piątek, 30 marca 2018

Czytanie lektur i siebie (M. Wyka, Napisane niedawno)

Najnowsza książka Marty Wyki tylko pozornie składa się z tekstów poświęconych książkom oraz ważnym pisarkom i pisarzom. Tak naprawdę widać w tym projekcie, opatrzonym tytułową informacją o czasie, zamysł dużo szerszy niż tylko refleksje po przeczytaniu. Nie bez powodu publikacja rozpoczyna się nieco nostalgicznym, ale i emocjonalnym w swojej wymowie tekstem o charakterze autobiograficznym. Szkic ten, zatytułowany znacząco „Proszę nie czytać przy jedzeniu”, z jednej strony pozwala na powrót do dzieciństwa, z drugiej jest rodzajem wyznania wiary w sens życia z książkami, sens czytania i sens odkrywania, że życie jednak czasami się różni od książek. Tom ma kompozycję klamrową, gdyż tekst zamykający „Napisane niedawno” również utrzymany jest w stylu nostalgicznego powrotu do przeszłości. W tym wypadku chodzi o „Odwiedziny w domu dzieciństwa”, a więc zmierzenie się z ograniczeniami własnej pamięci, z przemijaniem, z poczuciem, że miejsce i rzeczy, niegdyś bliskie i oswojone, poluzowały swój związek z życiem autorki, choć jednocześnie trwale z biografią jej rodziny są związane. Ta dwoistość związana z odczuwaniem istnienia i nieistnienia jednocześnie zostaje pokazana z dużym wyczuciem, bez patosu, delikatnie, z pewnym dystansem nawet. Pomiędzy przywołanymi powyżej tekstami znajdziemy szkice krytyczne będące zapisem refleksji z „Książek przebranych”, szkice biograficzne dotyczące Marii Dąbrowskiej, Wisławy Szymborskiej i Ewy Lipskiej opatrzone słowem „One”, a także „Francuskie opowieści”, w których natkniemy się nie tylko na inspirujący dialog z twórczością Alberta Camusa, ale i namysł nad przemijaniem popularności kultury francuskiej w Polsce. Książki oraz pisarki i pisarze stają się pretekstem do opowieści literaturoznawczyni i krytyczki, ale i do wspomnień – tak po prostu. Marta Wyka pozostaje obecna w tekście, dzieli się swoimi wątpliwościami, odsłania różne możliwości odczytania. Nawiązuje kontakt z odbiorcą, udowadniając, że literatura to pretekst do zadawania pytań, szukania odpowiedzi, nawiązywania relacji i oswajania rzeczywistości.


Marta Wyka, Napisane niedawno. Szkice krytyczne i literackie, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018.

środa, 28 marca 2018

W cieniu tajemnicy (M. Wójcik, Baronówna. Na tropie Wandy Kronenberg – najgroźniejszej polskiej agentki. Śledztwo dziennikarskie)

Michał Wójcik decyduje się na gest ryzykowny – jest obecny w tekście w sposób dość intensywny, a jednak wychodzi z tego obronną ręką. Choć dzieli się z czytelnikami swoimi wątpliwościami oraz nie ukrywa pojawiających się w trakcie poszukiwań emocji, to właściwe proporcje zostają w książce zachowane. Najważniejsza jest cały czas tytułowa bohaterka. Dziennikarz, który co jakiś czas wysuwa się na plan pierwszy, działa na rzecz odkrycia jej sekretów. Odsłaniając swój warsztat, opowiadając o niełatwych poszukiwaniach, pokazując trudności w dotarciu do faktów lub prawdopodobnych wersji wydarzeń, nie tyle więc eksponuje siebie, co raczej pokazuje, jak skomplikowane było życie bohaterki i jak mistrzowsko umiała kamuflować te elementy swojej biografii, które mogły ją w jakiś sposób odsłonić. Wójcikowi udaje się wydobyć wewnętrzne skomplikowanie postaci, konieczność podejrzliwego traktowania niektórych świadectw, łączące i dzielące Polskie Podziemie sprawy, wreszcie umiejętność manipulowania jako cechę kluczową dla działania Wandy Kronenberg. Najważniejsze jest jednak – i na to autor kładzie nacisk – jest ukazanie tytułowej postaci jako kobiety, która współpracując z kilkoma wywiadami, nie działała na rzecz danego państwa, lecz walczyła przede wszystkim o siebie. Ten prywatny wymiar współpracy podjętej przez Kronenberg wydaje się kluczowy dla widocznego w opowieści odheroizowania i niestygmatyzowania bohaterki. Wójcik stara się bowiem pokazać, że to, co miało wpływ na przestrzeń publiczną, w przypadku interesującej go osoby miało charakter całkiem prywatnego zadania do wykonania – przetrwać za wszelką cenę. Autor po raz kolejny przejawia postawę historyka poszukującego, empatycznego, świadomego nieoczywistości tego, co przynależy do przeszłości. Dzięki takiej perspektywie czytelnik ma okazję odkryć nie czarno-biały, lecz pełen szarości świat. A że dzieje się to również w sposób atrakcyjny literacko, można ów fakt tylko docenić.


Michał Wójcik, Baronówna. Na tropie Wandy Kronenberg – najgroźniejszej polskiej agentki. Śledztwo dziennikarskie, Wyd. Znak, Kraków 2018.

niedziela, 25 marca 2018

Klimat (nie tylko) tamtych czasów (E. Winnicka, C. Łazarewicz, 1968. Czasy nadchodzą nowe)

Reporterska książka Ewy Winnickiej i Cezarego Łazarewicza okazuje się zróżnicowanym, nieoczywistym, interesująco zrealizowanym projektem uchwycenia atmosfery opisywanych czasów. To reportaż przemyślany, konsekwentnie realizujący przekonanie, że „Nie ma jednej opowieści o roku 1968” (s. 9). Jednak zaletą tej publikacji jest nie tylko niebanalne zaplanowanie opowieści – poprzez zderzanie tego, co polskie, z tym, co europejskie i światowe, ale również udane sportretowanie sytuacji, kiedy rewolucja/zmiana/dramat właśnie się dzieją, ale nie zawsze wiemy, że to właśnie już. Efekt ten udaje się osiągnąć między innymi dzięki przytoczeniu historii Beatlesów czy morderstwa w domu Romana Polańskiego. Pozornie historie te wydają się dość dobrze znane, a jednak w tym przypadku znakomicie służą zrekonstruowaniu ówczesnego życia artystycznego, rodzących się wtedy nadziei, ale i sprzyjającego klimatu dla budowania legend nie tylko tych pozytywnych, ale i negatywnych (przypadek Charlesa Mansona). Ważne wydaje się również przywołanie francuskiej rewolty, zwłaszcza że jej główni bohaterowie po latach nadal dyskutują nad swoim udziałem w protestach i nad gotowością zachowania wierności wyznawanym wtedy ideałom. Obok wielkich nadziei związanych z protestami, prowadzącymi do zmian społeczno-politycznych i obyczajowych, pojawia się również mroczny kontekst tłumienia manifestacji oraz antysemityzmu. Tutaj również reporterzy decydują się na nieoczywiste wybory. Marzec 1968 roku zostaje zobrazowany historią spoza centrum oraz mocnym zaakcentowaniem, że te dwie perspektywy, dużego miasta i mniejszego, znacznie się różniły, jeśli weźmiemy pod uwagę świadomość tego, co się dzieje, szybkość reagowania oraz realne konsekwencje ruchów rządowych. Podobna narracja, akcentująca biografię zwykłych ludzi wrzuconych w Wielką Historię, towarzyszy sportretowaniu interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. To, co powraca w wielu opowieściach, sprowadza się do przypadku, który miał szansę zaistnieć dzięki sprzyjającym okolicznościom. Fakt nieoddzielania tego, co krajowe, od tego, co zagraniczne, skutkuje pojawieniem się w tle mocno wybrzmiewających pytań: dlaczego opisywany rok był szczególny; co pozostało z głoszonych wówczas idei; czy zarówno odradzające się demony antysemityzmu, jak i konieczność postulowania praw kobiet, wolności i równości, nie odsłaniają paradoksu powtórzenia jako obowiązku wpisanego w wychodzenie na ulicę i mówienie „nie” temu, co złe i niszczące społeczeństwo od środka; czy z tego, co miało miejsce w roku 1968, możemy coś wziąć dla siebie dzisiaj; czy umiemy po tylu latach przeciwstawić się nienawiści do Żydów, do kobiet, do Innych; wreszcie czy chcemy i umiemy wziąć sprawy w swoje ręce. Lektura do przemyślenia i do powracania, bo Winnicka i Łazarewicz pokazują, że opowieść o roku 1968 może nam dużo powiedzieć o współczesności.


Ewa Winnicka, Cezary Łazarewicz, 1968. Czasy nadchodzą nowe, Wyd. Agora, Warszawa 2018.

sobota, 24 marca 2018

Z tą pamięcią tak trudno żyć (K. Błażyca, Krew Aczoli. Dziesięć lat po zapomnianej wojnie na północy Ugandy)

Książkę Krzysztofa Błażycy można czytać równolegle do znakomitej publikacji Wojciecha Jagielskiego „Nocni wędrowcy”. Co prawda „Krew Aczoli” literacko jest dużo mniej interesująco, ale siła świadectwa ofiar pozostaje równie porażająca. W pewnym sensie to również reportaż, który powinien towarzyszyć lekturze książek Jeana Hatzfelda. O ile ludobójstwo w Rwandzie z perspektywy europocentrycznej narracji wydaje się mało znane, o tyle to, co działo się w Ugandzie, bywa kojarzone jeszcze w mniejszym stopniu. Nie bez powodu w podtytule książki Błażycy pojawia się określenie „zapomniana wojna”. Bohaterowie reportażu nie ukrywają swojego osamotnienia i szczególnej sytuacji, w jakiej się znajdują. Ogrom doznanego cierpienia oraz perfidia wpisana w działania tych, którzy byli zagrożeniem, skutkuje poczuciem niemożności powrotu do lepszych czasów, przekonaniem, że nie da się zapomnieć tego, co się widziało i co się robiło, wreszcie odkryciem, że trauma przeżywana przez tak wielu ludzi nikogo właściwie nie obchodzi. „Krew Aczoli” to opowieść o zarażaniu złem, świadomym i zaplanowanym. Dzieci, które były porywane i wcielane do Armii Bożego Oporu, nie miały wyboru. Jako ofiary musiały zabijać, gwałcić, torturować tych, którzy zostali skazani na usunięcie. Dzisiaj próbują wrócić do normalności, ale owa normalność wydaje się w kontekście wcześniejszych doświadczeń tylko utopią. Bohaterowie reportażu pamiętają, cały czas widzą koszmarne obrazy sprzed lat, mają złe sny, boją się tego, że nie będą umieli funkcjonować w rzeczywistości bez wojny. Mierzą się też z lękiem społeczności, która wie, co powracających spotkało, i nie do końca wierzy w fakt przemiany. Błażyca spotyka się również z tymi, którzy stali po złej stronie od początku. Ich relacja jest, niestety, podobna do tej, na którą często decydują się zbrodniarze – pojawia się motyw konieczności wykonywania obowiązków oraz bycie pod wpływem przywódcy. Autor nie tylko przytacza świadectwa uczestników dramatycznych wydarzeń, ale również rekonstruuje skomplikowane przemiany społeczno-polityczne w regionie oraz specyfikę wierzeń, wprowadzającą w relacje związane z przebaczeniem, nawróceniem, winą i karą. Tutaj ponownie dochodzi do zaakcentowania konieczności zrozumienia i zaakceptowania tego, co kształtuje miejscową społeczność od dawna, oraz odrzucenia pojmowania rzeczywistości w taki sposób, jaki jest charakterystyczny dla kultury Zachodu.


Krzysztof Błażyca, Krew Aczoli. Dziesięć lat po zapomnianej wojnie na północy Ugandy. Spotkania z ofiarami Bożej Armii Oporu i wojsk rządowych, Wyd. Bernardinum, Pelplin 2017.

wtorek, 20 marca 2018

Kobiecy los (Z. Rudzka, Krótka wymiana ognia)

Warto było czekać na prozę Zyty Rudzkiej. Autorka pokazuje swoją pisarską klasę, projektując różnego rodzaju skrajne emocje, ale i nie przestając cały czas czuwać nad językiem. W trakcie lektury uderza dostrzegalna precyzja w posługiwaniu się słowem. Efekt jest bardzo intrygujący, bo okazuje się, że dzięki oszczędności i niemalże ascetyczności opisu, można powiedzieć wiele. Rudzka pozornie operuje zgranymi w literaturze motywami, potrafi jednak wydobyć z nich nowe sensy oraz napięcie, dzięki któremu opowiadana historia nie pozostawia czytelnika obojętnym. „Krótka wymiana ognia” kojarzy mi się z pierwszymi książkami pisarki – pełnymi świeżości, ale i duchoty zarazem, znaczonymi namiętnością, ale i chłodem wynikającym z kontroli sytuacji, która i tak wymyka się racjonalnemu poznaniu. Jest w tej opowieści rodzaj szorstkiej szczerości w stosunku do bohaterek i tego, co je łączy i dzieli. Na uwagę zasługuje relacja między matką i córką. Opowiedziana zostaje w dwóch odsłonach – ta, która dla jednej jest nieudaną córką, dla drugiej pozostaje odrzuconą matką. Próba odnalezienia się w tych niełatwych rolach to jeden z wiodących motywów powieści. Pytania zadawane sobie odsłaniają różnego rodzaju uwikłania. Oto okazuje się, że rozważanie faktu bycia córką zbliża do tragedii ukrywanej przez wiele lat przez matkę, z kolei szukanie odpowiedzi związanych z pełnioną rolą rodzica, zmusza do zmierzenia się z samotnością odczuwaną przez własne dziecko. Smutek i przemijanie wiele razy ukrywają się w tej historii za maskami ochronnymi. Bronią przeciwko litości i użalaniu się nad sobą jest cyniczne komentowanie własnej biografii, brutalne postrzeganie własnego starzenia, ożywczy śmiech i ostrość spostrzeżeń, które stają się celnymi puentami. Rudzka potrafi w krótkich scenach umieścić bardzo wiele. Przykładem może być jednoakapitowy właściwie opis traumy przeżywanej ponownie we wspomnieniach przez matkę bohaterki, ale i opisy odkrywania własnego przemijania i zderzania ich z refleksjami na temat pełnionych ról społecznych. Raptem okazuje się bowiem, że bycie artystką to jeszcze jedna z dobrze pasujących masek – pozwala na odegranie tego, w co właściwie nie trzeba się już angażować, oraz umożliwia ukrycie prawdziwej twarzy.


Zyta Rudzka, Krótka wymiana ognia, Wyd. W.A.B., Warszawa 2018.

niedziela, 18 marca 2018

(Nie)przemijanie (M. Dzido, Frajda)

Lektura „Frajdy” Marty Dzido przywodzi na myśl dwa inne, objętościowo niepozorne, ale pełne sensów i różnych odniesień, utwory, a mianowicie „Kochanka” Marguerite Duras i „Bo to jest w miłości najstraszniejsze” Nicole Müller. Autorce udaje się uciec przed banalnością związaną często z pisaniem o miłości. Proponuje czytelnikom utwór stawiający na portretowanie emocji, bogaty w różne odsłony namiętności i pożądania, radosny, będący pochwałą życia, ale jednocześnie niezwykle smutny. Oto bowiem okazuje się, że nawet miłość nie jest w stanie wymyślić dobrego zaklęcia na zatrzymanie czasu. W pewnym więc sensie „Frajda” zamienia się w historię przemijania i przetrwania jednocześnie – pozornie nic się nie może zmienić, skoro miłość jest tak wielka, a jednak zmienia się wszystko, choć uczucie i tak pozostaje. Dzido bardzo świadomie używa słów, unika patetyczności, czuwa nad swoją opowieścią w taki sposób, że to, co intymne, choć wypowiedziane, nie staje się naiwne ani pretensjonalne. To niewątpliwie sztuka. Nie bez powodu opisywanie miłości i seksu, choć częste w literaturze, rzadko kiedy się udaje. W tym wypadku możemy podziwiać dużą wrażliwość autorki i jej umiejętność operowania słowem. Dzido nie tylko pisze historię miłosną, rozpisuje również na wspomnienia historię związku, który – tak się wydawało – nie potrzebował zapewnień, że będzie trwał wiecznie. W powieści wybrzmiewa kilka ważnych pytań: czy wolność, jaką sobie zapewniają bohaterowie, nie staje się tak naprawdę rodzajem niewoli?, czy granice, które przekraczają, faktycznie wzbogacają ich więź, czy może są potwierdzeniem tego, że gdy się coś wypala, potrzeba nowych bodźców?, czy czas, który mija, jest w stanie metaforycznie zatrzymać się i cofnąć nas do uczuć i emocji sprzed lat?, czy to, co dzieje się teraz, jest powtórzeniem tego, co miało miejsce kiedyś, czy może jednak czymś nowym, co zmusza do mierzenia się z dzisiaj, a nie z wczoraj?. Dużym atutem historii opowiedzianej przez Dzido jest umiejętność zasygnalizowania tego, że każda intymność rozgrywa się w relacji z tym, co publiczne. Mówiąc inaczej, nawyki związane z funkcjonowaniem w takiej a nie innej kulturze kształtują doświadczenie prywatności. Fragmentem potwierdzającym ów fakt, może być wspomnienie listu napisanego na papierze i wysłanego pocztą oraz zaakcentowanie tego, że współcześnie potrzeba kontaktu zostałaby zasygnalizowana w inny sposób – pewnie za pośrednictwem mediów społecznościowych. Z obu sposobów komunikowania wynikają podobieństwa, ale i różnice. Oba są świadectwem swoich czasów. Lektura obowiązkowa.


Marta Dzido, Frajda, Wyd. korporacja ha!art, Kraków 2018.

piątek, 16 marca 2018

Litery, które nie są niewinne (A. Szydłowska, Od solidarycy do TypoPolo. Typografia a tożsamości zbiorowe w Polsce po roku 1989)

Praca Agaty Szydłowskiej to publikacja, w której refleksja na temat kroju pisma zostaje potraktowana w sposób niebanalny. Na uwagę nie tylko zasługuje analiza liter jako nośników znaczeń o charakterze kulturowym, społecznym i politycznym, ale również uwzględnienie aktualnych kontekstów, dzięki którym proponowana opowieść zyskuje charakter zaangażowany. Widać to chociażby w tych partiach książki, w których autorka prezentuje problemy, jakie pojawiły się w kontekście prób zawłaszczenia solidarycy przez związkowców oraz przekonania pozostałych obywateli, że ten krój pisma może być wykorzystywany do firmowania protestów związanych np. z prawami kobiet. Dzięki zrekonstruowaniu sporów badaczka pokazuje polityczność wpisaną w używanie danej czcionki w określonym kontekście, ale i odsłania rzadko uświadamiany fakt, iż to, w jaki sposób komunikujemy poglądy, rozgrywa się i na poziomie znaczeń słów, i na poziomie wybranego typu liter. Warto zauważyć, że Szydłowska przygląda się czcionkom, pytając również o otoczenie, w których są one wykorzystywane. Mamy więc solidarycę jako przykład pisma mocno nasyconego zaangażowaniem społecznym oraz potencjalną walką o rodzaj owego zaangażowania, mamy Silesianę jako krój regionalny generujący nowe znaczenia i budujący nawiązania do tradycji, mamy pytanie o możliwość i potrzebę tworzenia kroju narodowego, mamy TypoPolo jako mniej lub bardziej świadomą pochwałę brzydoty, przypadkowości, braku spójności i braku estetyki. Książkę Szydłowskiej da się więc czytać jako opowieść o potrzebie dostrzegania tego, jakie litery są obecne w przestrzeni publicznej, ale i o obojętności na to, w jaki sposób to, co jest komunikatem przez nas odczytywanym, zostaje zapisane. Widzenie w tym wypadku staje się deklaracją świadomego uczestnictwa, gotowością renegocjowania znaczeń, umiejętnością prze-pisywania rzeczywistości. W pewnym więc sensie jest to historia tego, w jaki sposób można w przestrzeni publicznej zaznaczyć swoją wyjątkowość, przeciętność lub też swoje zaangażowanie. Bardzo dobre.


Agata Szydłowska, Od solidarycy do TypoPolo. Typografia a tożsamości zbiorowe w Polsce po roku 1989, Wyd. Ossolineum, Wrocław 2018.

czwartek, 15 marca 2018

Być u siebie (K. Naszkowska, Ani tu, ani tam. Marzec ’68 - powroty)

Krystyna Naszkowska decyduje się na ciekawą i bardzo oryginalną perspektywę. Oryginalną, bo przyzwyczajeni jesteśmy w kontekście Marca 1968 roku do rozmowy o rozstaniach i opuszczeniu Polski. Tymczasem autorka postanawia porozmawiać z tymi, którzy pomimo wyjazdu wtedy, potem do kraju wrócili. Pozornie mogłoby się wydawać, że historie bohaterów są w swojej wymowie bardziej optymistyczne od tych opowieści, które naznaczone są przymusowym i dokonanym na zawsze pozostawieniem swojego miejsca. I choć faktycznie rozmówcy autorki niuansują swoje przeżycia w taki sposób, że kładą nacisk przede wszystkim na to, że tam, w nowym kraju, im się udało, to jednak jest w tle tych opowieści coś niezwykle wzruszającego. Niedopowiedzenie, wyparcie tego, co złe, próba bagatelizowania, odmowa pamiętania, dumne podniesienie głowy, honor i godność, które nie dały się złamać – wielkie słowa, które w przypadku marcowych biografii rzadko bywają przesadą. Naszkowskiej udaje się pokazać, jak w zwykłe, pozornie przeciętne życie, wkrada się coś wielkiego – coś, co jest złe, ale i coś, co budzi nieznane pokłady siły, woli i przetrwania mimo wszystko. Tytułowe powroty to rodzaj prywatnego zwycięstwa nad przeszłością. Można je również odczytywać jako rodzaj przypomnienia i konieczności zmierzenia się ze wstydliwą karą polskiej historii. Rozmowy Krystyny Naszkowskiej uświadamiają rzecz oczywistą, ale łatwo zapominaną, a mianowicie bolesny wydźwięk tytułowego rozdwojenia. Odnaleźć się w tej niełatwej sytuacji wtedy to również zmierzyć się z demonami pamięci rodziców, tych, dla których wspomnienie wojny było całkiem świeże. Powrócić do Polski po latach to z kolei symbolicznie pokonać to, co było, ale i obnażyć obecne w minionym okrucieństwo.


Krystyna Naszkowska, Ani tu, ani tam. Marzec ’68 – powroty, Wyd. Wielka Litera, Warszawa 2018.

wtorek, 13 marca 2018

Rzeka jako paradoks sprzeczności (C. Magris. Dunaj)

Książka Magrisa to oryginalne połączenie eseju, prozy poetyckiej, narracji typowo podróżniczej i biografii miejsca. Istotnym wyznacznikiem owej gatunkowej mieszanki jest erudycja oraz swoboda wpisana w przemieszczanie się, obserwowanie, przeżywanie i przypominanie. Autor rezygnuje z chronologicznego odtworzenia historii rzeki oraz tego, co wokół niej się działo. Dunaj cały czas przywoływany jest jako pretekst, nie przestając być jednocześnie kluczowym punktem odniesienia. Służy porządkowaniu opowieści, ale i zarazem rozbija ów porządek od środka – tak, jakby nurt rzeki swoją nieprzewidywalność przenosił na ludzi, miasta i czas. Magrisowi udaje się oddać klimat miejsca poprzez zasugerowanie niemożności zdefiniowania do końca, zdefiniowania pełnego, zdefiniowania zamykającego. To, co się skończyło, wydaje się ciągle trwać. Wielkie miasta, Wielka Historia, tylko pozornie mali i mało znaczący ludzie – opisani i przypisani do Dunaju zyskują nowy kontekst. Pojawiają się odniesienia do konkretnych biografii, dzieł literackich, kulturowych przemian, budowli. Barwy, kształty oraz wydawane przez rzekę dźwięki stają się źródłem pamięci. Dunaj jest świadkiem wydarzeń, ale i rodzajem żywego pomnika, który przeciwstawia się zapomnieniu. Wczoraj miesza się z dzisiaj, a pytaniu o przestrzeń w kontekście nośników pamięci towarzyszy pewność znaczenia, wpisanego w rzekę jako niemą, ale jednak i aktywną towarzyszkę, obserwatorkę, uczestniczkę tego, co zmienia otoczenie oraz je utrwala. Intrygujące.


Claudio Magris, Dunaj, przeł. Anna Osmólska-Mętrak, Joanna Ugniewska, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018.

niedziela, 11 marca 2018

Chaos jako zapowiedź nowego porządku (M. July, Pierwszy bandzior)

Wyzwalająca! – to pierwsze słowo, które przychodzi na myśl po lekturze książki Mirandy July. Autorka z zadziwiającą swobodą porusza się na krawędzi, gra z różnymi schematami, zaskakuje czytelnika, a jednocześnie pozostaje ciągle kimś, kto panuje nad swoją niepokorną opowieścią. Wspomniane zaskoczenie pojawia się i na poziomie języka, i gatunku, i ewolucji portretowanych postaci. Książka, która mogłaby się stać przeciętną popularną powieścią kobiecą, celnie dyskutuje ze stereotypami wpisanymi w tego typu literaturę. July idzie o kilka kroków dalej niż w latach dziewięćdziesiątych XX wieku Helen Fielding w „Dzienniku Bridget Jones”. Więcej tutaj dyskusji z feminizmem, więcej polemiki z wielkomiejskim wzorcem rozwiązywania problemów w gabinetach psychoterapeutów, więcej krytyki korporacyjnej codzienności. Symbolicznym początkiem, ale i końcem dla czterdziestotrzyletniej Cheryl, jest moment wprowadzenia się do jej mieszkania Clee, rozpuszczonej do granic możliwości dwudziestokilkulatki. Ta pierwsza funkcjonuje w świecie, w którym wszystko ma swoje miejsce. July zabawnie portretuje moment, kiedy Cheryl objaśnia swojej nowej współlokatorce reguły. Clee za chwilę, błyskawicznie i z dużym tupetem, zacznie je łamać. Pisarka potrafi być w opisie relacji kobiet dowcipna, złośliwa, ale i niepokojąca, mroczna, wzruszająca, a także boleśnie szczera. Jest w tej historii miejsce na lęk, zachowania przemocowe, przedziwną próbę sił, miłość, obojętność, porzucenie i dorastanie. July ucieka od czarno-białych rozwiązań. Odsłaniając niedojrzałość obu bohaterek, pokazuje jednocześnie umowność i rzeczywistą nieskuteczność wielu strategii, na jakie decydują się kobiety po to, by podjąć walkę o siebie. Obnaża nieprzystawalność teorii do praktyki, ale też pokazuje, że dopiero wtedy, gdy przychodzi zmierzyć się z wyzwaniami, odkryć można własne możliwości. Warto!


Miranda July, Pierwszy bandzior, przeł. Łukasz Buchalski, Wyd. Pauza, Warszawa 2018.

czwartek, 8 marca 2018

Być sobą czy ukryć prawdziwego siebie? (K. Sulej, Wszyscy jesteśmy dziwni. Opowieści z Coney Island)

„Wszyscy jesteśmy dziwni” tylko pozornie odbiega tematycznie od „Modnych”, wcześniejszej książki reporterskiej Karoliny Sulej. W „Modnych” autorka skupia się na postaciach znanych – portretuje zmieniającą się modę i jej projektantów, rekonstruując jednocześnie przemiany obyczajowe i społeczne w Polsce. We „Wszyscy jesteśmy dziwni” bohaterami są osoby, tak to ujmijmy, zwyczajne, jednak ich pomysł na siebie i na kreowanie rzeczywistości okazuje się na tyle oryginalny i barwny, że pozwala na opowiedzenie o walce normalności z dziwnością, cokolwiek obie kategorie by nie oznaczały, oraz na świadectwo czasów, które mijają, choć ciągle istnieją ci, którzy próbują niepowtarzalny klimat przeszłości ocalić. W przypadku obu publikacji Sulej próbuje pokazać ludzi z wizją, osoby, którym nieobce jest odrzucenie, ale i determinacja związana z konsekwencją realizowanej wizji artystycznej, osoby, które mają popularność, ale ta – jak wszystko – bywa ulotna. Nie bez powodu, jak sądzę, tytułowa deklaracja „wszyscy jesteśmy dziwni” uzupełniona zostaje o podtytuł sugerujący fakt snucia opowieści na temat miejsca. Coney Island jest jednak szczególnym punktem odniesienia. Bywa miejscem przyjmującym wykluczonych, staje się miejscem oporu i walki z deweloperami, okazuje się enklawą pamięci i konsekwentnego działania przeciwko zapomnieniu, odsłania swoje przyjazne oblicze dla tego, co zaskakujące, zadziwiające, przerażające i fascynujące. Istotne wydaje się w tym kontekście zaznaczenie, iż reporterka nie przyjmuje pozycji obserwatora przybywającego z zewnątrz. W opowiadanych historiach da się zauważyć przyjazne nastawienie, akceptację, brak oceniania i gotowość otwarcia się na cudze wybory. Tak naprawdę bowiem Coney Island w opowieści Sulej urasta do rangi spełnionej, choć ciągle atakowanej z zewnątrz, utopii. To właśnie tutaj można próbować być sobą, można doświadczyć przekraczania tabu, można odkryć w sobie siłę, a słabość zastąpić mocą wynikającą z odnalezionych w sobie umiejętności. To, co poza wyspą, byłoby nieprzydatne, jak różnego rodzaju przebieranki, odgrywanie ról, uczestniczenie w mniej lub bardziej absurdalnych konkursach, mierzenie się z ograniczeniami własnego ciała, absurd i satyra wymieszane z cielesnością, tutaj stają się czymś, co pozytywnie wyróżnia, oferuje sens, nadaje znak jakości. Kult rozrywki nie jest w tym wypadku tylko i wyłącznie peanem na cześć przyjemności, ma drugie dno – zaangażowania społecznego, osamotnienia, tożsamościowych poszukiwań. Sulej proponuje również ciekawe rozwiązane konstrukcyjne – poszczególne opowieści, składające się na rozdziały, poprzedzone są wezwaniem przypominającym fragment dziejącego się spektaklu. Choć reportaż ten mógłby być zdecydowanie dłuższy, Karolinie Sulej udaje się w tej niewielkiej objętościowo książce pokazać wielość, różnorodność i bogactwo osobowościowe i historyczne Coney Island. Jest bowiem w tej publikacji miejsce i na wzruszenie związane z nierówną walką o przetrwanie, i na irytację z powodu bezduszności tych, którzy każde miejsce próbują poddać unifikacji, i na zachwyt nad pięknem człowieka – tego, który nie boi się być sobą nawet wtedy, gdy bycie sobą oznacza dziwność.


Karolina Sulej, Wszyscy jesteśmy dziwni. Opowieści z Coney Island, Wyd. Dowody na Istnienie, Warszawa 2018.

poniedziałek, 5 marca 2018

Czy da się uciec od przeznaczenia? (J.D. Vance, Elegia dla bidoków)

Choć Vance nie ukrywa autobiograficznego charakteru swojego tekstu, to jednocześnie dość wyraźnie sugeruje, że to, co stanowi część jego biografii, jest doświadczeniem pewnej grupy społecznej – owych tytułowych bidoków, białych z rodzin robotniczych i często patologicznych, skazanych od początku na niemożność wyrwania się ze swojego środowiska i gotowych powtarzać to wszystko, co w dzieciństwie napawało strachem i obrzydzeniem. Autorowi udaje się to, co dla większości pozostaje chwilową mrzonką. Opisując losy własnej rodziny, przywołując emocje pamiętane z przeszłości, szczerze mierząc się z ograniczeniami, próbuje pokazać, że akurat w tym wypadku biografia prywatna jest tak naprawdę biografią całej grupy społecznej – niedostrzeganej, pogardzanej, wykluczanej. Książka reklamowana jest jako lektura umożliwiająca zrozumienie tych, którzy poparli w wyborach Donalda Trumpa. Owszem, można ją czytać jako uzupełnienie książki Arlie Russell Hochschild „Obcy we własnym domu”, jednak w opowieści Vance’a jest pewien żar charakterystyczny dla narracji opierającej się na własnych przeżyciach. Żar, nie bójmy się tego słowa, piękny w swojej szczerości i gotowości do pokazania mrocznej strony tego wszystkiego, co konstytuowało jego rodzinę. Natkniemy się więc i na bezpośredni opis trybu życia matki, kobiety chętnie sięgającej po różne używki i często zmieniającej partnerów, i na portret skomplikowanych relacji z przyrodnim rodzeństwem, i na zapadający w pamięć pean pochwalny na cześć babci i dziadka, zwanych przez autora Mamaw i Papaw. Zwłaszcza ten ostatni jest kluczowy dla zrozumienia całej opowieści i nieuchronności beznadziei wpisanej w los tych, którzy stają się częścią takich rodzin. Jeśli przeczytamy tę książkę właśnie jako opowieść o babci – kobiecie silnej, szorstkiej, niekiedy szaleńczo bezpośredniej, innym razem wzruszająco dyskretnej, często wulgarnej, ale zapatrzonej w swoich bliskich ponad wszystko, otrzymamy jeden z bardziej interesujących, bo nieoczywistych, kobiecych portretów w literaturze ostatnich lat. Literacko może nie najlepszych, ale biograficznie fascynujących.


J.D. Vance, Elegia dla bidoków. Wspomnienia o rodzinie i kulturze w stanie krytycznym, przeł. Tomasz S. Gałązka, Wyd. Marginesy, Warszawa 2018.

niedziela, 4 marca 2018

Rodzina czy zbiór przypadkowo związanych ze sobą ludzi? (K. Wojtaszczyk, Słońce narodu)

Najnowsza publikacja Kuby Wojtaszczyka to intrygująca próba wykorzystania sytuacji społeczno-obyczajowej sprzed lat jako pretekstu do zadania kilku istotnych i całkiem współczesnych pytań. To pierwsze i podstawowe dotyczy rodziny oraz relacji wiążących na zawsze, ale i dzielących jej członków. Wojtaszczyk zdaje się świadomie sięgać do tradycji sytuującej losy jednostek blisko tego, co wiąże się z wpływem Wielkiej Historii na zwykłego człowieka. Dzieje się to zarówno na poziomie relacji małżeńskich – znakomicie pokazany postępujący rozpad związku, którego źródłem jest m.in. fanatyczna fascynacja matki faktem wyboru Polaka na papieża, ale i relacji rodziców z dziećmi – pokazanie rodzącej się między pokoleniami obcości oraz wpisany w biografię każdego epizod mniej lub bardziej drastycznego odrzucenia. Wartą uwagi kwestią jest w przypadku tej książki sprawa formy pojmowanej dosłownie jako sposób organizacji tekstu, ale i metaforycznie jako coś, co wpływa na stan kontaktów między bohaterami. Autor informuje na początku książki, że inspiracją dla jej napisania był znaleziony na pchlim targu dziennik. Niezależnie od prawdziwości tej deklaracji, poprzedzając w ten sposób powieść, Wojtaszczyk wpisuje się w długą tradycję literatury grającej z konwencją odnalezionego pamiętnika i pisarza, który staje się rodzajem medium przekazującego innym powierzone mu cudze treści. Zważywszy na fakt, iż w powieści natkniemy się na fragmenty i prozy psychologicznej, i literatury socrealistycznej, i powieści obyczajowej, i przygodowej, i poetyki absurdu, i prozy – tak to nazwijmy – marzenia sennego, wielość ta kieruje czytelnika w stronę umowności, istotnego pytania o zmieniającą się wraz z doświadczeniami tożsamość oraz fałszu wpisanego w oficjalną, pozornie bez żadnych rys, narrację. To, co można by określić mianem prawdy – historycznej, intymnej, rodzinnej, religijnej i politycznej, zostaje zakwestionowane poprzez pokazanie drugiego dna, które nie wszyscy chcą dostrzegać. Warto.


Kuba Wojtaszczyk, Słońce narodu, Wyd. Świat Książki, Warszawa 2018.

czwartek, 1 marca 2018

Pomiędzy najbliższymi (E. Kurniawan, Człowiek tygrys)

Kurniawan tylko pozornie umieszcza swoją opowieść w kontekście magii, sił osadzających się w człowieku czy odradzania się jednych istot w drugich. Tytułowy człowiek tygrys staje się bardzo pojemną metaforą – dojrzewania, tożsamościowego zdefiniowania, wiary we własną moc, gotowości do przeciwstawienia się temu, co złe i pełne pogardy. Indonezyjskiemu pisarzowi udaje się połączyć opowieść o brutalnej zbrodni z opowieścią o wielkiej, lecz nieszczęśliwej, namiętności. Z dużą sugestywnością odsłania emocje pojawiające w relacjach między bohaterami. Choć są one skrywane przed otoczeniem i wybuchają w czterech ścianach domu, to jednak jest w nich, pomimo owej skrytości, rodzaj uniwersalnego przesłania. Czytamy o nadziejach, które można zniszczyć, o konsekwencjach przemocy, o możliwym samoodrodzeniu związanym z pojawieniem się dawno zapomnianych pragnień, o współzależności, która może budować, ale i burzyć z powodu obecnego gdzieś w tle fałszu i zakłamania. Obudzenie się tygrysa w człowieku to rodzaj zemsty, ale i kary – za zdradę, ale nie tę pojmowaną dosłownie, lecz opartą na wyrzeczeniu się zwykłej uczciwości. Zakończenie książki okazuje się bowiem bardzo przewrotne. Kurniawan skutecznie przekonuje czytelnika, by odwrócił się od ofiary i stanął po stronie agresora.


Eka Kurniawan, Człowiek tygrys, przeł. Jędrzej Polak, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018.