Właśnie pojawiło
się w księgarniach drugie wydanie powieści „Excentrycy” Włodzimierza
Kowalewskiego. Przypominam więc tekst, który w 2007 roku ukazał się na łamach „Portretu”:
Powieść Włodzimierza Kowalewskiego
zatytułowana jest dość przewrotnie. Słowo „Excentrycy”, bo taki tytuł nosi,
budzić może przypuszczenia, że autor zrezygnował z upodobania do przeszłości na
rzecz nowoczesności, odwrócił się od tego, co było, by skupić się na mniej
tradycyjnych, a bardziej nowatorskich rozwiązaniach fabuły. Nic bardziej
mylnego. Kowalewski pozostał wierny przeszłości. I choć dokładnie śledząc treść
książki, znaleźlibyśmy echa tego, co już u olsztyńskiego autora czytaliśmy w
„Świetle i lęku”, czy w „Bóg zapłacz!”, to jednak całość odsłania się jako
rzecz świeża, przemyślana i bardzo świadomie zaprojektowana. Kowalewskiemu
zamarzył się bowiem, tak można by to ująć, traktat o przemijaniu, ale
jednocześnie – o wynikającym z niego przetrwaniu. I trzeba przyznać, że
marzenie autora się spełnia.
W „Excentrykach” mamy do czynienia z
opowieścią, będącą zapisem świata tuż przed upadkiem. Nie znajdziemy tu jednak
ckliwych pożegnań, histerycznych prób wskrzeszenia minionego, czy rozpaczliwych
usiłowań ocalenia teraźniejszości za wszelką cenę. Kowalewskiemu udaje się
oszukać czytelnika. Do pewnego momentu liczymy na happy end, spodziewamy się
go, jesteśmy szczęśliwego końca niemal pewni. Tymczasem ta akurat historia nie
może skończyć się dobrze. Autor nie daje nadziei lub raczej – daje, ale bardzo
przewrotną. Koniec jest nieubłagany, nie da się go zatrzymać, ani opóźnić. A
wszystko to, co ruch świata wstrzymywało, co dawało złudzenie, że chwila trwać
będzie wiecznie, okazuje się fałszem, pozorem, grą. Przemijanie u Kowalewskiego
z próby zachowania pamięci zamienia się w pewność porażki, w prywatną
katastrofę człowieka, którego nikt i nic nie jest w stanie ocalić, czeka go
więc jedno – zapomnienie. Tylko ono jest trwałym punktem odniesienia.
Niezależnie więc od tego, gdzie i na jak długo uda się wskrzesić królestwo
swingu, koniec czeka na swoją kolej już wtedy, gdy jeszcze trwa początek. Życie
musi czuć oddech śmierci, a człowiek – nawet jeśli walczyć będzie od nowa,
wskrzeszając ciągle światy przeszłe, to i tak nie ma szansy na zwycięstwo. Może
tylko otrząsnąć się po kolejnej porażce i próbować walczyć po raz kolejny. To
podstawowa nauka, która wypływa z opowieści Kowalewskiego – człowiek jest w stanie
się podnieść, nawet wtedy, gdy wydaje się, że już nigdy nic dobrego nie może go
spotkać. Ta potencjalność zaczynania wszystkiego od nowa zamienia się w
największe zwycięstwo człowieka – prywatne, ciche, ale pozwalające żyć pomimo
wszystko.
„Exentrycy” to historia w stylu
retro. Autor umieszcza akcję powieści w 1957 r. w Ciechocinku. Miejscowość
uzdrowiskowa lata świetności ma już za sobą, podobnie jak ludzie, których
opisuje Włodzimierz Kowalewski. To inteligencja „ukąszona” jadem doświadczeń
wojennych, a potem przeciętności i szarości oferowanej przez komunizm.
Mieszkańcy Ciechocinka żyją tak, jak gdyby wszystko, co miało ich spotkać,
mieli już za sobą; jak gdyby nic nie miało się już wydarzyć; jak gdyby każdy
dzień z przyszłości, miał być taki, jak podobne do siebie dni przeszłości.
Tracą wiarę w lepsze jutro. Nie myślą o zmianach, nie marzą, nie wyobrażają
sobie odmiany losu. Siermiężność otoczenia skutecznie wymazuje z pamięci fakt,
że życie to nie tylko szara codzienność i powtarzane mechanicznie czynności,
ale że znajdzie się w nim także miejsce na kolor, śmiech, muzykę, radość. Do
czasu jednak. Rewolucja w Ciechocinku musi mieć także miejsce. I ma. Jej
prowodyrem jest Fabian, który postanawia wrócić do Polski z Londynu.
Wanda, siostra Fabiana, jest dentystką
w Ciechocinku. Nie potrafi odnaleźć się w rzeczywistości, żyje, ale obserwuje
siebie z boku, nie umie się zaangażować: „Tylko w chwilach bólu gorączkowo
zastanawiała się nad sobą. Bała się tych myśli. Przerażona, odkrywała wtedy, że
nie wierzy w swoje własne obecne życie, że naprawdę istnieje gdzieś z boku,
obok siebie, nie dzisiejsza, ale nadal ta dawna, z jedynej zachowanej
fotografii, oderwanej od ostatniego biletu miesięcznego na „dziewiątkę”;
przystanek przy wylocie Fredry. Czasem zrywała się w środku nocy, przekonana,
że to tylko przerwa w jakiejś długiej, męczącej podróży; marny hotel albo ławka
dworcowej poczekalni. Przytomniała po chwili i opadała na poduszkę z biciem
serca i ze łzami w oczach” (s. 8-9). Świat zostaje podzielony na przedwojenny,
w którym tętniło życie, i powojenny, w którym zostaje tylko marna wegetacja.
Kiedyś życie towarzyskie, miłość, radość, piękno, a dzisiaj jedynie substytuty,
„zwykłe śmieci, które teraz stanowiły przedmiot pożądania, zapewniały iluzję
luksusu” (s. 14), podupadły pensjonat, zaniedbany pokój. Poczucie bezsensu
towarzyszy nie tylko Wandzie, a zapomnieć o wojnie nie jest łatwo. Sanatorium
przypomina, w o wiele mniejszej skali, oczywiście, miejsce opisane przez Manna
w „Czarodziejskiej górze”. W Ciechocinku mamy do czynienia z życiem w
zawieszeniu, w półśnie, w zapomnieniu.
Fabian przybywa do uzdrowiska z
Zachodu. Oto więc jeszcze jeden „inny świat”. Świat wolności, beztroski,
łatwego zapomnienia o tym, co było, wszechogarniającego bogactwa i
różnorodności. Jako brat Wandy zatrzymuje się w tym samym pensjonacie, w którym
zadomowiła się siostra. Fabian staje się, choć brzmi to patetycznie, źródłem
życia dla siostry, dla mieszkańców Ciechocinka, dla miasta. Ma odwagę zmagać
się z teraźniejszością, cieszyć się codziennością, z premedytacją odsuwa od
siebie bolesną przeszłość. Nie znaczy to wcale, że zapomina. Pamięta, ale
towarzyszy mu wewnętrzne przekonanie, że pomimo wszystko albo na przekór
wszystkiemu trzeba żyć dalej. Dlatego niszczy, nie czytając, dokumenty po żonie
i synu, jedyne pamiątki po ich gehennie na Wschodzie. Zostawia jednak sobie
szkiełko należące do Edzia. Fabian usiłuje przekonać otoczenie, że nie tylko
człowiek może powstać, ale też, że świata nie można tak łatwo złamać. Stara się
przywrócić radość, muzykę, chęć spotykania się z drugim człowiekiem. To dlatego
oznajmia: „Przyjechałem grać swing. [...] Na puzonie” (s. 64). I dlatego z
pasją przekonuje: „Co było, to było, co przepadło, to przepadło, ale swing jest
wciąż ten sam. Mogą wszystko zasmarować gównem, wszystko ci odebrać, cały twój
świat rozpieprzyć, ale w swingu zawsze jest siła, która jednoczy. Choćby we
wspólnym oczarowaniu, marzeniu, fascynacji” (s. 132). Muzyka zamienia się więc
w formę walki – o siebie, o swój świat, o prawo do pragnień, o sens.
Fabianowi udaje się skompletować
zespół prawdziwych ekscentryków. Zuppe, który nieustannie tropi wątki
homoerotyczne w twórczości klasyków literatury, Vogt, Niemiec, który czuje się
Polakiem, policjant o nazwisku Stypa, Modesta – tajemnicza i piękna kobieta,
która okaże się wielką fascynacją i – chyba – równie wielkim rozczarowaniem,
Wanda, spodziewająca się śmierci, ale na razie coraz mocniej czepiająca się
życia. I, oczywiście, Fabian, który konsekwentnie twierdzi, że trzeba „umieć
odbijać się od ziemi i wiedzieć, po co wzlatuje się pod chmury. Swing leczy
kompleksy. Będziemy swingować na wszystkie tematy świata, póki starczy nam
tchu” (s. 140-141).
Kowalewski w „Excentrykach” miesza
dramat i potrzebę radości w odpowiednich proporcjach. Choć gdzieś w tle
znajduje się pamięć wojny, to jednak nie ma tu ani martyrologii, ani taniego
epatowania patriotyzmem. O wielkich tragediach dowiadujemy się mimochodem –
wtedy gdy Wanda idzie do lekarza i pada pytanie: „Czy kiedykolwiek była pani
brzemienna?”, a potem odpowiedź: „Tak, w Rosji”. I to wszystko. Nic więcej albo
raczej aż tyle. Możemy się przecież łatwo domyślić, że za tą krótką informacją
kryje się dramat kobiety, matki, człowieka. Albo wówczas gdy odkrywamy, że
odpychająca swoją powierzchownością, wiecznie pijana i wulgarna właścicielka
pensjonatu nieszczęśliwie kochała... To doskonałe fragmenty powieści – ból i
cierpienie ledwie zarysowane skromną kreską, ale jakże uderzające.
Równolegle do historii dziejącej się
współcześnie poznajemy zapiski z pamiętnika Reichmana. Co ciekawe, tajemnicze
notatki mężczyzny są jedynym elementem otoczenia, które widać przez szkiełko
Edzia bez zniekształcenia. Czyżby właśnie tam tkwiła prawda? W historii
człowieka, który nie idealizuje swojego postępowania, oszukuje, usiłuje ułożyć
sobie życie, ma niesamowite wręcz powodzenie u kobiet i u mężczyzn. I choć nikt
nie wie, kim był i co się z nim stało, to są osoby, które ciągle go pamiętają,
wspominają, kochają... A dziennik? Może dlatego jest tak prawdziwy, że do końca
nie wiadomo, co jest w nim fikcją, a co wydarzyło się naprawdę.
Kowalewski pokazuje, jak mało
trzeba, by ludzi obudzić do życia, a jednocześnie – co chyba istotniejsze – jak
trudno dostrzec, że człowiek tak naprawdę pochował siebie i teraz tylko odtwarza
wyuczone wcześniej czynności. Przyjazd Fabiana porusza we wszystkich cienką i
wrażliwą strunę uczuć, emocji, dodaje odwagi do zmagania się z własnymi
wspomnieniami, pozwala uwierzyć, że sens codzienności nie umarł razem z
przeszłością, że dzisiaj i jutro jeszcze dużo może się wydarzyć.
Fabian nie tylko wpływa
terapeutycznie na swoich towarzyszy i na otoczenie. Również sam poddaje się
uwodzącej sile teraźniejszości w osobie Modesty. Jednak w finale (nie będę,
oczywiście, zdradzała szczegółów), musi się pogodzić z tym, że to, co wydawało
się pewne, teraz sprawia wrażenie czegoś jedynie wyśnionego, nierealnego. Może
więc dlatego jest tak naprawdę prawdziwe? A jeśli coś jest prawdziwe, to nie
tylko daje radość, ale też czasami boli. Włodzimierz Kowalewski odsłania
fundamentalną prawdę – że przywrócić do życia znaczy nie tylko obudzić do
miłości, przyjaźni, szczęścia, ale też do cierpienia. Prawo do czerpania z
życia pełnymi garściami, ale też prawo do przeklinania tego, co się akurat
dzieje – takie prawo przypomina rezydentom Ciechocinka Fabian. Oddaje im
wolność, której pozwolili zasnąć, przywraca w swingującym rytmie przekonania,
że warto ją przyjąć i pielęgnować, zawsze, nawet gdy później mocno boli. Bo być
wolnym, to istnieć.
Włodzimierz
Kowalewski, Excentrycy, Wyd. Marginesy, wyd. 2, Warszawa 2015.