sobota, 24 października 2015

Kolorowe szkiełka (S. Chutnik, Jolanta)

Nareszcie! – chciałoby się powiedzieć. Nareszcie Sylwia Chutnik rezygnuje w swojej prozie z przewidywalnej publicystyki, nie odchodząc jednocześnie od społecznego zaangażowania. To bardzo ważna cecha, której symptomy dało się już zauważyć w zbiorze opowiadań „W krainie czarów”. W moim prywatnym rankingu mamy w tym przypadku do czynienia z najlepszą książką autorki. Odnotowuję to z prawdziwą przyjemnością, choć opowieść o tytułowej Jolancie nie ma w sobie nic przyjemnego. Chutnik stawia na historię smutną, przygnębiającą, odcinającą się od jakiejkolwiek nadziei na lepsze jutro. Ta mroczna tak naprawdę opowieść nie opiera się na sensacyjnych wydarzeniach, nie wiadomo jak traumatycznych doświadczeniach, czy cierpieniu, z którego nie da się otrząsnąć. Dramat głównej bohaterki, co Chutnik rozgrywa intrygująco, sprowadza się do przytłoczenia siermiężną codziennością i świadomości, że w życiu nie może się nic zmienić. Autorka opowiada o zranionym, choć później dorosłym, dziecku – Jolanta musi przejść przyspieszony kurs dojrzewania, gdy ojciec odchodzi do kochanki, a matka spektakularnie przeżywa porzucenie. Dojrzałość zamienia się w tym wypadku w nieumiejętne powtarzanie źle zapamiętanych gestów. Nie dziwi więc to, że ani samodzielność, ani małżeństwo, ani macierzyństwo nie dają ocalenia. Jolanta nie potrafi mierzyć się ze światem – z jego wyzwaniami i ograniczeniami. Poddaje się temu, co się jej przydarza. Jest bierna, bo nie umie w świecie, który ją otacza, znaleźć żadnego punktu zaczepienia. Ratunkiem są dla niej kolorowe szkiełka, dzięki nim we wszechobecnej szarości pojawia się kolor, a ucieczka polegająca na odmowie myślenia i czucia może się, choć na chwilę, udać. Jednak powieść Chutnik to nie tylko zapis dramatu kobiety bez właściwości, w której życiu nie wydarzy się nic spektakularnego, choć właśnie ciężar owej przeciętności uruchomi w bohaterce gen szaleństwa. Ten zaś stanie się synonimem nieświadomej odmowy życia takiego, które stało się udziałem Jolanty z racji miejsca i czasu urodzenia. Książka Chutnik okazuje się również ciekawym portretem warszawskiej dzielnicy Żerań. Blokowiska zdają się rządzić swoimi prawami, a klatki schodowe, na których można spotkać sąsiada, bywają pełne niebezpieczeństw. Przygnębiający obraz miejsca zostaje zderzony ze schyłkiem komunizmu i wyzwaniami związanymi z okresem transformacji. Nowy lepszy świat tak naprawdę niewiele zmienia w przestrzeni prywatnej. Lęki Jolanty pozostają równie intensywne, a poczucie nieprzystawalności marzeń do rzeczywistości jest tak bardzo dojmujące, że zmusza do odmowy dalszego uczestnictwa w codzienności.


Sylwia Chutnik, Jolanta, Wyd. Znak, Kraków 2015.

piątek, 23 października 2015

W rytm pór roku (M. Płaza, Skoruń)

Debiut Macieja Płazy trzeba uznać za wyjątkowo dojrzały. Choć książka ta składa się z opowiadań, teksty połączone są miejscem, czasem i bohaterami. Poszczególne historie układają się więc w całość. Ta zaś okazuje się wyjątkowo fascynująca, magiczna, sensualna i metaforyczna. Książkę tę trzeba, oczywiście, czytać, mając gdzieś w tle świadomość tradycji tzw. nurtu chłopskiego w literaturze. Płaza, choć wydaje się jej świadomy, nie prowadzi dialogu międzypokoleniowego. Raczej stawia na uniwersalną opowieść o świecie, który upada i odradza się z rytmem pór roku, o wsi, w której wszystkie wielkie i mały sprawy rozgrywają się jakoś ciszej, mniej spektakularnie, z poczuciem godzenia się z przeznaczeniem. „Skoruń” to znakomite połączenie motywu inicjacji, niełatwej relacji syna i ojca, przeszłości naznaczającej teraźniejszość i konieczności mierzenia się z ostatecznością. Bliskość śmierci staje się w tym przypadku wyjątkowo istotna. Nieuchronnym końcem naznaczone są owoce, które najpierw dojrzewają, potem są zbierane, a następnie czeka się, aż wyrosną znowu. Apokaliptyczny wymiar ma szaleństwo, które niszczy i z którym nie tak łatwo wygrać niezależnie od tego, czy u jego źródeł tkwi rozpacz i tęsknota, czy pasja i chęć ratowania świata. Paradoksalnie więc ojciec głównego bohatera, niepokorny wynalazca, człowiek po studiach, będący na bakier z komunistyczną układnością tak naprawdę ma wiele wspólnego ze starą Siekierską, która pokonywała rzeczywistość przez wiele lat po to tylko, by wreszcie się przed nią ugiąć. Ostateczność wpisana zostaje w codzienne czynności. Symboliczne w tym kontekście jest ratowanie matki przez syna. Kobieta, ukąszona przez osę i uczulona na jej jad, musi zdać się na pomoc tego, kogo tak chętnie uważała za nicponia. Spełniona i powtarzana, bo będąca powracającym zagrożeniem, Apokalipsa ma miejsce wtedy, gdy rzeka buntuje się, a mieszkańcy okolicznych wsi muszą walczyć z powodzią. Koniec i początek są jak awers i rewers tej samej historii, każdej bez wyjątku, zdaje się sugerować Płaza. Warto zwrócić uwagę na język tej opowieści. Takie sceny, jak na przykład opis powodzi czy zbierania dojrzałych owoców na długo zapadają w pamięć. Wielką zaletą opowieści Płazy jest jej uniwersalność. Oto okazuje się, że i miejsce, i ludzie stają się czymś i kimś więcej niż tylko nośnikami własnych historii. Autorowi udaje się bowiem w niebanalny i bezpretensjonalny sposób pokazać powtarzalność losu i jego nieprzewidywalność zarazem. Bardzo dobre.


Maciej Płaza, Skoruń, Wyd. W.A.B., Warszawa 2015.

czwartek, 22 października 2015

Łatwość odwracania się od pamięci (E. Lichtblau, Sąsiedzi naziści)

To kolejna publikacja opisująca udział Amerykanów w ukrywaniu nazistów po wojnie. Lichtblau pokazuje nie tylko gotowość niedostrzegania przeszłości tych, których witano jako nowych obywateli, ale i łatwość rozgrzeszania z win, które traktowano jako minione, a więc przeszkadzające w nowym życiu. Autor książki z jednej strony portretuje konkretne przypadki, rekonstruując bezpieczne i pełne sukcesów życie byłych zwolenników Hitlera, z drugiej odsłania praktyki typowe dla całych społeczności. W efekcie jesteśmy świadkami tworzenia grup wsparcia, amerykańskiej ignorancji w stosunku do europejskiego doświadczenia Holocaustu, wreszcie medialnego braku zainteresowania dla zbrodni, która należy do przeszłości. Książkę tę można więc czytać nie tylko jako opowieść o – delikatnie rzecz ujmując – politycznym i społecznym grzechu zaniechania, ale też jako historię o łatwości ukrywania i systemowego zapominania o zbrodni. W biografiach byłych nazistów na plan pierwszy wysuwa się niechęć do wiedzy i odcinanie się od świadomości. Okazuje się, że większym problemem jest nie tyle fakt zbrodniczej przeszłości, co raczej konieczność publicznego ujawnienia tego epizodu z biografii. System ma więc wyjątkową skłonność do wybielania rzeczywistości i uciekania od problemów. Ów system, oczywiście, tworzą ludzie. Lichtblau odsłaniając powyższą prawidłowość pokazuje, że wojna mimo jej zakończenia w pewnym sensie ciągle trwa. Jeśli bowiem zwycięzcami są kaci, a ofiary akceptuje się jako przegranych, trudno mówić choćby o pozorach sprawiedliwości. Ta niewygodna prawda powraca w książce, uwiera i nie pozwala zapomnieć o ciągle aktualnej walce pamięci z zapomnieniem.


Eric Lichtblau, Sąsiedzi naziści. Jak Ameryka stała się bezpiecznym schronieniem dla ludzi Hitlera, przeł. Krzysztof Skonieczny, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015.

wtorek, 20 października 2015

Pióro i Pazur za 2014 rok - Siedlce 2015:

Laureatką nagrody w kategorii Pazur dla najsympatyczniejszej/najzabawniejszej/najbardziej optymistycznej powieści kobiecej 2014 roku zostaje Magdalena Zimny-Louis za powieść „Kilka przypadków szczęśliwych”, która ukazała się w wydawnictwie Prószyński i S-ka:

Laudacja:
Ten, kto sięgnie po powieść Magdaleny Zimny-Louis z przekonaniem, że to komedia, może się poczuć zawiedziony. Autorka korzysta bowiem z konwencji typowych dla tego gatunku, ale nie tylko. „Kilka przypadków szczęśliwych” to niebanalne połączenie i powieści emigracyjnej, i powieści inicjacyjnej, i kryminału, i romansu, i wspomnianej komedii wreszcie. Zimny-Louis panuje nad tą mieszanką, a jej powieść oprócz zaskakującej fabuły zasługuje również na uwagę pod względem konstrukcyjnym. Fakt ten trzeba mocno zaznaczyć, bo autorki tzw. literatury kobiecej często bagatelizują formę, a szkoda!, wierząc, że ciekawa historia wystarczy. Nie wystarczy i Zimny-Louis jest tego świadoma. W powieści „Kilka przypadków szczęśliwych” intrygujące jest to, że autorka zatrzymuje się zawsze krok przed tym, gdy wydaje się, że pójdzie w dobrze znanym, bo często literacko eksplorowanym, kierunku. Tymczasem jest zupełnie inaczej. Świetnym dowodem na to, jak chętnie i skutecznie zaskakuje pisarka czytelnika, jest chociażby opis związku rodziców głównej bohaterki, zachowanie Emmy Dudy, która wyjeżdża do Polski, kraju przodków, wreszcie przyjacielski związek bohaterki z Borysem. Tam, gdzie mógłby być melodramat, Zimny-Louis stawia na racjonalność, tam, gdzie mógłby zdarzyć się happy end, robi się smutno, choć gdzieś tli się i nadzieja, tam, gdzie wydaje się, że chodzi o zwyczajne gojenie ran po zdradzie, okazuje się, że sprawa ma dużo bardziej mroczne oblicze, niż moglibyśmy sądzić. Dzięki doprowadzaniu czytelnika do momentu, gdy wydaje mu się, że już wszystko wie, by potem pokazać mu, że tak naprawdę nie wie nic, Zimny-Louis nie tylko nie pozwala na uśpienie czujności odbiorców, ale też udowadnia, że życie składa się z tego, co zaskakujące, nieprzewidywalne, niewyobrażalne nawet czasami, a człowiek nie zawsze bywa tym, za kogo się podaje lub na kogo wygląda. Autorka jest również dobrą obserwatorką relacji międzyludzkich. Udaje się jej celnie sportretować bohaterów, zmuszając ich do konfrontacji z tym, co skrywane i niechętnie ujawniane postronnym. Dużym atutem powieści Zimny-Louis jest, tak to nazwę, pewna dyskrecja w rysowaniu emocji poszczególnych postaci. Autorka stawia raczej na wstrzemięźliwość niż epatowanie uczuciami, dzięki temu jej bohaterowie stają się bardziej interesujący. Tytułowe „kilka przypadków szczęśliwych” skojarzone zostaje z nieoczywistością. Swoje miejsce w życiu można bowiem znaleźć i w trakcie ucieczki od wszystkiego, a poczucie spełnienia zdarza się również wtedy, gdy wokół króluje niepewność i rozczarowanie. Zimny-Louis udowadnia więc rzecz pozornie paradoksalną, a mianowicie, że szczęście cukierkowe nie istnieje, ale szukanie szczęścia może być dobrą przygodą i niezapomnianym przeżyciem, zwłaszcza wtedy, gdy zdarzy się „kilka przypadków szczęśliwych”.

poniedziałek, 19 października 2015

Pióro i Pazur za 2014 rok - Siedlce 2015:


Laureatką w kategorii Pióro za najbardziej poruszającą powieść kobiecą 2014 roku została Sabina Waszut za powieść „Rozdroża” wydaną przez wydawnictwo Muza:

Laudacja: 

„Rozdroża” to debiutancka powieść Sabiny Waszut. Warto w tym miejscu zauważyć, że ów początek literackiej drogi jest wyjątkowo dojrzały, uciekający od schematu tzw. powieści kobiecej, zapadający w pamięć i literacko intrygująca. Takie debiuty z pewnością nie powinny zostać przemilczane, mam więc nadzieję, że nagroda nie tylko da drugie życie książce, która wyszła w roku 2014, ale też zwiększy zainteresowanie powieścią „W obcym domu”, która ukazała się w tym roku i jest kontynuacją losów głównych bohaterów. Sabina Waszut mierzy się z niełatwym wyzwaniem. Jej bohaterowie mieszkają na Górnym Śląsku. Sophie to młoda, nieśmiała Niemka, której dorastaniu się przyglądamy, Władek jest rezolutnym, trochę starszym od dziewczyny mężczyzną, Polakiem. Parę połączy miłość, a rozdzieli wojna. Bohaterka będzie musiała przejść przyspieszony kurs dojrzałości – z dziecka jeszcze szybko zamieni się w kobietę, nauczy się podejmować trudne decyzje, wykaże się niezłomnością, zmierzy się z problemami codzienności, a jej niemieckość stanie się ciężarem i błogosławieństwem zarazem. Z kolei Władek zostanie powołany do wojska. Małżeńskie szczęście zamienić musi na trudy i cierpienie żołnierskiego losu. Świadomość, że gdzieś jest i czeka Sophie, okaże się dla mężczyzny krzepiącą nadzieją na lepsze jutro. Sabina Waszut, choć opowiada o miłości, ucieka od typowej konwencji romansowej. Dzięki temu zabiegowi uczucie łączące bohaterów wydaje się bardziej szczere, mniej oczywiste, wiarygodniejsze. Choć pisarka umieszcza wydarzenia na tle Wielkiej Historii, to jednak najmocniej interesuje ją ta odsłona dziejów, która dotyczy zwykłego człowieka. W trakcie lektury trudno oprzeć się wrażeniu, że Waszut towarzyszy jakże ważne przekonanie – to jednostka buduje fundament przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, nie polityka i ludzie władzy. Autorka nie nadużywa opisów, unika egzaltowanych sformułowań, jest wyjątkowo ascetyczna w formie na tle innych autorek powieści obyczajowych. I właśnie dzięki temu jej opowieść ma wymiar szczególny. Wielka Historia niszczy życie zwykłych ludzi, sprowadza je na manowce, zmusza do trudnej i nierównej walki. Ale zwycięzcą w tej bitwie jest zawsze konkretny człowiek, jeśli umie i chce tylko zachować wierność sobie i tym, których kocha i na których powrót czeka. Powieść Waszut, pozostając portretem miłości Niemki i Polaka, jest również fascynującą impresją o skomplikowanych losach mieszkańców Śląska i o decyzjach, które każdy musi podjąć, choć nikt nie jest na nie przygotowany. I właśnie dlatego z taką przyjemnością i zainteresowaniem czytamy „Rozdroża”.

wtorek, 13 października 2015

Milczenie (W. Nowak, Obwód głowy)

Wznowienie arcyważnej książki Włodzimierza Nowaka odnotowuję z kronikarskiego obowiązku. Czytałam ten tom reportaży kilka razy. Zawsze z jednakowym podziwem dla literackiego kunsztu autora i zawsze z przekonaniem, że mam do czynienia z opowieścią ważną, choć skoncentrowaną na relacjach polsko-niemieckich, to jednak uniwersalną i ponadczasową. Kolejna lektura tekstów Nowaka uświadamia mi, że w rozpoznaniu tym się nie mylę i że rzadko zdarzają się takie reportaże, do których można wracać w nieskończoność. Do „Nocy w Wildenhagen” i „Mojego warszawskiego szału”, napisanych razem z Angeliką Kuźniak, można i trzeba wracać. Do „Obwodu głowy”, tytułowego reportażu, i do „Serce majkino, serce cierkino” również. Nowakowi udaje się pokazać skomplikowane losy ludzkie naznaczone doświadczeniem wojennym. Autor odsłania również uwikłania swoich bohaterów w walkę pamięci z zapomnieniem. W historiach opowiedzianych przez reportera nie ma miejsca na czarno-białą wizję świata, jest za to wiedza o człowieku, ta podstawowa, bo unikająca klasyfikacji narodowościowej, lecz wikłająca ludzi w dramat wyborów bez wyjścia, etycznego splątania, sytuacji tak bolesnych, że trudnych do wcześniejszego wyobrażenia. Interesującym uzupełnieniem reportaży jest odautorskie posłowie, w którym Nowak dzieli się swoimi spostrzeżeniami dotyczącymi recepcji tomu w Niemczech. Ważnym słowem, które zostaje przywołane, jest milczenie. To z nim zmagali się Niemcy przez kilkadziesiąt lat po wojnie. Osobiste doświadczenie spychane było w przymus ciszy i niechęć do zwierzeń. Dawanie świadectwa okazuje się jednak nie tylko rodzajem katharsis, ale i zadośćuczynieniem dla pamięci. Bez opowieści o przeszłości, także tej złej, strasznej i brutalnej, ginie gdzieś prawda o człowieku, a ta, co udowadnia swoimi tekstami Nowak, nigdy nie jest jednoznaczna, zawsze jest jednak niezbędna. Także wtedy, gdy dotyczy współczesności.


Włodziemierz Nowak, Obwód głowy, wstęp: Martin Pollack, Wyd. Dowody na Istnienie, wyd. 2, Warszawa 2015.

poniedziałek, 12 października 2015

W imię pamięci (G. Aly, Obciążeni. „Eutanazja” w nazistowskich Niemczech)

W swojej książce Götz Aly nie tylko rekonstruuje kolejne etapy akcji T4, ale też zabiera głos w sprawie. Ten zaangażowany ton w obiektywnej zarazem narracji historycznej pozwala na uświadomienie tego, że przeszłość ma również swoje miejsce w teraźniejszości i wpływa na współczesność. Aly nie ukrywa, że u podstaw jego zainteresowania tematem, jest osobiste doświadczenie. Swoją publikację dedykuje córce Karline, która gdyby żyła w okresie sprawowania władzy przez nazistów, kwalifikowałaby się z powodu niepełnosprawności do eliminacji. Jednocześnie, o czym z kolei dowiadujemy się z ostatnich stron książki, „Obciążeni” to przypieczętowanie walki autora ze środowiskiem naukowym, któremu zdarza się korzystanie z cudzych badań bez podania źródła. Aly zdaje się również trwać w przekonaniu, że emocjonalny stosunek do opisywanego problemu ma wielu Niemców. To w ich biografiach nadal istnieją symbolicznie wymazani, przemilczani, niechętnie wspominani członkowie rodzin, których zamordowano w ramach akcji T4. Autor mocno więc akcentuje metaforyczny wydźwięk tytułu – nie tylko chodzi o bezbronne ofiary systemu, ale też o ich bliskich, którzy żyli i żyją z ciężarem własnych decyzji lub usankcjonowanej obojętności. Szczególnie istotne wydaje się naznaczenie opowiadanej historii indywidualnymi świadectwami. Badacz przytacza relacje potomków zamordowanych pacjentów szpitali psychiatrycznych, świadomych sekretów rodzinnych i gotowych do zmierzenia się z nimi po latach. Możemy przeczytać listy tych, którzy kiedy je pisali, nie wiedzieli jeszcze, że przeniesienie do innego ośrodka oznacza śmierć. Poznajemy relacje przedstawicieli służby zdrowia i dramatyczne pożegnania pacjentów, którzy wyjątkowo często intuicyjnie przeczuwali, że niebawem ich życie zostanie brutalnie przerwane. Aly przytacza nazwiska nie tylko oprawców, ale też ofiar. To bardzo ważny gest. Trudno otrząsnąć się na przykład po lekturze spisu młodych pacjentów szpitala psychiatrycznego, których skazano na śmierć. Większość dzieci charakteryzowanych jest przez opiekunów jako osoby radosne, wesołe, lubiące się śmiać. Najważniejszym przesłaniem tej książki nie jest jednak wcale wina przedstawicieli systemu. Ta wydaje się bowiem dość oczywista. Dużo bardziej porażające i zatrważające jest współuczestnictwo rodziców w mordowaniu własnych dzieci. Matki i ojcowie często dawali lekarzom do zrozumienia, że śmierć chorego byłaby dla nich wybawieniem, deklarowali też niechęć do przyjmowania syna lub córki z powrotem do domu. I właśnie ten fakt okazuje się wyjątkowo istotny. Udowadnia bowiem, że zbrodnia może towarzyszyć obojętności, wygodzie i chęci unikania kłopotów. Symptomatyczne w tym kontekście są reakcje inne, mniej powszechne, a mianowicie ratowanie członków rodzin poprzez odbieranie ich z zakładów dla obłąkanych i reagowanie na niepokojące plotki i wiadomości.


Götz Aly, Obciążeni. „Eutanazja” w nazistowskich Niemczech, przeł. Viktor Grotowicz, Wyd. Czarne, Wołowiec 2015.

niedziela, 11 października 2015

Dziedziczenie? (Dzieci dyktatorów. Prawdziwe historie, red. J.-Ch. Brisard, C. Quétel)

„Dzieci dyktatorów” to publikacja, której podstawowym celem jest popularyzowanie wiedzy historycznej poprzez pokazywanie związków polityki z prywatnością. W tym wypadku na plan pierwszy wysuwają się potomkowie tych, którzy mając nieograniczoną władzę, wykorzystują ją do niecnych celów, niszcząc swoich obywateli i skazując ich na wieloletnie cierpienie. Książkę tę, podobnie jak pozostałe z serii, tj. „Kobiety dyktatorów” i „Ostatnie dni dyktatorów”, dobrze jest czytać, znając choćby w minimalnym stopniu tło społeczno-historyczne rodzenia się i trwania poszczególnych dyktatur. Dzięki takiej wiedzy prezentowane historie wybrzmią mocniej, autorzy kolejnych prezentowanych portretów decydują się bowiem miejscami na schematyczność opowieści. Szkoda, że nie zdecydowano się na większe sproblematyzowanie tematu bycia dzieckiem dyktatora. Pewne elementy biografii powtarzają się, ciekawe byłoby więc zapoznanie się z proponowanymi przez autorów typami reakcji na życie uprzywilejowane, choć w specyficznej niewoli. Wśród historii, które możemy poznać, są zarówno życiorysy potomków dyktatorów już zmarłych, jak i tych, którzy nadal sprawują władzę. Właściwie brakuje tutaj opowieści radosnych i optymistycznych. Niezależnie od tego, czy dziecko jest kochane czy nie, czy akceptuje poczynania ojca, czy je kontestuje, czy kontynuuje jego dzieło, czy może się od niego odcina, życiorys takiej osoby skażony jest cierpieniem i koniecznością ciągłego pracowania nad sobą, by zostać zaakceptowanym przez rodzica. Ta toksyczna relacja między dzieckiem a ojcem jest bardzo interesująca. Okazuje się bowiem jednym z fundamentów dla późniejszych złych, nieszczęśliwych lub drastycznych dla otoczenia decyzji, podejmowanych po to tylko, by być zauważonym przez ojca.


Dzieci dyktatorów. Prawdziwe historie, red. Jean-Christophe Brisard, Claude Quétel, przeł. Dorota Vinet, Wyd. Znak, Kraków 2015.

sobota, 10 października 2015

Blizna (Mur. 12 kawałków o Berlinie, red. A. Wójcińska)

Zbiór reportaży pod redakcją Agnieszki Wójcińskiej to intrygujący portret muru berlińskiego, przywoływanego nie tylko w sposób dosłowny, ale i metaforyczny. Duże uznanie należy się pomysłodawczyni tomu za niebanalne podejście do tematu i odsłonięcie różnorodności i wielości wpisanych we wspomnienie tego, co dzieliło, pamięć o przeszłości i współczesne renegocjowanie sensów. Polscy i niemieccy reporterzy pokazują, jak mocno mur berliński wrył się w biografie ludzi oraz jak bardzo jest obecny także dzisiaj, gdy nawiązywać możemy do niego jako do symbolu. Ważnym uzupełnieniem tekstów są surowe, zakorzenione w codzienności zdjęcia Filipa Springera. Opatrzone komentarzem budują napięcie wokół słowa „blizna” – ślad po murze jest ciągle obecny wizualnie, ale i poprzez konsekwentne zawierzenie pamięci. Łączenie tego, co było, z tym, co jest lub co przyszło po upadku muru berlińskiego, stanowi nie tylko fascynującą analizę słowa „pojednanie”, ale i okazuje się znakomitą i mocną w swojej wymowie refleksją o polityce, która niszczy życie zwykłych ludzi. Na uwagę zasługują reportaże poświęcone tęsknocie za wolnością i uwikłaniu w historię. Zapada w pamięć opowieść o tych, którzy kopali tunele po to, by umożliwić ludziom ucieczkę i by wesprzeć łączenie się rodzin („Fluchthelfer” Agnieszki Wójcińskiej). Autorce udaje się oddać dramatyzm tamtych czasów oraz nostalgię wpisaną w teraźniejsze wspominanie przeszłości. Interesujący, bo odsłaniający schizofreniczny wymiar pojednania, jest reportaż poświęcony synowi Helmuta Kohla, Walterowi („Rewolucja Waltera K.” Macieja Wasielewskiego). Nie ma tu zbędnego ekshibicjonizmu oraz nadużywania emocjonalności, dzięki temu większa jest siła rażenia opowieści. Autorzy reportaży, jak już wspominałam, nie tylko sięgają do przeszłości. Interesuje ich na przykład kwestia asymilacji imigrantów (Katarzyna Brejwo w „Tylko nie matura, córeczko” pisze o trudnych losach Turczynek, których rodziny odwołują się do mrocznej w tym wypadku tradycji honoru) czy radzenie sobie z historią młodych Izraelczyków decydujących się na zamieszkanie w Niemczech („Las palmowy, las sosnowy” Magdaleny Kicińskiej). Mur berliński staje się nie tylko ważną częścią biografii społeczeństwa i biografii jednostek. To także na tyle perfidny projekt zrealizowany przed laty przez ludzi dla ludzi, że do dzisiaj okazuje się i ostrzeżeniem, i zagrożeniem, i przypominającym „inny świat” wspomnieniem. Bardzo dobre.


Mur. 12 kawałków o Berlinie, red. Agnieszka Wójcińska, fotografie: Filip Springer, Wyd. Czarne, Wołowiec 2015.

środa, 7 października 2015

Nie czytają, czytają, myślą (Szwecja czyta, Polska czyta, red. K. Tubylewicz, A. Diduszko-Zyglewska)

Publikacja pod redakcją Katarzyny Tubylewicz i Agaty Diduszko-Zyglewskiej powinna stać się lekturą obowiązkową dla wszystkich tych, którym nieobojętny jest fakt, że Polacy z roku na rok coraz mniej czytają. Na szczęście autorki zrezygnowały ze szczegółowej analizy wyników badań ogłaszanych przez Bibliotekę Narodową, postawiły natomiast na pokazanie ludzi, którzy czytają, promują czytanie, są świadomi roli, jaką odgrywa literatura w życiu człowieka. Dzięki takiej przyjętej perspektywie książka ta nie stanowi zbioru ubolewań i narzekań, lecz odsłania swój pozytywny wymiar. W Polsce jest źle, nie ma tutaj więc hurraoptymizmu, ale może być lepiej, pojawia się więc nadzieja. Ważną zaletą tego arcyciekawego zbioru wywiadów okazuje się zderzenie Szwecji z Polską. Natkniemy się na rozmowy z tłumaczami, bibliotekarzami, wydawcami, promotorami czytelnictwa, twórcami. Każde z tych komunikacyjnych spotkań przybliża czytelnikowi różnice w traktowaniu literatury w obu krajach, pojawiają się też postulaty, które okazują się istotne zarówno w realiach polskich, jak i szwedzkich. Jednym z wielkich i ważnych tematów tej publikacji jest rola pełniona przez biblioteki. Rozmówcy zgodnie powtarzają, że potrzeba pieniędzy na zakup nowości, że warto zmieniać przestrzeń, by przyciągać nowych czytelników, że czytanie przypadkowych lektur może prowadzić do bardziej świadomych wyborów w przyszłości. Dostrzeżenie i mocne zaakcentowanie tego, że biblioteka to nie tylko miejsce pełniące funkcje usługowe, ale i miejsce, które powinno z założenia być przyjazne i bliskie, to bardzo ważny postulat. Książkę pod redakcją Tubylewicz i Diduszko-Zyglewskiej da się również czytać jako opowieść o zmieniającej się, malejącej i wypieranej przez działy promocji roli krytyka, agenta literackiego, wydawcy czy redaktora. Warto w tym kontekście zwrócić uwagę na różnice między Szwecją a Polską. Rodzimym autorom przydałby się z pewnością tak skuteczny Związek Pisarzy i Tłumaczy. Szwedom można również pozazdrościć ilości stron poświęcanych na kulturę w prasie codziennej. W rozmowach powracają często nawiązania do historii. Wskazywane są konsekwencje dla czytelnictwa wynikające z tradycji protestanckiej w Szwecji i katolickiej w Polsce. To, co szczególnie mocno wybrzmiewa, to konieczność tworzenia dobrych nawyków czytelniczych oraz inwestowania w podejście traktujące literaturę jako ważną część życia. Nie bez powodu mówi się tutaj i o księgozbiorach prywatnych, i o bibliotekach szkolnych, i o konieczności angażowania się w promocję czytelnictwa władz i podległych im instytucji. Tubylewicz i Diduszko-Zyglewska w trakcie spotkań ze swoimi rozmówcami pokazują bowiem, że czytanie jest nie tylko czynnością prywatną, a nawet intymną, ale że pozostaje również aktywnością społeczną. Ważną, bo wpływającą na sposób myślenia i działania wspólnoty.


Szwecja czyta, Polska czyta, red. Katarzyna Tubylewicz, Agata Diduszko-Zyglewska, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2015.

poniedziałek, 5 października 2015

(Nie)solidarność kobiet (A. Nietresta-Zatoń, Pustostan)

Wątek niełatwych, toksycznych nawet, relacji między matką i córką nie jest niczym nowym. Pokazanie, że solidarność kobieca bywa czymś rzadko spotykanym, a nie normą, również. Agnieszka Nietresta-Zatoń częściowo zatem wyważa już otwarte drzwi. Nie można jednak odmówić tej powieści świeżości i urokliwego, zakładam, że świadomego, rozemocjonowania, powodowanego ostatecznością przytłaczającej i doświadczanej na co dzień przeciętności. Debiutancką powieść autorki można więc z powodzeniem uznać za interesującą odsłonę literatury środka. Kobiety jako bohaterki tej historii, kobiecy los i kobiece cierpienie, kobiece skazanie wreszcie na rezygnację z marzeń to motywy eksplorowane w książce na różne sposoby. W trakcie lektury tej, powtórzę, intrygującej powieści trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że czarno-biała wizja świata, na jaką decyduje się debiutantka, nazbyt szybko zaczyna pobrzmiewać fałszem z powodu swojej jednostronności i oczywistości. Dziewczynki tłamszone przez matki stają się kobietami, które nie umieją walczyć o siebie. Choć odejście z rodzinnego domu ma być ucieczką do wolności, tak naprawdę zamienia się w piekło małżeńskiej niewoli. Mężowie okazują się tyranami albo w sensie fizycznym, albo psychicznym, dzieci chętniej się uczą tej wizji świata, od której odcina się matka, a dorosłość kobiet nie ma w sobie nic z wyzwalającego lotu, dzięki któremu niezależność jest usankcjonowana. Trudno mówić w tym przypadku o wiarygodności psychologicznej postaci, raczej o uproszczonym stypologizowaniu bohaterek. Jeden z obmyślonych przez autorkę wątków budzi też pewne wątpliwości. Mąż Zosi jest naukowcem, który zostaje oszukany i okradziony z wyników badań przez współpracującego z nim kolegę. Problem w tym, że wszystko odbywa się na konferencji, kiedy to ów kolega w trakcie prezentacji przypisuje sobie wszystko to, co udaje im razem ustalić. Mąż Zosi czuje się oburzony i oszukany. Sytuacja ta jest mało wiarygodna. Z prostej przyczyny. Uczestnicy konferencji naukowej znają z wyprzedzeniem jej program. Jeśli więc mąż Zosi został pominięty jako współautor, powinien to zauważyć wcześniej, czytając plan wystąpień. Jeśli natomiast w programie figurował jako współautor, nie mógł tak po prostu zostać zignorowany, bo powinien z kolegą referować wyniki badań. Ta istotna dla rozwoju dramaturgii sytuacja za sprawą powyższych nieścisłości traci moc rażenia. Nietresta-Zatoń nie uchroniła się przed typowymi błędami debiutantki, jednocześnie jednak jest na tyle wyrazista i interesująca, że jej pisaniu warto się przyglądać. „Pustostan” to powieść, która wciela w życie typowe feministyczne hasła o cierpieniu wpisanym w „ciało-w-ciało z matką” i o potrzebie solidarności kobiecej. Typowe, bo czytelniczka mająca za sobą lektury o podobnej tematyce, z pewnością nie podda się zachwytowi, dostrzegając w tej opowieści wtórność. Z kolei czytelniczce preferującej tzw. literaturę kobiecą, nieprzyzwyczajonej do tego typu problematyki, powieść na pewno się spodoba.


Agnieszka Nietresta-Zatoń, Pustostan, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2015. 

niedziela, 4 października 2015

Codzienność i historia (M. Surosz, Ach, te Czeszki)

Pięć lat po znakomitym tomie „Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów” czytelnik może znowu poznawać losy naszych sąsiadów, tym razem tylko w wersji kobiecej. W obu książkach Surosz decyduje się na przewrotny gest. Nadając swoim publikacjom takie a nie inne tytuły w pewnym sensie odwołuje się i do stereotypu, i do radości czy poczucia humoru kojarzonych z Czechami. Tymczasem i w „Pepikach”, i w „Ach, te Czeszki” mamy do czynienia z opisem dramatycznych losów ludzi, których codzienność i prywatność zostaje złamana przez Wielką Historię i politykę. Surosz doskonale łączy to, co zwykłe i powszednie, z tym, co nieprzeciętne i nadzwyczajne. Tak jest w przypadku obu książek. W „Pepikach” tytuły poszczególnych rozdziałów to słowa odwołujące się do zawodu lub roli społecznej pełnionej przez bohatera lub bohaterkę opowieści. W „Ach, te Czeszki” Surosz stawia na większe upodmiotowienie. Tytuły kolejnych rozdziałów to imiona kobiet, których biografie zostają sportretowane. Najnowsza publikacja autora charakteryzuje się, takie mam wrażenie, większymi walorami poznawczymi. Czytelnik z pewnością nie będzie znał wszystkich bohaterek książki. Surosz ciekawie łączy gatunek reportażu biograficznego i historycznego z esejem. W trakcie lektury trzeba na to połączenie zwrócić uwagę. Dużą zaletą narracji zastosowanej przez autora jest przenikanie wprowadzenia społeczno-historycznego z życiorysami konkretnych bohaterek. Dzięki temu poznajemy niebanalne postaci, nie tracąc jednocześnie atmosfery czasów, w których owe kobiety żyły. Surosz pokazuje skomplikowane losy Czechów, nie poprzestając na uwikłaniu w faszyzm lub komunizm. Nie znaczy to, oczywiście, że wspomniane ideologie nie wybrzmiewają tutaj mocno. Zapadają w pamięć dramatyczne przeżycia aktorki Adiny Mandlovej (obowiązkowo trzeba w tym kontekście przypomnieć sobie historię Lídy Baarovej) czy gimnastyczki Vĕry Čáslavskiej. Surosz pisze jednak również o niełatwych doświadczeniach Czechów żyjących na Wołyniu, czy o trudnych kontaktach czesko-polskich na Zaolziu i czesko-niemieckich w Sudetach. Nie unika też pokazywania wyzwań natury religijnej. Mamy więc portret Petry Šáchovej, kapłanki Czechosłowackiego Kościoła Husyckiego, w młodości modelki, czy reportaż o dramatycznych losach historyczki sztuki i zarazem żarliwej katoliczki, Růženy Vackovej, która wiele lat spędziła w więzieniu.


Mariusz Surosz, Ach, te Czeszki, Wyd. W.A.B., Warszawa 2015.

piątek, 2 października 2015

Swingować wbrew wszystkiemu (W. Kowalewski, Excentrycy)

Właśnie pojawiło się w księgarniach drugie wydanie powieści „Excentrycy” Włodzimierza Kowalewskiego. Przypominam więc tekst, który w 2007 roku ukazał się na łamach „Portretu”:

            Powieść Włodzimierza Kowalewskiego zatytułowana jest dość przewrotnie. Słowo „Excentrycy”, bo taki tytuł nosi, budzić może przypuszczenia, że autor zrezygnował z upodobania do przeszłości na rzecz nowoczesności, odwrócił się od tego, co było, by skupić się na mniej tradycyjnych, a bardziej nowatorskich rozwiązaniach fabuły. Nic bardziej mylnego. Kowalewski pozostał wierny przeszłości. I choć dokładnie śledząc treść książki, znaleźlibyśmy echa tego, co już u olsztyńskiego autora czytaliśmy w „Świetle i lęku”, czy w „Bóg zapłacz!”, to jednak całość odsłania się jako rzecz świeża, przemyślana i bardzo świadomie zaprojektowana. Kowalewskiemu zamarzył się bowiem, tak można by to ująć, traktat o przemijaniu, ale jednocześnie – o wynikającym z niego przetrwaniu. I trzeba przyznać, że marzenie autora się spełnia.
            W „Excentrykach” mamy do czynienia z opowieścią, będącą zapisem świata tuż przed upadkiem. Nie znajdziemy tu jednak ckliwych pożegnań, histerycznych prób wskrzeszenia minionego, czy rozpaczliwych usiłowań ocalenia teraźniejszości za wszelką cenę. Kowalewskiemu udaje się oszukać czytelnika. Do pewnego momentu liczymy na happy end, spodziewamy się go, jesteśmy szczęśliwego końca niemal pewni. Tymczasem ta akurat historia nie może skończyć się dobrze. Autor nie daje nadziei lub raczej – daje, ale bardzo przewrotną. Koniec jest nieubłagany, nie da się go zatrzymać, ani opóźnić. A wszystko to, co ruch świata wstrzymywało, co dawało złudzenie, że chwila trwać będzie wiecznie, okazuje się fałszem, pozorem, grą. Przemijanie u Kowalewskiego z próby zachowania pamięci zamienia się w pewność porażki, w prywatną katastrofę człowieka, którego nikt i nic nie jest w stanie ocalić, czeka go więc jedno – zapomnienie. Tylko ono jest trwałym punktem odniesienia. Niezależnie więc od tego, gdzie i na jak długo uda się wskrzesić królestwo swingu, koniec czeka na swoją kolej już wtedy, gdy jeszcze trwa początek. Życie musi czuć oddech śmierci, a człowiek – nawet jeśli walczyć będzie od nowa, wskrzeszając ciągle światy przeszłe, to i tak nie ma szansy na zwycięstwo. Może tylko otrząsnąć się po kolejnej porażce i próbować walczyć po raz kolejny. To podstawowa nauka, która wypływa z opowieści Kowalewskiego – człowiek jest w stanie się podnieść, nawet wtedy, gdy wydaje się, że już nigdy nic dobrego nie może go spotkać. Ta potencjalność zaczynania wszystkiego od nowa zamienia się w największe zwycięstwo człowieka – prywatne, ciche, ale pozwalające żyć pomimo wszystko.
            „Exentrycy” to historia w stylu retro. Autor umieszcza akcję powieści w 1957 r. w Ciechocinku. Miejscowość uzdrowiskowa lata świetności ma już za sobą, podobnie jak ludzie, których opisuje Włodzimierz Kowalewski. To inteligencja „ukąszona” jadem doświadczeń wojennych, a potem przeciętności i szarości oferowanej przez komunizm. Mieszkańcy Ciechocinka żyją tak, jak gdyby wszystko, co miało ich spotkać, mieli już za sobą; jak gdyby nic nie miało się już wydarzyć; jak gdyby każdy dzień z przyszłości, miał być taki, jak podobne do siebie dni przeszłości. Tracą wiarę w lepsze jutro. Nie myślą o zmianach, nie marzą, nie wyobrażają sobie odmiany losu. Siermiężność otoczenia skutecznie wymazuje z pamięci fakt, że życie to nie tylko szara codzienność i powtarzane mechanicznie czynności, ale że znajdzie się w nim także miejsce na kolor, śmiech, muzykę, radość. Do czasu jednak. Rewolucja w Ciechocinku musi mieć także miejsce. I ma. Jej prowodyrem jest Fabian, który postanawia wrócić do Polski z Londynu.
            Wanda, siostra Fabiana, jest dentystką w Ciechocinku. Nie potrafi odnaleźć się w rzeczywistości, żyje, ale obserwuje siebie z boku, nie umie się zaangażować: „Tylko w chwilach bólu gorączkowo zastanawiała się nad sobą. Bała się tych myśli. Przerażona, odkrywała wtedy, że nie wierzy w swoje własne obecne życie, że naprawdę istnieje gdzieś z boku, obok siebie, nie dzisiejsza, ale nadal ta dawna, z jedynej zachowanej fotografii, oderwanej od ostatniego biletu miesięcznego na „dziewiątkę”; przystanek przy wylocie Fredry. Czasem zrywała się w środku nocy, przekonana, że to tylko przerwa w jakiejś długiej, męczącej podróży; marny hotel albo ławka dworcowej poczekalni. Przytomniała po chwili i opadała na poduszkę z biciem serca i ze łzami w oczach” (s. 8-9). Świat zostaje podzielony na przedwojenny, w którym tętniło życie, i powojenny, w którym zostaje tylko marna wegetacja. Kiedyś życie towarzyskie, miłość, radość, piękno, a dzisiaj jedynie substytuty, „zwykłe śmieci, które teraz stanowiły przedmiot pożądania, zapewniały iluzję luksusu” (s. 14), podupadły pensjonat, zaniedbany pokój. Poczucie bezsensu towarzyszy nie tylko Wandzie, a zapomnieć o wojnie nie jest łatwo. Sanatorium przypomina, w o wiele mniejszej skali, oczywiście, miejsce opisane przez Manna w „Czarodziejskiej górze”. W Ciechocinku mamy do czynienia z życiem w zawieszeniu, w półśnie, w zapomnieniu.
            Fabian przybywa do uzdrowiska z Zachodu. Oto więc jeszcze jeden „inny świat”. Świat wolności, beztroski, łatwego zapomnienia o tym, co było, wszechogarniającego bogactwa i różnorodności. Jako brat Wandy zatrzymuje się w tym samym pensjonacie, w którym zadomowiła się siostra. Fabian staje się, choć brzmi to patetycznie, źródłem życia dla siostry, dla mieszkańców Ciechocinka, dla miasta. Ma odwagę zmagać się z teraźniejszością, cieszyć się codziennością, z premedytacją odsuwa od siebie bolesną przeszłość. Nie znaczy to wcale, że zapomina. Pamięta, ale towarzyszy mu wewnętrzne przekonanie, że pomimo wszystko albo na przekór wszystkiemu trzeba żyć dalej. Dlatego niszczy, nie czytając, dokumenty po żonie i synu, jedyne pamiątki po ich gehennie na Wschodzie. Zostawia jednak sobie szkiełko należące do Edzia. Fabian usiłuje przekonać otoczenie, że nie tylko człowiek może powstać, ale też, że świata nie można tak łatwo złamać. Stara się przywrócić radość, muzykę, chęć spotykania się z drugim człowiekiem. To dlatego oznajmia: „Przyjechałem grać swing. [...] Na puzonie” (s. 64). I dlatego z pasją przekonuje: „Co było, to było, co przepadło, to przepadło, ale swing jest wciąż ten sam. Mogą wszystko zasmarować gównem, wszystko ci odebrać, cały twój świat rozpieprzyć, ale w swingu zawsze jest siła, która jednoczy. Choćby we wspólnym oczarowaniu, marzeniu, fascynacji” (s. 132). Muzyka zamienia się więc w formę walki – o siebie, o swój świat, o prawo do pragnień, o sens.
            Fabianowi udaje się skompletować zespół prawdziwych ekscentryków. Zuppe, który nieustannie tropi wątki homoerotyczne w twórczości klasyków literatury, Vogt, Niemiec, który czuje się Polakiem, policjant o nazwisku Stypa, Modesta – tajemnicza i piękna kobieta, która okaże się wielką fascynacją i – chyba – równie wielkim rozczarowaniem, Wanda, spodziewająca się śmierci, ale na razie coraz mocniej czepiająca się życia. I, oczywiście, Fabian, który konsekwentnie twierdzi, że trzeba „umieć odbijać się od ziemi i wiedzieć, po co wzlatuje się pod chmury. Swing leczy kompleksy. Będziemy swingować na wszystkie tematy świata, póki starczy nam tchu” (s. 140-141).
            Kowalewski w „Excentrykach” miesza dramat i potrzebę radości w odpowiednich proporcjach. Choć gdzieś w tle znajduje się pamięć wojny, to jednak nie ma tu ani martyrologii, ani taniego epatowania patriotyzmem. O wielkich tragediach dowiadujemy się mimochodem – wtedy gdy Wanda idzie do lekarza i pada pytanie: „Czy kiedykolwiek była pani brzemienna?”, a potem odpowiedź: „Tak, w Rosji”. I to wszystko. Nic więcej albo raczej aż tyle. Możemy się przecież łatwo domyślić, że za tą krótką informacją kryje się dramat kobiety, matki, człowieka. Albo wówczas gdy odkrywamy, że odpychająca swoją powierzchownością, wiecznie pijana i wulgarna właścicielka pensjonatu nieszczęśliwie kochała... To doskonałe fragmenty powieści – ból i cierpienie ledwie zarysowane skromną kreską, ale jakże uderzające.
            Równolegle do historii dziejącej się współcześnie poznajemy zapiski z pamiętnika Reichmana. Co ciekawe, tajemnicze notatki mężczyzny są jedynym elementem otoczenia, które widać przez szkiełko Edzia bez zniekształcenia. Czyżby właśnie tam tkwiła prawda? W historii człowieka, który nie idealizuje swojego postępowania, oszukuje, usiłuje ułożyć sobie życie, ma niesamowite wręcz powodzenie u kobiet i u mężczyzn. I choć nikt nie wie, kim był i co się z nim stało, to są osoby, które ciągle go pamiętają, wspominają, kochają... A dziennik? Może dlatego jest tak prawdziwy, że do końca nie wiadomo, co jest w nim fikcją, a co wydarzyło się naprawdę.
            Kowalewski pokazuje, jak mało trzeba, by ludzi obudzić do życia, a jednocześnie – co chyba istotniejsze – jak trudno dostrzec, że człowiek tak naprawdę pochował siebie i teraz tylko odtwarza wyuczone wcześniej czynności. Przyjazd Fabiana porusza we wszystkich cienką i wrażliwą strunę uczuć, emocji, dodaje odwagi do zmagania się z własnymi wspomnieniami, pozwala uwierzyć, że sens codzienności nie umarł razem z przeszłością, że dzisiaj i jutro jeszcze dużo może się wydarzyć.
            Fabian nie tylko wpływa terapeutycznie na swoich towarzyszy i na otoczenie. Również sam poddaje się uwodzącej sile teraźniejszości w osobie Modesty. Jednak w finale (nie będę, oczywiście, zdradzała szczegółów), musi się pogodzić z tym, że to, co wydawało się pewne, teraz sprawia wrażenie czegoś jedynie wyśnionego, nierealnego. Może więc dlatego jest tak naprawdę prawdziwe? A jeśli coś jest prawdziwe, to nie tylko daje radość, ale też czasami boli. Włodzimierz Kowalewski odsłania fundamentalną prawdę – że przywrócić do życia znaczy nie tylko obudzić do miłości, przyjaźni, szczęścia, ale też do cierpienia. Prawo do czerpania z życia pełnymi garściami, ale też prawo do przeklinania tego, co się akurat dzieje – takie prawo przypomina rezydentom Ciechocinka Fabian. Oddaje im wolność, której pozwolili zasnąć, przywraca w swingującym rytmie przekonania, że warto ją przyjąć i pielęgnować, zawsze, nawet gdy później mocno boli. Bo być wolnym, to istnieć.


Włodzimierz Kowalewski, Excentrycy, Wyd. Marginesy, wyd. 2, Warszawa 2015.