piątek, 2 października 2015

Swingować wbrew wszystkiemu (W. Kowalewski, Excentrycy)

Właśnie pojawiło się w księgarniach drugie wydanie powieści „Excentrycy” Włodzimierza Kowalewskiego. Przypominam więc tekst, który w 2007 roku ukazał się na łamach „Portretu”:

            Powieść Włodzimierza Kowalewskiego zatytułowana jest dość przewrotnie. Słowo „Excentrycy”, bo taki tytuł nosi, budzić może przypuszczenia, że autor zrezygnował z upodobania do przeszłości na rzecz nowoczesności, odwrócił się od tego, co było, by skupić się na mniej tradycyjnych, a bardziej nowatorskich rozwiązaniach fabuły. Nic bardziej mylnego. Kowalewski pozostał wierny przeszłości. I choć dokładnie śledząc treść książki, znaleźlibyśmy echa tego, co już u olsztyńskiego autora czytaliśmy w „Świetle i lęku”, czy w „Bóg zapłacz!”, to jednak całość odsłania się jako rzecz świeża, przemyślana i bardzo świadomie zaprojektowana. Kowalewskiemu zamarzył się bowiem, tak można by to ująć, traktat o przemijaniu, ale jednocześnie – o wynikającym z niego przetrwaniu. I trzeba przyznać, że marzenie autora się spełnia.
            W „Excentrykach” mamy do czynienia z opowieścią, będącą zapisem świata tuż przed upadkiem. Nie znajdziemy tu jednak ckliwych pożegnań, histerycznych prób wskrzeszenia minionego, czy rozpaczliwych usiłowań ocalenia teraźniejszości za wszelką cenę. Kowalewskiemu udaje się oszukać czytelnika. Do pewnego momentu liczymy na happy end, spodziewamy się go, jesteśmy szczęśliwego końca niemal pewni. Tymczasem ta akurat historia nie może skończyć się dobrze. Autor nie daje nadziei lub raczej – daje, ale bardzo przewrotną. Koniec jest nieubłagany, nie da się go zatrzymać, ani opóźnić. A wszystko to, co ruch świata wstrzymywało, co dawało złudzenie, że chwila trwać będzie wiecznie, okazuje się fałszem, pozorem, grą. Przemijanie u Kowalewskiego z próby zachowania pamięci zamienia się w pewność porażki, w prywatną katastrofę człowieka, którego nikt i nic nie jest w stanie ocalić, czeka go więc jedno – zapomnienie. Tylko ono jest trwałym punktem odniesienia. Niezależnie więc od tego, gdzie i na jak długo uda się wskrzesić królestwo swingu, koniec czeka na swoją kolej już wtedy, gdy jeszcze trwa początek. Życie musi czuć oddech śmierci, a człowiek – nawet jeśli walczyć będzie od nowa, wskrzeszając ciągle światy przeszłe, to i tak nie ma szansy na zwycięstwo. Może tylko otrząsnąć się po kolejnej porażce i próbować walczyć po raz kolejny. To podstawowa nauka, która wypływa z opowieści Kowalewskiego – człowiek jest w stanie się podnieść, nawet wtedy, gdy wydaje się, że już nigdy nic dobrego nie może go spotkać. Ta potencjalność zaczynania wszystkiego od nowa zamienia się w największe zwycięstwo człowieka – prywatne, ciche, ale pozwalające żyć pomimo wszystko.
            „Exentrycy” to historia w stylu retro. Autor umieszcza akcję powieści w 1957 r. w Ciechocinku. Miejscowość uzdrowiskowa lata świetności ma już za sobą, podobnie jak ludzie, których opisuje Włodzimierz Kowalewski. To inteligencja „ukąszona” jadem doświadczeń wojennych, a potem przeciętności i szarości oferowanej przez komunizm. Mieszkańcy Ciechocinka żyją tak, jak gdyby wszystko, co miało ich spotkać, mieli już za sobą; jak gdyby nic nie miało się już wydarzyć; jak gdyby każdy dzień z przyszłości, miał być taki, jak podobne do siebie dni przeszłości. Tracą wiarę w lepsze jutro. Nie myślą o zmianach, nie marzą, nie wyobrażają sobie odmiany losu. Siermiężność otoczenia skutecznie wymazuje z pamięci fakt, że życie to nie tylko szara codzienność i powtarzane mechanicznie czynności, ale że znajdzie się w nim także miejsce na kolor, śmiech, muzykę, radość. Do czasu jednak. Rewolucja w Ciechocinku musi mieć także miejsce. I ma. Jej prowodyrem jest Fabian, który postanawia wrócić do Polski z Londynu.
            Wanda, siostra Fabiana, jest dentystką w Ciechocinku. Nie potrafi odnaleźć się w rzeczywistości, żyje, ale obserwuje siebie z boku, nie umie się zaangażować: „Tylko w chwilach bólu gorączkowo zastanawiała się nad sobą. Bała się tych myśli. Przerażona, odkrywała wtedy, że nie wierzy w swoje własne obecne życie, że naprawdę istnieje gdzieś z boku, obok siebie, nie dzisiejsza, ale nadal ta dawna, z jedynej zachowanej fotografii, oderwanej od ostatniego biletu miesięcznego na „dziewiątkę”; przystanek przy wylocie Fredry. Czasem zrywała się w środku nocy, przekonana, że to tylko przerwa w jakiejś długiej, męczącej podróży; marny hotel albo ławka dworcowej poczekalni. Przytomniała po chwili i opadała na poduszkę z biciem serca i ze łzami w oczach” (s. 8-9). Świat zostaje podzielony na przedwojenny, w którym tętniło życie, i powojenny, w którym zostaje tylko marna wegetacja. Kiedyś życie towarzyskie, miłość, radość, piękno, a dzisiaj jedynie substytuty, „zwykłe śmieci, które teraz stanowiły przedmiot pożądania, zapewniały iluzję luksusu” (s. 14), podupadły pensjonat, zaniedbany pokój. Poczucie bezsensu towarzyszy nie tylko Wandzie, a zapomnieć o wojnie nie jest łatwo. Sanatorium przypomina, w o wiele mniejszej skali, oczywiście, miejsce opisane przez Manna w „Czarodziejskiej górze”. W Ciechocinku mamy do czynienia z życiem w zawieszeniu, w półśnie, w zapomnieniu.
            Fabian przybywa do uzdrowiska z Zachodu. Oto więc jeszcze jeden „inny świat”. Świat wolności, beztroski, łatwego zapomnienia o tym, co było, wszechogarniającego bogactwa i różnorodności. Jako brat Wandy zatrzymuje się w tym samym pensjonacie, w którym zadomowiła się siostra. Fabian staje się, choć brzmi to patetycznie, źródłem życia dla siostry, dla mieszkańców Ciechocinka, dla miasta. Ma odwagę zmagać się z teraźniejszością, cieszyć się codziennością, z premedytacją odsuwa od siebie bolesną przeszłość. Nie znaczy to wcale, że zapomina. Pamięta, ale towarzyszy mu wewnętrzne przekonanie, że pomimo wszystko albo na przekór wszystkiemu trzeba żyć dalej. Dlatego niszczy, nie czytając, dokumenty po żonie i synu, jedyne pamiątki po ich gehennie na Wschodzie. Zostawia jednak sobie szkiełko należące do Edzia. Fabian usiłuje przekonać otoczenie, że nie tylko człowiek może powstać, ale też, że świata nie można tak łatwo złamać. Stara się przywrócić radość, muzykę, chęć spotykania się z drugim człowiekiem. To dlatego oznajmia: „Przyjechałem grać swing. [...] Na puzonie” (s. 64). I dlatego z pasją przekonuje: „Co było, to było, co przepadło, to przepadło, ale swing jest wciąż ten sam. Mogą wszystko zasmarować gównem, wszystko ci odebrać, cały twój świat rozpieprzyć, ale w swingu zawsze jest siła, która jednoczy. Choćby we wspólnym oczarowaniu, marzeniu, fascynacji” (s. 132). Muzyka zamienia się więc w formę walki – o siebie, o swój świat, o prawo do pragnień, o sens.
            Fabianowi udaje się skompletować zespół prawdziwych ekscentryków. Zuppe, który nieustannie tropi wątki homoerotyczne w twórczości klasyków literatury, Vogt, Niemiec, który czuje się Polakiem, policjant o nazwisku Stypa, Modesta – tajemnicza i piękna kobieta, która okaże się wielką fascynacją i – chyba – równie wielkim rozczarowaniem, Wanda, spodziewająca się śmierci, ale na razie coraz mocniej czepiająca się życia. I, oczywiście, Fabian, który konsekwentnie twierdzi, że trzeba „umieć odbijać się od ziemi i wiedzieć, po co wzlatuje się pod chmury. Swing leczy kompleksy. Będziemy swingować na wszystkie tematy świata, póki starczy nam tchu” (s. 140-141).
            Kowalewski w „Excentrykach” miesza dramat i potrzebę radości w odpowiednich proporcjach. Choć gdzieś w tle znajduje się pamięć wojny, to jednak nie ma tu ani martyrologii, ani taniego epatowania patriotyzmem. O wielkich tragediach dowiadujemy się mimochodem – wtedy gdy Wanda idzie do lekarza i pada pytanie: „Czy kiedykolwiek była pani brzemienna?”, a potem odpowiedź: „Tak, w Rosji”. I to wszystko. Nic więcej albo raczej aż tyle. Możemy się przecież łatwo domyślić, że za tą krótką informacją kryje się dramat kobiety, matki, człowieka. Albo wówczas gdy odkrywamy, że odpychająca swoją powierzchownością, wiecznie pijana i wulgarna właścicielka pensjonatu nieszczęśliwie kochała... To doskonałe fragmenty powieści – ból i cierpienie ledwie zarysowane skromną kreską, ale jakże uderzające.
            Równolegle do historii dziejącej się współcześnie poznajemy zapiski z pamiętnika Reichmana. Co ciekawe, tajemnicze notatki mężczyzny są jedynym elementem otoczenia, które widać przez szkiełko Edzia bez zniekształcenia. Czyżby właśnie tam tkwiła prawda? W historii człowieka, który nie idealizuje swojego postępowania, oszukuje, usiłuje ułożyć sobie życie, ma niesamowite wręcz powodzenie u kobiet i u mężczyzn. I choć nikt nie wie, kim był i co się z nim stało, to są osoby, które ciągle go pamiętają, wspominają, kochają... A dziennik? Może dlatego jest tak prawdziwy, że do końca nie wiadomo, co jest w nim fikcją, a co wydarzyło się naprawdę.
            Kowalewski pokazuje, jak mało trzeba, by ludzi obudzić do życia, a jednocześnie – co chyba istotniejsze – jak trudno dostrzec, że człowiek tak naprawdę pochował siebie i teraz tylko odtwarza wyuczone wcześniej czynności. Przyjazd Fabiana porusza we wszystkich cienką i wrażliwą strunę uczuć, emocji, dodaje odwagi do zmagania się z własnymi wspomnieniami, pozwala uwierzyć, że sens codzienności nie umarł razem z przeszłością, że dzisiaj i jutro jeszcze dużo może się wydarzyć.
            Fabian nie tylko wpływa terapeutycznie na swoich towarzyszy i na otoczenie. Również sam poddaje się uwodzącej sile teraźniejszości w osobie Modesty. Jednak w finale (nie będę, oczywiście, zdradzała szczegółów), musi się pogodzić z tym, że to, co wydawało się pewne, teraz sprawia wrażenie czegoś jedynie wyśnionego, nierealnego. Może więc dlatego jest tak naprawdę prawdziwe? A jeśli coś jest prawdziwe, to nie tylko daje radość, ale też czasami boli. Włodzimierz Kowalewski odsłania fundamentalną prawdę – że przywrócić do życia znaczy nie tylko obudzić do miłości, przyjaźni, szczęścia, ale też do cierpienia. Prawo do czerpania z życia pełnymi garściami, ale też prawo do przeklinania tego, co się akurat dzieje – takie prawo przypomina rezydentom Ciechocinka Fabian. Oddaje im wolność, której pozwolili zasnąć, przywraca w swingującym rytmie przekonania, że warto ją przyjąć i pielęgnować, zawsze, nawet gdy później mocno boli. Bo być wolnym, to istnieć.


Włodzimierz Kowalewski, Excentrycy, Wyd. Marginesy, wyd. 2, Warszawa 2015.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz