dziewczyny z dobrych domów brną w związki bez przyszłości. Bieda i brak nadziei na lepsze jutro zastępowane są działaniami pozornymi – złudzeniem, że da się coś w swoim życiu zmienić i da się nad swoim życiem panować. Po trzecie wreszcie, w zalewie popkulturowej papki brakuje takich debiutów, w których autor nie ukrywałby, że o miejscach zapomnianych przez ludzi i Boga nie da się już pisać w sposób, który potencjalnie liczyłby na zmianę owego portretowanego świata. Opowieść Janczury stopniowo staje się coraz bardziej mroczna, a czytelnik stosunkowo szybko zaczyna się orientować, że historia ta może tylko skończyć się źle. Autor nie próbuje więc zmieniać świata. Obnaża jednak łatwość klasyfikowania danej rzeczywistości jako gorszej, klasowość i gotowość odwrócenia się od tego fragmentu, który jest z jakiegoś powodu niewygodny. W kontekście przeżyć bohaterów można mówić o przeznaczeniu, ciążącym nad nimi fatum, wreszcie uwikłaniu w splot wydarzeń, które musiały nastąpić. Janczura nie pozostawia bowiem wątpliwości, że są ludzie, dla których nie ma ratunku nawet wtedy, gdy oni sami próbują coś w swoim życiu zmienić. Tak po prostu – bo ich los nikogo nie interesuje, bo tacy jak oni tak właśnie kończą, bo ktoś musi być ofiarą, bo ci, którzy wygrywają, nie mogą przegrać. Debiut do uważnego czytania, a dalsze losy twórcze autora – do uważnego obserwowania.


Konrad Janczura, Przemytnicy, Wyd. korporacja ha!art, Kraków 2017.

czwartek, 7 września 2017

Bezsilność (T. Boučková, Rok koguta)

Teresa Boučková wkłada kij w mrowisko. Decyduje się na gest odważny, w swoim ekshibicjonizmie wzruszający i niezwykle bolesny – siebie oraz własną rodzinę czyni przedmiotem wiwisekcji. Jest do bólu szczera, gotowa, by mierzyć się z własnymi ograniczeniami, bezradna, choć jednocześnie świadoma, że znikąd nie otrzyma ratunku ani dobrej rady. „Rok koguta” to intrygujące połączenie wspomnień, dziennikowych zapisków, prozy biograficznej, eseju o sztuce i psychologicznej analizy. Powieść można by zakwalifikować jako utwór o koszmarze, który jest w stanie sobie samej zafundować rodzina. Takie stwierdzenie to jednak za mało, konieczne jest dopowiedzenie. Autorka to słynna opozycjonistka, córka dramaturga Pavla Kohouta. Mając problemy z zajściem w ciążę, kobieta postanawia razem z mężem zaadoptować dwóch romskich chłopców. Kiedy już dzieci są w ich domu, okazuje się, że na świat przychodzi również biologiczne dziecko małżeństwa. „Rok koguta” przywodzi na myśl rodzicielski dramat opisany w „Musimy porozmawiać o Kevinie” Lionela Shrivera. Autorka z jednej strony pamięta, jak trudno było chłopców nauczyć, że mogą być kochani i że powinni czuć się bezpiecznie, z drugiej jest coraz bardziej bezsilna, kiedy widzi, w jaki sposób się zachowują teraz, gdy dorośli. Znikają na całe noce, kradną, piją, eksperymentują z różnymi używkami. Dom zamienia się w twierdzę – wszystko, co może być podebrane i wyniesione z domu, jest zamykane pod kluczem. Próby nawiązania porozumienia okazują się nieudane. Bliskość zamienia się w obcość. Kiedy pisarka udziela wywiadu, w którym opowiada o swoich przeżyciach, wywołuje wielką dyskusję. Część ludzi ją rozumie, część oskarża o rasizm. Niezależnie jednak od tego, co mówią inni, małżeństwo w swoim cierpieniu pozostaje osamotnione. Jak kochać dziecko, które nie da się kochać? – to niewypowiedziane pytanie cały czas w tle powraca. Kryzys rodzinny zbiega się z kryzysem twórczym. Boučkova znakomicie pokazuje gradację doświadczanych dramatów i ich współistnienie. Jednocześnie stara się pozostać wierna temu, czego doświadcza. Nie ma więc tutaj miejsca na sentymentalne pocieszenie, jest natomiast coraz mocniej odczuwana pewność posiadania prawa do własnego szczęścia nawet wówczas, gdy dla innych będzie to tożsame z egoizmem. Bardzo dobre.


Teresa Boučková, Rok koguta, przeł. Olga Czernikow, Wyd. Afera, Wrocław 2017.

środa, 6 września 2017

Stronniczość (M. Rysa, Upiór w bloku. Kryminałki mieszkaniowe)

Z informacji umieszczonej na czwartej stronie okładki czytelnik dowie się, że będzie miał do czynienia ze „zbiorem zabawnych, choć często mrożących krew w żyłach, reportaży”. Zostaje tym samym wprowadzony w błąd. Kwestia poczucia humoru może być, oczywiście, względna, jednak w przypadku rozpoznań gatunkowych warto byłoby nie przesadzać. „Upiór w bloku” na pewno nie jest zbiorem reportaży. To raczej wybór krótkich impresji literackich na ten sam temat, scenek rodzajowych, minifelietonów bardziej. Autentyczność zrelacjonowanych sytuacji to jeszcze za mało, by mówić o reportażu. Marcie Rysie brakuje zresztą pomysłu na cały tom. Zorganizowanie opowieści wokół kolejnych odsłon mieszkań (nie) do wynajęcia to trochę za mało. W którymś momencie rodzi się znużenie, gdyż spis dziwnych sytuacji do niczego nie prowadzi. Autorka najwyraźniej uznała, że absurdalność doświadczeń związanych z szukaniem mieszkania wystarczy. Tak jednak nie jest. Nie bardzo wiadomo, czemu ów wspomniany spis ma służyć. Nie da się uznać go za rzecz opisującą obiektywnie rynek mieszkań, ponieważ Rysa poprzestaje na jednostronnym opisie świata. W rzeczywistości przez nią przedstawionej właściwie wszyscy, którzy oferują wynajem, są co najmniej dziwni i podejrzani, a znaczna część osób to patologia. Ludzie z ogłoszeń w opisie autorki to zwykle idioci lub prawie idioci, agenci również nie grzeszą inteligencją. Jedyną pozytywną postacią w tej opowieści jest Marta Rysa – bystra, spostrzegawcza, ostrożna, dowcipna. Dość kuriozalne to rozrysowanie ról. Zwłaszcza że taki sam tendencyjny tom można by bez problemu stworzyć, opisując sytuacje związane z zachowaniem tych, którzy mieszkania wynajęli. Autorka nie charakteryzuje więc wiarygodnie ani danej grupy społecznej, ani specyfiki rynku, ani tendencji obyczajowych. Poprzestaje na podzieleniu się historyjkami, które w większej dawce wydają się wtórne i mało interesujące.


Marta Rysa, Upiór w bloku. Kryminałki mieszkaniowe, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2017.

wtorek, 5 września 2017

Ważne decyzje (Irena: 1/3 Getto, scenariusz: J.-D. Morvan, S. Tréfouël, rysunek: D. Evrard, kolor: Walter)

Komiks poświęcony życiu i działalności Ireny Sendlerowej adresowany jest do młodszego odbiorcy, jednak uproszczeniem byłoby uznanie, iż dorosły nie znajdzie w tej opowieści nic dla siebie. Autorzy zainspirowani życiorysem kobiety, której udało się razem ze współpracownikami uratować z getta blisko dwa i pół tysiąca żydowskich dzieci, kładą nacisk nie na bohaterstwo, ale na zwyczajność. Pierwsza odsłona tego biograficznego komiksu zatytułowana zostaje „Getto”. Autorzy umiejętnie oddają grozę świata za murami. Przykładem mogą być obrazy brutalnej walki dzieci o pół kromki chleba zderzone z posiłkiem, który spożywa Irena razem ze swoją matką. Niezwykle sugestywnie zostaje rozrysowany przyjazd Ireny do getta, od którego rozpoczyna się cała opowieść. Kobieta w ramach prowadzonej działalności opiekuńczej ma prawo wjazdu za wzniesiony mur. Przywozi potrzebującym jedzenie, odzież i leki. Dzieci, które widzą Irenę, pozwalają sobie na marzenia, jednak zastawiony jedzeniem stół okazuje się marnej jakości zupą, piękne stroje pocerowanymi, znoszonymi ubraniami, a cudowne, oferujące ocalenie medykamenty specyfikami, które wielu ludzi nie są w stanie uratować. W getcie nie ma miejsca na beztroską radość. Rysownicy akcentują to za pomocą wszechobecnej szarości, zgniłej zieleni, czerni, kiedy akcja dzieje się za murami, ale i poprzez wyeksponowanie ostrych, wychudłych rysów tracących nadzieję Żydów. Z kolei świat, do którego wraca Irena, choć znaczony swastykami odmalowany jest w jasnych barwach. Ważną rolę w tej opowieści odgrywają zbliżenia – kiedy Sendlerowa wyciąga dłoń do umierającej Waszel, Żydówka ma rękę, która z racji swojej szczupłości wydaje się tak krucha, że zaraz się złamie; kiedy bohaterka przeżywa wątpliwości i ma złe sny, pojawia się symboliczny duch ojca, osoby, która zawsze dobro drugiego człowieka stawiała na pierwszym miejscu; kiedy strażnik sprawdzający przepustki prowokuje małego Nethanela, rzucając chleb za szlaban, w wygłodzonych i pełnych nadziei oczach chłopca widzimy śmierć, która go czeka. Pierwsza część tej zaplanowanej na trzy odsłony opowieści koncentruje się na przedstawieniu dramatycznego losu Żydów, rodzenia się planu ratowania dzieci, odmalowaniu wątpliwości i niepokojów, wreszcie podjęciu decyzji – kluczowej dla życia samej Ireny, ale i tych, którym daruje ona ocalenie. Powracającym motywem jest biały, sympatyczny piesek. Jednak i on zostaje uwikłany w sytuacje bez wyjścia – widzi głód, nie może pocieszyć swojego pana, jest świadkiem jego śmierci i udaje mu się opuścić getto. Kolor sierści czworonoga i jego zachowanie można potraktować jako symbol nadziei, może trochę naiwnej, ale koniecznej, aby wierzyć – już nie w coś konkretnego, lecz w cokolwiek.


Irena: 1/3 Getto, scenariusz: Jean-David Morvan, Séverine Tréfouël, rysunek: David Evrard, kolor: Walter, przeł. Małgorzata Fangrat, Wyd. www.timof.pl, Warszawa 2017. 

poniedziałek, 4 września 2017

Śledztwo z papugą na ramieniu (L. Swann, Pazur sprawiedliwości)

Powieść Swann to kryminał szczególnego rodzaju. Zabawny i dowcipny, choć utrzymany w konwencji dużo bardziej serio niż typowe komedie ze zbrodnią w tle. Konceptualny, bo oparty na rekonstruowaniu logiki myślenia. Niekonwencjonalny, bo główną rolę w śledztwie obok doktora Augustusa Huffa odgrywa papuga, inteligentna, rozmowna, umiejąca postawić na swoim. Akademicki, bo autorka portretuje Cambridge, reguły rządzące współegzystowaniem wykładowców i studentów, wreszcie namiętności wkradające się w relacje, które powinny być oparte na naukowej pasji. „Pazur sprawiedliwości” staje się przez to powieścią ciekawą, zapadającą w pamięć, zgrabnie odsłaniającą gatunkowe uwikłania i konwencje. Augustus postanawia przeprowadzić prywatne śledztwo w sprawie morderstwa studenta. Co prawda pojawia się sugestia, że Elliot popełnił samobójstwo, jednak zbyt wiele drobnych elementów wskazuje na to, że koniec jego życia był dużo bardziej skomplikowany. Naukowcowi zaczyna towarzyszyć papuga. Należała wcześniej do zmarłego, jednak Augustus chętnie zostaje jej tymczasowym właścicielem. Swann niebanalnie pokazuje więź tworzącą się między człowiekiem a ptakiem. Pozwala na rodzenie się podejrzeń związanych z rolą odgrywaną przez papugę. W którymś momencie nie wiadomo, czy mamy do czynienia z przyjacielem, detektywem czy może z mordercą. Ważnym punktem odniesienia są dachy i sklepienia. To one interesowały Eliiota. Prowadząc śledztwo nie da się nie patrzeć w górę, nie da się też nie zmierzyć z podniebnymi, bardzo ryzykownymi spacerami. Przekroczyć siebie będzie więc musiał i morderca, i ten, kto go ściga.


Leonie Swann, Pazur sprawiedliwości, przeł. Agnieszka Walczy, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2017. 

niedziela, 3 września 2017

Przymierzanie się (Słownik polskich autorów literatury kryminalnej, red. E. Dąbrowska, H. Wojciechowska, I. Grin)

Wydanie „Słownika polskich autorów literatury kryminalnej” to rzecz dla środowiska i osób zajmujących się tym gatunkiem niewątpliwie potrzebna. Z oczywistego powodu: konieczne jest uporządkowanie tego, co w ostatnich latach zostało wydane, wskazanie trendów i dominujących tendencji, zaakcentowanie tego, co wyróżnia dane serie, a więc detektywów. Czy książka ta spełnia taką rolę? I tak, i nie, z naciskiem jednak na to drugie. Słownik można potraktować jako coś, co zbyt szybko zostało przerwane, jako przymierzanie się do większego projektu, wreszcie jako publikację pretekstową, bardziej podsycającą niedosyt, niż zaspokajającą apetyty. Redaktorzy słusznie akcentują dynamikę zjawiska, nie próbują tworzyć naukowych haseł, zaznaczają, że nie interesuje ich kryminał wykorzystywany jako kostium. Jednocześnie kładą nacisk na fakt, iż proponują czytelnikom dzieło autorskie oraz że zapraszają wielbicieli kryminału do dyskusji. Niestety, założenia zaprezentowane we wstępie nijak się mają do tego, co znajdziemy w hasłach. Nie ma tutaj nawet śladu autorskiego pomysłu, bowiem większość haseł polega na wymienieniu tytułów danego autora oraz jego upodobań. Takie wyliczenia nie za bardzo mają sens. Przydałoby się chociaż kilkuzdaniowe scharakteryzowanie tego, co jest – jak chcieliby Czubaj i Burszta – marką danego pisarza, a więc owego detektywa, który powoduje, że kolejne odsłony cyklu chcemy czytać. W leksykonie nie zostaje odnotowany kryminał Olgi Tokarczuk „Prowadź swój pług przez kości umarłych”, za to pojawia się „Magik” Magdaleny Parys, autorem kryminałów z całkiem pokaźną notką okazuje się Tomasz Piątek, odnotowany zostaje również Jacek Kuroń jako tylko hipotetyczny autor omawianego gatunku. Za dyskusyjną można również uznać obecność w słowniku Łukasza Orbitowskiego. Wybór powyższy naprawdę trudno uzasadnić i obronić. Momentami ma się wrażenie, że redaktorzy chcieli zbliżyć się trochę do konwencji, jaka pojawiła się w kultowym słowniku „Parnas bis” Pawła Dunina-Wąsowicza i Krzysztofa Vargi. Potwierdzają to pojawiające się co jakiś czas dowcipne dopowiedzenia (np. przy Marcie Guzowskiej czy Zygmuncie Miłoszewskim). Niektóre notki są niedokładne i omijają ważne informacje dotyczące autorów (np. hasło dotyczące Ireny Matuszkiewicz, w którym nie uwzględniono wszystkich tytułów kryminalnych i pominięto informację o pierwszych książkach autorki, które w kryminalno-komediowy sposób portretowały okres transformacji). Szkoda, że obok tytułów książek nie pojawiły się nazwy wydawnictw. Informacja ta „mówiłaby” dużo o środowisku i zainteresowaniu rynku wydawniczego. Ukazanie się „Słownika polskich autorów literatury kryminalnej” udowadnia, że taka publikacja jest potrzebna, choć na razie musimy na jej poprawioną wersję poczekać. Problem w tym, że czytelnikom przyda się zgromadzenie haseł, które będą czymś więcej niż powtórzeniem notek okładkowych lub internetowych. Niezbędna wydaje się krótka charakterystyka postaci, uprawianego gatunku, roli pełnionej w środowisku itp. Refleksje typowo biograficzne powinny więc być wzbogacone o namysł krytyczny oraz o zwrócenie uwagi na przemiany zachodzące w życiu literackim. Tego niestety w omawianej publikacji nie ma.


Słownik polskich autorów literatury kryminalnej, red. Ewa Dąbrowska, Hanna Wojciechowska, Irek Grin, Wyd. EMG, Kraków 2017. 

sobota, 2 września 2017

Tylko po co? (M. Gretkowska, Na linii świata)

Z przykrością przeczytałam najnowszą powieść Manueli Gretkowskiej. Nie tylko dlatego, że mamy w tym przypadku do czynienia z literaturą wyjątkowo słabą, kuriozalną wręcz pod każdym właściwie względem, ale i z tego powodu, że wcale nie cieszy mnie tak dramatyczny spadek pisarskiej formy autorki. Zawsze uważałam, że w jej twórczości jest coś świeżego, niebanalnego, poszukującego. Że tak bywa pokazała chociażby jakiś czas temu powieścią „Trans”, że nie zawsze tak jest udowadnia, niestety, w „Na linii świata”. Książka ta to zresztą ciekawy pretekst do zastanowienia się nad absurdalnością niektórych pomysłów wydawców i autorów. Znak reklamuje powieść zderzając ją m.in. z wizjami Houellebecqa. Każdy, kto przeczyta lub czytał którąkolwiek z książek Francuza, wielce się zdziwi tym porównaniem. Naprawdę nie wystarczy szkolnym, banalnym językiem opisać wirtualny seks i gotowość kradzieży pomysłów rodzących się w Dolinie Krzemowej, by mówić o diagnozie teraźniejszości lub przyszłości. Nie wystarczy też, że Gretkowska wymieni siebie obok Philipa K. Dicka, sugerując, że rzekomo jest to w Polsce pisarz znany tylko z filmów, a czyni tak w jednym z wywiadów. Fani literatury science-fiction poczuliby się zapewne urażeni, że posądza się ich o nieznajomość twórczości kultowego dla gatunku twórcy, no ale czego się nie robi dla promocji. „Na linii światła” to książka bez pomysłu, z wątłą fabułą i równie mizerną konstrukcją postaci, językowo słaba. Zdanie, które najlepiej utwór charakteryzuje to: powieść, którą zapomina się jeszcze w trakcie czytania, tak wielką jest pomyłką. Gretkowska ani nie umie skonstruować wiarygodnej, trzymającej w napięciu fabuły dotyczącej zagrożeń, które próbuje przedstawić, ani nie jest zabawna i prowokująca w opisach dotyczących erotycznych kontaktów przez Internet, ani też nie łączy intelektualnych rozważań z codziennością, co wcześniej, zwłaszcza w pierwszych książkach, tak dobrze jej wychodziło. Wiele do życzenia pozostawia też język. To poziom, tak trzeba to określić, mało zdolnego adepta sztuki pisarskiej, poziom zadziwiający, zważywszy na doświadczenie autorki. Są też w powieści momenty, tak to ujmijmy, urocze. No bo jak się nie uśmiechnąć czytając sformułowanie: „Jej wagina była korytarzem orgazmów” (s. 297) lub „Mężczyzna orał ją i oddawał ziemi” (s. 298).


Manuela Gretkowska, Na linii świata, Wyd. Znak, Kraków 2017.

piątek, 1 września 2017

Ludowość, eksperyment i obyczajowe tabu (K. Puzyńska, Czarne narcyzy)

Najnowsza powieść Katarzyny Puzyńskiej stanowi potwierdzenie faktu, iż na kolejne części przygód policjantów i mieszkańców Lipowa warto czekać. Autorka stawia na sprawdzone pomysły, nie znaczy to jednak, że jest wtórna w stosunku do wcześniejszych odsłon cyklu. Tym razem, co prawda, nagromadzenie różnych wątków jest trochę przesadne, jednak w finale pisarka wychodzi obronną ręką z tego stworzonego przez siebie poplątania. Co ważne i kluczowe dla kryminału, umie trzymać czytelnika w napięciu, zaskoczyć go i zaciekawić, a także świadomie sprowadzić go na manowce, jeśli chodzi o wskazanie tego, kto zabił. A trupów w „Czarnych narcyzach” będzie trochę. Choć każdy pozornie związany jest z inną sprawą, tak naprawdę śledztwa połączą się, a Puzyńska po raz kolejny pokaże, że przeszłość upomina się o swoje w teraźniejszości, ludzkie emocje bywają nieprzewidywalne, a szaleństwo często zbliża się do racjonalności. Daniel Podgórski pojawia się na początku książki jako człowiek przegrany – wyrzucony z policji, nierozstający się z butelką, niechętnie wspominany. Nie umieją o nim zapomnieć dwie kobiety. Emilia czuje, że poświęciła się dla Daniela i coraz trudniej jej odnaleźć się w związku z innym mężczyzną. Weronika próbuje byłemu policjantowi matkować. Oferuje mu pomoc przy sprzątaniu oraz wspiera go dobrym słowem. Wszyscy troje, ale i inni znani już dobrze z poprzednich części bohaterowie, zostaną zamieszani w wielowątkowe dochodzenie, w którym pojawi się i ludowa wiara w diabła, i chęć eksperymentowania ze zdolnościami paranormalnymi, i rodzinne konflikty, i obsesje, które nie znajdują ujścia, i miłosne związki, które nie powinny się wydarzyć, i skutki owych mezaliansów, czyli dzieci ze skomplikowanymi biografiami. Mocno zostanie wyeksponowany motyw szukania prawdy, mierzenia się z nią i godzenia się z jej konsekwencjami. Dla Podgórskiego śledztwo stanie się okazją do zrehabilitowania się oraz poczucia na nowo adrenaliny stanowiącej sens jego życia. Dla Emilii i Weroniki szukanie odpowiedzi na pytania zamieni się w próbę zdefiniowania własnych uczuć. Dla innych zamieszanych w sprawę osób będzie to z kolei możliwość otwarcia się na sekrety, funkcjonujące tuż obok, lecz sprytnie ukrywane od lat.


Katarzyna Puzyńska, Czarne narcyzy, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.