wtorek, 31 października 2017

Ponadczasowość (W. Osiatyński, Wembley, Wimbledon)

Wznowienie po latach reportaży sportowych Wiktora Osiatyńskiego to nie tylko przypomnienie mało znanej aktywności wybitnego, niedawno zmarłego prawnika, ale i przykład takiego pisania, które mimo upływu czasu zachowuje swoja sugestywność. Teksty autora dowodzą tego, że nawet portretując rzeczy ulotne, da się pokazać w nich pewną ponadczasowość. Książka podzielona jest na dwie części zatytułowane „Wembley” oraz „Wimbledon”. W ten sposób bez zbędnego komplikowania zasygnalizowano tematykę czytelnikowi. W pierwszym przypadku bohaterem jest piłka nożna, w drugim tenis. Osiatyńskiemu udaje się pisać o sporcie w sposób zajmujący, ale racjonalny, emocjonalny, ale daleki od egzaltacji, kompetentny, ale i czytelny dla laików. To wielka zaleta. Książka w pewnym sensie stanowi opowieść o dwóch wielkich sportowych mitach. Mam tu na myśli nie tylko przywołane w tytule miejsca, ale i ich historię, towarzyszącą im kulturę kibicowania oraz atmosferę związaną z dziejącymi się wydarzeniami sportowymi. Osiatyński z jednej strony zderza przeciwieństwa (piłka nożna jako sport bardziej plebejski, ale i bardziej angażujący widza, tenis jako sport elitarny, ale i – jak zostaje stwierdzone – często nudny), jednocześnie daleki jest od akcentowania stereotypowych rozpoznań. Jest uważnym i czujnym uczestnikiem wydarzeń. Dzięki temu poznajemy organizację wielkich sportowych wydarzeń od podszewki. Sprzyjający bywa przypadek, tupet i umiejętność wykorzystania zbiegu okoliczności. Osiatyński, kiedy jest to potrzebne, ujawnia własną obecność, nie przesadza z tym jednak, pamiętając, że sport i wszystko, co z nim związane, jest dla czytelników istotniejsze. Na uwagę zasługuje umiejętność takiego opisu, który potrafi wydobyć specyfikę danego meczu/turnieju przy jednoczesnym wskazaniu uniwersalności i procesualności wpisanej w każde jednostkowe wydarzenie. To między innymi dzięki temu teksty sprzed kilkudziesięciu lat czyta się z zainteresowaniem i dzisiaj.


Wiktor Osiatyński, Wembley, Wimbledon, Wyd. Dowody na Istnienie, Warszawa 2017.

poniedziałek, 30 października 2017

Budzenie się świadomości (H. Wardere, Cięcie)

Książka Hibo Wardere to połączenie narracji autobiograficznej, intymnego świadectwa z esejem o charakterze społeczno-obyczajowym, manifestem oraz płomienną deklaracją gotowości zmieniania świata na lepsze. Autorka zachowuje właściwie proporcje między przejmującą opowieścią o własnym doświadczeniu a opisem prowadzonych działań, przywoływaniem danych statystycznych i akcentowaniem ważności problemu. To bardzo ważne, gdyż dzięki temu jej głos wybrzmiewa mocno, wyraziście i przekonująco. Hibo Wardere jako kilkuletnia rezolutna dziewczynka zostaje brutalnie okaleczona. Matka zaprowadza ją do innych kobiet, które mają dokonać na dziecku aktu obrzezania. Autorka odtwarza swoje przerażenie sprzed lat, zagubienie i samotność. Szczególnie trudnym przeżyciem jest nie tylko cierpienie fizyczne, ale i poczucie odtrącenia przez matkę. Hibo długo nie będzie umiała tego wybaczyć. Kiedy jako młoda kobieta, opuszcza Somalię i prosi o azyl w Wielkiej Brytanii, jej życie zmienia się. Autorka postanawia o siebie zawalczyć. Pierwszy akt prowadzący do wyzwolenia to pójście do lekarza i prośba o „otworzenie” ciała na dole. Dzięki temu będzie mogła w końcu bez bólu oddawać mocz. Drugi akt to przyjęcie miłości i próba stłumienia w sobie lęku związanego ze zniszczoną seksualnością. Trzeci etap wiąże się z wiedzą. Wardere nie tylko decyduje się zmierzyć z widokiem swoich narządów płciowych, ale i zaczyna czytać na temat tego, co jej się przydarzyło. W konsekwencji postanawia edukować i uświadamiać innych. Opowiadając o sobie, mówi o dramacie tysięcy dziewczynek i kobiet. Cywilizacja Zachodu nie jest żadnym ocaleniem. Ludzie mieszkający wiele lat w Wielkiej Brytanii wywożą swoje dzieci do rodzinnych krajów, by przeprowadzić zabieg. Zdarza się również, że ten okrutny zwyczaj celebruje się na miejscu. Jest to więc dosłownie również problem Wielkiej Brytanii. Książka Wardere to publikacja ważna i potrzebna. Szczególnie przerażający jest fakt, iż największymi wrogami kobiet są często inne kobiety. Autorka wielokrotnie doświadcza nienawiści i niechęci ze strony tych, które choć same doświadczyły gwałtu na własnym ciele, chcą, by zwyczaj był kontynuowany. Równie bolesna jest obojętność ludzi, których to nie dotyczy. Wiedza, co udowadnia swoim działaniem Wardere, uaktywnia jednak gotowość pomocy i wsparcia.


Hibo Wardere, Cięcie, przeł. Anna Kłosiewicz, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.

niedziela, 29 października 2017

Praca a niewola (A. Wiatr, Betrojerinki. Reportaże o pracy opiekuńczej i (bez)nadziei)

Anna Wiatr staje po stronie swoich bohaterek. Od początku wiemy, kto jest w tej opowieści przegranym, i jakie środowisko próbuje sportretować autorka. Wiatr w swoim pisaniu wykorzystuje tradycję reportażu prasowego, nie próbuje opisywanych faktów opisywać w literacki sposób. W efekcie właściwie w żaden sposób nie zostaje ukryte to, iż mamy do czynienia z opowieścią z tezą, w przekazie jak najbardziej słuszną, bo upominającą się o słabszych, ale jednak z tezą. Ta jednostronność momentami trochę przeszkadza lub przynajmniej rodzi poczucie niedosytu. Chciałoby się poznać bardziej zróżnicowane portrety starych Niemek i Niemców zatrudniających do opieki Polki, chciałoby się również usłyszeć o nieco mniej oczywistym schemacie biograficznym bohaterek. Książkę tę trzeba więc potraktować jako początek badań, portret, który ma nas oswoić z tematem, opowieść, która wymaga dopowiedzenia. Taka przyjęta perspektywa umożliwia docenienie działań autorki oraz jej zaangażowania w problem. Zderzamy się bowiem tutaj nie tylko z opisem o wyraźnie społecznym zacięciu, postulatywnym, bo odsłaniającym prawne niedociągnięcia i manifestującym potrzebę zmian, ale i – co okazuje się ciekawe z formalnego punktu widzenia – z wcieleniem się w rolę opiekunki przez Wiatr. Pozwala to autorce zapoznać się z tematem nie tylko w sposób teoretyczny. Wzbudza ona również zaufanie swoich rozmówczyń, stając się na pewien czas jedną z nich. Biograficzne portrety bohaterek książki odsłaniają wzajemną nieufność zatrudniających i zatrudnianych, związaną z faktem wykonywania pracy w domu pracodawcy, ale też pokazują łatwość rodzenia się poczucia władzy, wyższości i pogardy wobec tych, którzy są biedniejsi i mają nieść pomoc. Reportaż ten okazuje się również ciekawym głosem na temat współegzystowania starości i młodości – z konieczności, z samotności, dla zarobku. Obu stronom towarzyszy innego rodzaju przymus, co nie zmienia faktu, iż wspólne życie przez pewien czas, tożsame z pracą, bywa często koszmarem i doświadczeniem traumatycznym.


Anna Wiatr, Betrojerinki. Reportaże o pracy opiekuńczej i (bez)nadziei, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2017.

sobota, 28 października 2017

Dostęp reglamentowany (A. Boćkowska, Księżyc z Peweksu. O luksusie w PRL)

Tytuł reportażu Aleksandry Boćkowskiej sugeruje, iż na plan pierwszy zaprezentowanej opowieści wysunie się Pewex ze swoimi pozornie dostępnymi, bo nie dla wszystkich, dobrami. Tak jednak nie jest. Autorka, owszem, przywołuje mit nieosiągalności, innej estetyki i specyficznego zapachu towarzyszącego odwiedzaniu wspomnianych sklepów, jednak dużo bardziej interesuje ją funkcjonowanie różnych środowisk mających dostęp do lepszego świata oraz ich wpływ na otoczenie. W pewnym więc sensie pozostaje wierna perspektywie przyjętej w „To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL” – pokazuje, że nieprzyjazną rzeczywistość można było próbować oswoić, ale jednocześnie odsłania smutek i rozczarowanie związane z koniecznością ciągłego pretendowania w miejsce partnerstwa. W historii zdobywania tego, co dzisiaj wydaje się całkiem zwyczajne, tkwi bowiem nie tylko przekonanie o zadziwiającej pomysłowości Polaków, odsłaniane zostaje również upokorzenie, jakiego doświadczano w epoce komunizmu. Fakt niedostępności tzw. odrobiny luksusu oraz to, że całkiem zwyczajne dobra materialne urastały do rangi owego luksusu, dużo mówią o epoce, polityce i życiu społecznym. Boćkowska stara się pokazać przedstawicieli różnych grup zawodowych (np. marynarzy czy stewardesy), które poprzez możliwość przebywania na Zachodzie, mają ułatwiony dostęp do tego, co jest marzeniem w ich własnym kraju. Tak naprawdę więc „Księżyc z Peweksu” to opowieść nie tyle o wspomnianym luksusie, co o biedzie, nie tyle o dostępności, co o braku, nie tyle o zaspokojonych pragnieniach, co o ideowym głodzie.

Aleksandra Boćkowska, Księżyc z Peweksu. O luksusie w PRL, Wyd. Czarne, Wołowiec 2017.

niedziela, 22 października 2017

Zapiski (po)festiwalowe (Międzynarodowy Festiwal Teatralny Demoludy – Nowa Europa, Olsztyn 2017)

Trudno nie zgodzić się z dyrektorką Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Demoludy – Nowa Europa, Moniką Kozłowską, która w wypowiedziach medialnych akcentowała, że to, co łączy zaplanowane na tegoroczną odsłonę spektakle, to forma. Poczynając od czeskiego Klicperovo Divadlo, który zaprezentował bazującą na prozie Borisa Viana, pełną absurdu i energii, „Pianę dni”, przez Wileński Teatr Lèlè, stawiający na ruch, taniec i maski, pokazujący mrocznego „Piaskuna” E.T.A. Hoffmanna, oraz znakomicie oddający dramat przemian węgierski Forte Company, występujący z „Królestwem Twoim” na podstawie Sándora Tara, po lubelski Teatr im. H.Ch. Andersena, który postanowił wejść w dialog z „Weselem” Wyspiańskiego – we wszystkich tych sztukach forma odgrywała kluczową rolę, korespondując z treścią i dzięki sugestywności tego, co widzialne, odsłaniając jej dodatkowe znaczenia. Chyba tylko olsztyńska propozycja – „Noc Helvera” Ingmara Vilqista – nieco się wyłamywała z tej konwencji, pozostając przy dramacie racji i traumatycznych przeżyć dwojga bohaterów, rezygnując ze wspomagania dziejących się na scenie emocji dodatkowymi efektami.

Dzień pierwszy: „Piana dni”, czyli przemijanie w rytmie muzyki
Boris Vian to swego czasu pisarz kultowy i skandalista. Obejrzenie propozycji czeskiego teatru Klicperovo Divadlo mogło więc stać się pretekstem do zastanowienia się nad trwałością kulturowych odniesień, ponadczasowym potencjałem tkwiącym w dobrej literaturze oraz możliwościach teatralnego opracowywania stylistyki absurdu. To, co oglądaliśmy na scenie, stanowiło bowiem intrygujące rozegranie tego wszystkiego, co w swoich utworach przywoływał Vian, ale i niebanalnego połączenia konwencji serio z zabawą.
Warto zwrócić uwagę na kolory odgrywające niebagatelną rolę w spektaklu. Dominacja pastelowych, cukierkowych barw tylko pozornie ukierunkowuje nas w stronę tego, co błahe i banalne. Pary, w które łączą się bohaterowie, również uporządkowane są według kolorów – Colin (Miroslav Zavičár) i Chloé (Marie Poulová) to barwy jasne, niewinne, bohaterowie mają bowiem symbolicznie otworzyć się na wyczekiwaną, idealistyczną miłość, Chick (Jan Sklenář) i Alice (Marta Zaoralová) to przede wszystkim czerń, ich bowiem zniszczy przerysowany i ironiczny w swojej wymowie zachwyt nad Jeanem-Sol Partrem (skojarzenie nieprzypadkowe), natomiast Isis (Natálie Holíková) i Nicolas (Jiří Zapletal) to dominacja barw złotych, które naprowadzają do upodobania do form charakterystycznych dla burżuazji. Niezależnie więc od tego, czy wyborem bohaterów będzie sentymentalizm i romantyzm, czy egzystencjalizm, czy może materializm, wszystkich czeka porażka.
Znakomicie rozegrana opowieść o szalonej grupie przyjaciół, zmierzających stopniowo, ale i brawurowo do katastrofy, uzupełniana jest grą zespołu muzycznego Mastix, który czasami słyszalny i zauważalny jest za dekoracją, czasami pojawia się na scenie. Jest więc nie tylko uzupełnieniem tego, co dzieje się między bohaterami, ale i pełni aktywną, choć umowną, rolę. Ważną postacią jest Myszka (Ondřej Malý) – pełni rolę pocieszyciela, towarzysza, osoby wyrozumiałej i kogoś, kto przeczuwa zbliżającą się katastrofę i ostatecznie jest w stanie przyjąć ją z największą odwagą. Choć egzystencjalizm zostaje spalony, romantyzm przegrywa ze śmiercią, a materializm zostaje zdegradowany przez brak, kluczowe i zwycięskie w swojej wymowie wydają się dwie kwestie – fakt, że Colinowi nie wystarcza energii na to, by wyrosły z jego ciała lufy karabinów, oraz fakt, że Myszka ma odwagę wsunąć swoją głowę w otwartą mordkę kota.

Boris Vian, Piana dni, adaptacja i reżyseria: SKUTR (Martin Kukučka i Lukaš Trpišpvský), Klicerovo Divadlo (Czechy).

Dzień drugi: „Piaskun”, czyli mroczne tajniki duszy
Taniec, ruch, maski i muzyka – to kluczowe elementy spektaklu zaproponowanego przez Wileński Teatr Lèlè. Kobieta w niebieskiej sukni i mężczyzna w białej koszuli siedzą przy stole, ale choć próbują nawiązać porozumienie, są od siebie oddaleni. Mroczne tło, granie sugestywnością cienia i ledwie tlącego się światła, bezruch wykorzystywanych masek przy jednoczesnym poruszaniu się ich ciał za sprawą gry aktorów – to wszystko tworzyło klimat typowy dla nocnych lęków, koszmarów, przeraźliwych snów. Wszystkie elementy spektaklu wzajemnie ze sobą korespondowały, właściwie w żadnym momencie nie było widać chęci wyeksponowania którejś ze sztuk bardziej, bo najważniejsze było to, co działo się wspólnie.
Maska połączona z czarnym płaszczem ożywała w towarzystwie aktorów. Specjalnie używam określenia „w towarzystwie”, bowiem umowność związana z maską właściwie w spektaklu znikała. Zachwycający taniec, perfekcyjne panowanie nad własnym ciałem, czuwanie nad odgrywanym rozdwojeniem (byciem sobą i kimś w masce) nie tylko wywoływało duże wrażenie, ale i potwierdzało mistrzostwo aktorów. Muzyka dodatkowo wzmagała mroczność prezentowanej opowieści z pogranicza snu i jawy, z koszmaru, z rzeczywistości, która staje się więzieniem. Delikatna, towarzysząca, kiedy trzeba mocniejsza, no i co jakiś czas powtarzający się motyw sypania piasku, który w tym wypadku przypominał klekotanie kości.

E.T.A. Hoffmann, Piaskun, scenariusz, reżyseria i projekty lalek: Gintare Radvilavičiūté, Vilniaus Teatras Lélé (Litwa).

Dzień drugi: „Noc Helvera”, czyli psychologia grupy i jej wpływ na jednostkę
Propozycja Teatru im. S. Jaracza w Olsztynie to sięgnięcie po bardzo swego czasu znany tekst Ingmara Vilgista. Dramat niełatwego związku dwojga bohaterów zostaje uwikłany w dwa porządki – publiczny, bo to sygnały z zewnątrz wpływają na decyzje, których nie da się cofnąć, i prywatny, związany z relacjami budowanymi z najbliższymi. Akcja spektaklu rozgrywa się w zamkniętym pomieszczeniu – to mieszkanie, a właściwie głównie kuchnia. Jednak porządek, który pozornie można zachować, zamykając drzwi i okna, zostaje zakłócony przez głosy, których nie da się uciszyć – słychać okrzyki tłumu, który z nienawiścią skanduje hasła przeciwko Innym, słychać to wszystko, co Helver otrzymuje od Gilberta i co ma uczynić z niego prawdziwego mężczyznę, słychać wreszcie dramat pamięci, bo to, co wydarzyło się przed laty, ciągle o sobie przypomina i nie pozwala na ukojenie czerpane z zapomnienia. Helver (Radosław Jamroż) jest niepełnosprawnym chłopcem/młodym mężczyzną, Karla (Ewa Pałuska-Szozda) to kobieta, która go wychowuje.
Spektakl można odczytywać na różne sposoby. W początkowych partiach przedstawienia i w finale na plan pierwszy wysuwa się dramat uwikłania jednostki w sytuację bez wyjścia, będącą konsekwencją pogardy okazywanej przez większość. Napiętnowanie Innego może być dla jednych źródłem siły, dla innych podstawą katastrofy i upokorzenia. Na początku Helver zachowuje się w sposób brutalny, okrutny, fascynuje go przemoc, z czasem okazuje się kimś odrzuconym przez wszystkich, postacią tragiczną. Nie chcieli go kiedyś rodzice, przybrana matka potrafi zranić go słowem, gdy odkryje jego bezmyślność, ci, którzy stoją po stronie siły na ulicy, nie chcą takiego kompana, wolą na niego polować, niż uczynić go myśliwym. Również Carla jest ofiarą odrzucenia przez społeczeństwo – kiedyś jako zakochana kobieta, której skomplikowało się życie rodzinne, teraz jako kobieta poświęcająca się, której Helver jest w stanie odebrać ostatnie ślady dawnego życia. W spektaklu interesująco zostaje pokazane, jak ludzie tak naprawdę słabi i zranieni, potrafią być dla siebie okrutni.
Warto zwrócić uwagę na znaczącą rolę przedmiotów: stół bywa miejscem spotkania, ale i musztrowania, bywa symbolem domowego porządku, ale i hałasu czynionego przez przemoc; pudełko służy zbieraniu zabawek, ale i staje się schronieniem dla najcenniejszych wspomnień; zza firanki można podglądać rzeczywistość, ale i próbować w niej uczestniczyć, rozsuwając materiał, otwierając okno i krzycząc; tabletki mogą leczyć, ale i zabijać; włączone radio może zagłuszać teraźniejszość, ale i ożywiać przeszłość; żołnierzyki są przejawem zdziecinnienia, ale i potwierdzeniem początku, którego nie wolno zapomnieć.

Ingmar Villqist, Noc Helvera, reżyseria: Giovanny Castellanos, Teatr im. S. Jaracza (Olsztyn).

Dzień trzeci: „Królestwo Twoje”, czyli wygrywanie, które staje się klęską
Węgierskie przedstawienie teatru Forte Company to zdecydowanie najlepszy, najciekawszy, najbardziej zniuansowany problemowo spektakl tegorocznej odsłony Festiwalu. Aktorzy zaprezentowali nie tylko świetną grę aktorską, talent muzyczny, taneczny i gimnastyczny, ale i – co chyba najistotniejsze – przedstawili historię uniwersalną w swoim przekazie i ponadczasową. Przyglądamy się upadkowi pewnej epoki, ale jednocześnie temu, w jaki sposób poświęcenie dla państwa niszczy przestrzeń prywatną bohatera i unieważnia wszystko to, co było dla niego istotne. Aktorzy znakomicie odtwarzają wcielaną w życie w okresie socjalizmu ideę człowieka-maszyny. Mechaniczność ruchów jest nie tylko świadomie przyjętą, czytelną konwencją, obrazującą określony czas i konkretną ideologię, ma również wymiar nieoczywisty (np. praca w fabryce a dzisiejsza praca w korporacji). Tak naprawdę bowiem mamy do czynienia z opowieścią o człowieku, który poświęca wszystko dla tego, co jego zdaniem ma sens, a poświęciwszy wszystko, nie tylko odkrywa, że nie zyskał nic, wszystko właśnie stracił, ale i że ów sens był tylko złudzeniem.
Scenografia, w której kluczową rolę odgrywają towarzyszące bohaterom w różny sposób rury, niezwykle celnie oddaje powtarzalność pewnych zachowań, możliwość zaprogramowania człowieka, wreszcie nieprzydatność jednostki, która zostaje wcześniej wykorzystana. Rury używane są do potwierdzenia sprawnie i chętnie wykonywanej pracy, służą do ośmieszenia kolegi-prawiczka, mogą być bronią w bójce, służą przywołaniu dawnej namiętności, mogą być cokołem, z którego łatwo zrzucić stojącego. Ważne są również kolory. Kiedy postaci występujące w spektaklu funkcjonują w socjalizmie, pracują w fabryce i mieszkają w hotelu robotniczym, są właściwie takie same. Występują w uniformach i doświadczają unifikacji. Po upadku socjalizmu zrzucają stroje, które miały ich identyfikować z miejscem pracy. Zaczynają nosić kolorowe ubrania, każdy wygląda inaczej. A jednak im więcej barw, tym większe zagubienie bohaterów. Najbardziej szczęśliwi byli paradoksalnie wtedy, kiedy niewiele ich różniło. Nie bez powodu jak mantra powraca stwierdzenie: „Dawnego życia już nie ma. Nic nie jest takie same”.
Spektakl znaczony jest kilkoma momentami zwrotnymi. Pierwszy ma miejsce wtedy, kiedy upada komunizm i wszystkie obowiązujące wcześniej zasady zostają zniesione. Szamotanie się głównego bohatera, jego pytania i wiara w to, że wcześniejsi życiowi przewodnicy, zdołają wyjaśnić absurd tego, co się dzieje, zostają odegrane w bardzo przekonujący i poruszający sposób. Drugi moment zwrotny to powrót z miasta do domu na wieś, gdzie wszystko i wszyscy są obcy. Już rozczarowanie w sferze publicznej wybrzmiewało mocno, ale prywatność przynosi kolejne rozczarowania. W domu jest inny mężczyzna, syn nie przypomina fizycznie ojca, a żona oznajmia, że brzydzi się kalectwem męża, który wrócił. Bohater traci więc wszystko. Wyjątkowo mocno wybrzmiewa dialog prowadzony z synem. Chłopiec pyta, czy będąc w wielkim mieście wiele widział. Ojciec odpowiada odruchowo, że wiele, by wreszcie oznajmić, że przez dwadzieścia cztery lata nie widział nic prócz fabryki i hotelu robotniczego, nic prócz przypadkowych ludzi, z którymi pił, spał i pracował, nic prócz maszyn, śrubek i rur.
Główny bohater, dawny przodownik pracy, staje się człowiekiem samotnym, wyrzuconym na margines, zdeterminowanym. Nagle pozbawiony środowiska, w którym świetnie się odnajdywał, wraca do miejsca, które przed laty opuścił. Musi zmierzyć się nie tylko z nową rzeczywistością, ale przede wszystkim z faktem, że ze starego świata nie zostało mu nic – ani praca, ani koledzy, ani rodzina, ani pieniądze. Nie może dokonać samobójstwa, choć ma wrażenie, że tak naprawdę umarł za życia. Może jednak doświadczyć ojcobójstwa. Paradoksalnie z rąk tego, któremu poświęcił wszystko i który jest dowodem zdrady.
Mocne, przejmujące, przemyślane w każdym szczególe, zapadające w pamięć, metaforyczne.

Królestwo Twoje (na podstawie Sandóra Tara), reżyseria: Csaba Horváth, Forte Company (Węgry).

P.S. W trakcie Festiwalu rozdawana była gazetka festiwalowa, w której pojawiały się recenzje oraz materiały dotyczące imprezy. Na miejscu organizatorów zastanowiłabym się nad formułą tej inicjatywy. Obawiam się, że to, co zaprezentowano w tym roku, było raczej antyreklamą świetnego przecież projektu, a nie jego intelektualnym wsparciem. Szkolny poziom publikowanych recenzji oraz niskie kompetencje kulturowe osób recenzujących były mocno niestosowne w kontekście tego, co pokazano na Festiwalu. Byłoby bardzo źle, gdyby gazetka wyszła poza mury teatru, mogłaby bowiem nie tylko zniechęcić tych, którzy chcieliby się czegoś dowiedzieć o Demoludach – Nowej Europie, ale i stworzyć niekorzystne i nieprawdziwe wrażenie, iż mamy do czynienia z projektem amatorskim. A tak przecież nie jest.


Zdjęcia pochodzą ze strony Teatru im. S. Jaracza w Olsztynie.

Międzynarodowy Festiwal Teatralny Demoludy - Nowa Europa, Olsztyn, 18-21 października 2017 roku.

piątek, 20 października 2017

Rozmowy (u)ważne (Inne ochoty. Jerzy Pilch w rozmowach z Eweliną Pietrowiak)

Druga część rozmów Jerzego Pilcha i Eweliny Pietrowiak okazuje się równie interesująca jak pierwsza odsłona owych dysput. Choć głównym bohaterem jest pisarz, to jednak rola osoby przepytującej nie schodzi na dalszy plan. Widać, że Pilch i Pietrowiak znają się długo, lubią się, czasami mają wspólne wspomnienia, wreszcie – co kluczowe dla tomu „Inne ochoty” – chętnie ze sobą rozmawiają. Przyjęta konwencja poruszania różnych wątków, nie zawsze typowo autobiograficznych, i rezygnacja z takiego trybu pytań i odpowiedzi, który prowadziłby do linearnego odsłaniania kolejnych fragmentów życiorysu, jest trochę ryzykowna. Pilch i Pietrowiak wychodzą jednak obronną ręką z tych momentów, które mogłyby budzić wątpliwości i rodzić posądzenia o przypadkowość doboru. W efekcie „Inne ochoty” stają się wypisami ze spraw ważnych i mniej istotnych, które pisarza zajmują, otaczają go, wywołują w nim reakcję, skłaniają do refleksji. Na plan pierwszy wysuwa się wątek przemijania. Jest on obecny nie tylko w przywoływanej chorobie, ale i zmianie upodobań lub odkryciu nowych pasji w wieku dojrzałym. Rozważania na temat muzyki, sztuki, kotów, kapeluszy czy pocztówek prowadzą do zauważenia faktu przemiany wpisanej w poszczególne fazy życia oraz gotowości i konieczności otwierania się na nowe na każdym etapie. Jak zwykle w przypadku Pilcha, wyjątkowo interesujące są fragmenty dotyczące własnej pozycji pisarskiej, statusu pisarza w społeczeństwie, czytelnictwa czy sławy związanej z pisaniem. Autorowi udaje się uchwycić zmianę, jaka zaszła w ostatnich latach, oraz konsekwencje dominacji kultury popularnej. Codzienne czynności i nawyki stają się pretekstem do błyskotliwych spostrzeżeń dotyczących kultury – często ironicznych, czasami trochę cynicznych, zawsze bardzo inteligentnych. Pozycja obowiązkowa.


Inne ochoty. Jerzy Pilch w rozmowach z Eweliną Pietrowiak, część 2, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017.

środa, 18 października 2017

Dziecko, o które nikt się nie upomniał (E. Winnicka, Był sobie chłopczyk)

Ewa Winnicka, specjalistka od reportaży poświęconych emigracji, tym razem przygląda się sprawie, która miała miejsce w Polsce i o której informowały media nie tak dawno temu. Postanawia przyjrzeć się dramatycznej z perspektywy etyki i moralności sprawie, a mianowicie znalezieniu ciała bezimiennego dwuletniego chłopca, do którego przez dwa lata nikt się nie przyznawał. Reporterka, co bardzo ważne dla takiego tematu, unika sensacji, w sposób wyważony dawkuje napięcie, czuwa nad tym, by nie popaść w sentymentalizm, dba o precyzję opisu i subtelnie dawkuje emocje. Gatunkowo porusza się między reportażem zaangażowanym, kryminalnym i obyczajowo-społecznym. Choć Winnicka rekonstruuje dzień po dniu to, co się wydarzyło, na plan pierwszy wysuwa się nie tylko dziennikarskie śledztwo, ale również wybrzmiewające w tle pytanie o człowieczeństwo, granice dobra i zła, a także mocno rozrysowany portret różnych środowisk składających się na małe społeczności. Natkniemy się więc tutaj chociażby na nieoczywisty obraz policjantów – poruszonych, rozpamiętujących sprawę, poświęcających się poszukiwaniom śladów. Równie ważna jest rola sąsiadów. Wścibstwo w przypadku łamania prawa bywa bowiem przejawem odpowiedzialności. Winnicka nie ukrywa, że szczególnie trudny do zrozumienia nie był sam fakt zabicia dziecka, bo tego typu sprawy się zdarzają, ale porzucenie ciała i brak zainteresowania tym, co się z chłopcem dalej stanie. Można by więc powiedzieć, że reporterkę interesuje działanie na rzecz pamięci. Ci, którzy zrobili wszystko, by nie okazać zainteresowania ciałem własnego syna, stanęli po stronie zapomnienia. Ofiara była więc podwójnie wykluczona – jako samotne małe dziecko narażone na przemoc i jako martwy chłopiec, któremu odebrano prawo posiadania własnej historii. Opisanie krótkiej biografii chłopca jest nie tylko przykładem ważności pracy reporterskiej, ale również staje się gestem potwierdzającym konieczność upominania się o słabszych i stawania po stronie zmarginalizowanych.


Ewa Winnicka, Był sobie chłopczyk, fotografie: Magdalena Wdowicz-Wierzbowska, Wyd. Czarne, Wołowiec 2017.

wtorek, 17 października 2017

Czy na pewno wydarzenie? (A. Xilonen, Jankeski fajter)

Urodzona w 1995 roku Aura Xilonen reklamowana jest jako „literacka petarda z Meksyku” oraz „skrzyżowanie Doroty Masłowskiej z Eduardem Mendozą”. Czy faktycznie mamy do czynienia z tak dużym wydarzeniem literackim? Niekoniecznie. Owszem, debiut Xilonen jest z pewnością interesujący i zasługuje na uwagę. Widać w nim świadome posługiwanie się językiem, próbę oddania sposobu porozumiewania się tych, którzy należą do nizin społecznych, wreszcie gotowość grania ze schematami fabularnymi. Trudno jednak byłoby obronić tezę, iż zaproponowana przez pisarkę opowieść ma w sobie coś odkrywczego, ucieka od życzeniowego schematu związanego ze szczęśliwym zakończeniem i ma w sobie humor typowy dla przywołanego Mendozy. O ile czułość na język ulicy jest tutaj widoczna, o tyle ironii, lekkości, dowcipu i charakterystycznego rozmachu w posługiwaniu się absurdem i groteską, jakie widać u autora „Przygód fryzjera damskiego”, w prozie Xilonen zdecydowanie brakuje. Idealnym odbiorcą dla „Jankeskiego fajtera” wydaje się czytelnik młody, dla którego oddany przez autorkę klimat może być atrakcyjny. W pewnym bowiem sensie mamy tu do czynienia z powieścią z tezą. Nieletni imigrant, choć niejednokrotnie zostanie brutalnie pobity, tak naprawdę spotyka na swojej drodze ludzi wspaniałych, którzy gotowi są mu pomóc. Te anioły, bo w takiej stylistyce dobro jest sportretowane, włączają bohatera w swój świat i angażują go w rzeczywistość wcześniej obcą i niedostępną. Choć Xilonen próbuje oddać brutalność i bezwzględność ulicy, to jednak zdarza jej się zbyt często popadać w patos i sentymentalizm, którym brakuje ożywczego cudzysłowu. W efekcie otrzymujemy powieść z potencjałem, na pewno jednak nie powieść-wydarzenie.


Aura Xilonen, Jankeski fajter, przeł. Tomasz Pindel, Wyd. Znak, Kraków 2017.

poniedziałek, 16 października 2017

Morderca z przypadku (P. Lemaitre, Trzy dni i jedno życie)

Pierre Lemaitre nie pisze kryminału, choć wszystko, co się wydarzy w powieści powiązane będzie z zabójstwem. „Trzy dni i jedno życie” to historia morderstwa doskonałego. Ciało znika, po latach zostaje odnalezione, ale nawet wtedy znalezienie zabójcy wydaje się niemożliwe. Nie śledztwo i nie wspomniana śmierć są jednak tutaj najważniejsze. Na plan pierwszy wysuwa się bowiem opowieść o dramacie nieujawnionej winy, przypadkowości triumfu zła, wiedzy i świadomości czynu, wreszcie solidarności i jej braku w kontekście miejscowej społeczności. Lemaitre już na początku ujawnia, kto zabił i kogo zabito. Ofiarą jest sześcioletni Remi, mordercą kilka lat od niego starszy Antoine. Mimo różnicy wieku chłopców łączy więź, dzielą razem tajemnicę, to właśnie chęć zrozumienia tego, co niepojęte, każe im szukać swojego towarzystwa i kończy się niezrozumiałym atakiem wściekłości ze strony starszego chłopca. Antoine zabija, bo nie potrafi zrozumieć faktu zaistnienia śmierci. Remi zostaje zabity, bo przychodzi do kolegi po wyjaśnienie mrocznego sekretu, który zaledwie przeczuwa. Lemaitre w swoim sprawdzonym, doskonałym stylu proponuje czytelnikom opowieść o życiu w cieniu śmierci. Pisze powieść psychologiczną, w której pytanie o granice winy oraz kary nie jest bez znaczenia. Niewinność ofiary, ale i, co zabrzmi kuriozalnie, niewinność zabójcy są w tym wypadku uderzające. Winny jest przypadek, zbieg okoliczności, emocje. Wiadomo jednak, że nie mogą być one usprawiedliwieniem. Lemaitre, co należy uznać za zaletę, nie komplikuje za bardzo swojej opowieści. Pokazuje, jak można się przyzwyczaić do ciemnej strony własnego człowieczeństwa, ale i jak nierealne staje się z czasem to, co wydarzyło się przed laty. Choć Antoine zapomina, żyje coraz normalniej, coraz mniej rozpamiętuje, to jednak nie umie całkowicie wymazać ze swojej pamięci tego szczególnego dnia. Żyje więc ciągle ze stygmatem śmierci – tej, która faktycznie miała miejsce, tej, która została przetworzona w jego umyśle, wreszcie tej, którą próbuje ze swojej biografii nieudolnie wyprzeć. Bardzo ciekawymi postaciami są osoby, które mogą coś wiedzieć, domyślają się czegoś, widzą jednak niejednoznaczność zbrodni, która miała miejsce. Muszą bowiem podjąć decyzję dotyczącą wiedzy i zadecydować, czy symboliczna śmierć to kara, na którą zasługuje ten, kto zabił. Bardzo dobre.

Pierre Lemaitre, Trzy dni i jedno życie, Wyd. Muza, Warszawa 2017.

niedziela, 15 października 2017

Siła oddziaływania dzieciństwa (J. Małecki, Rdza)

Jakub Małecki od pewnego czasu pisze jedną i tą samą powieść – zapoczątkowaną znakomitym „Dygotem”, kontynuowaną interesującymi „Śladami” i realizowaną w niebanalnej „Rdzy”. O ile jednak lektura wspomnianego „Dygotu” miała w sobie dużą dawkę świeżości i niebanalności, o tyle w przypadku najnowszej książki autora trudno oprzeć się wrażeniu, iż po raz kolejny wstępujemy do tej samej rzeki. Wrażenia są równie pozytywne, bo Małecki trzyma poziom, jednak przekaz „Rdzy” wybrzmiewałby dużo mocniej bez znajomości wymienionych powyżej tytułów. Powieść może więc się spodobać tak po prostu – gdy dla czytelnika będzie to pierwsze spotkanie z tym rodzajem historii u Małeckiego, może też jednak wywołać korzystne wrażenie z koniecznością dopowiedzenia rozpoczynającego się od „ale” – to wtedy, gdy lektura książki nazbyt szybko przypomni atmosferę sportretowaną w „Dygocie”. Choć pozostaję admiratorką takiego akurat pisania Małeckiego, ciekawa jestem jego kolejnego utworu i tego, czy uda mu się pozostać przy konwencji powieści psychologiczno-obyczajowej, ale jednocześnie znaleźć odmienną od dotychczasowej formę wyrazu. Dzieciństwo głównego bohatera „Rdzy” naznaczone jest z jednej strony pamięcią utraconej beztroski, z drugiej koniecznością odnalezienia się w specyficznym półśnie, w którym się znajduje. Śmierć rodziców staje się początkiem nowego etapu w życiu. Odtąd to właśnie chwile trudne będą momentami przełomowymi w codzienności bohatera. Najważniejszym punktem odniesienia okaże się przyjaźń oraz myślenie o śmierci. Ta pierwsza dotyczyć będzie niełatwej więzi między chłopcem a jego babką oraz relacji rówieśniczej, skazanej na liczne rozczarowania, ale i na przywiązanie, którego nie da się przerwać. Myślenie o śmierci – paradoksalnie – przerodzi się w inspirację do życia. W chwili najważniejszej próby zawsze wydarzy się coś, co będzie otwarciem i nowym etapem, mimo pozorów dziejącego się lub zbliżającego się nieuchronnie końca.


Jakub Małecki, Rdza, Wyd. Sine Qua Non, Kraków 2017.

sobota, 14 października 2017

Eksperymentowanie na człowieku (D. Lagercrantz, Mężczyzna, który gonił swój cień)

Druga odsłona kontynuacji „Millenium” Stiega Larssona powinna budzić nieco mniej kontrowersji niż pierwsza. To dobry kryminał, a jego autor zgrabnie prowadzi dialog ze swoim poprzednikiem. Lagercrantz nie próbuje udawać pisarza, którego dzieło „pisze dalej”, zachowuje więc swój styl, jednocześnie oddając klimat podobny do pierwowzoru. „Mężczyzna, który gonił swój cień” przypomina swoim klimatem powieści Larssona w większym stopniu niż wcześniejsze „Co nas nie zabije”. Autor sięga do przeszłości Lisbeth Salander, wykorzystując i rozwijając wątki, które tak znakomicie sprawdziły się w trylogii „Millenium”. Istotne będą w tej historii trzy tematy. Pierwszy wiąże się z siłą i słabością kobiet. Salander, która przebywa w więzieniu, musi się zmierzyć z bezmyślnym okrucieństwem faszyzującej więźniarki, która postanawia przejąć władzę w miejscu odosobnienia. Jednocześnie bohaterka upomni się o inną przedstawicielkę swojej płci, która z kolei doświadczy traumy męskiej kontroli, ograniczeń prowadzących aż do zabójstwa oraz problemu izolacji imigrantów. Drugim ważnym tematem okaże się odkrywanie sekretów dzieciństwa Lisbeth. Te zaś bliskie będą eksperymentowaniu na ludziach oraz założeniu, że przyszłość dziecka w zależności od środowiska, w którym przebywa, da się zaplanować. Projekt ten nasuwa skojarzenia z ideami przyświecającymi ośrodkom Lebensbornu. Zważywszy na jego etycznie dwuznaczną sugestywność, trudno nie uznać aktualności poruszonej kwestii oraz ważności postulatu zachowania bezpiecznej niezależności w stosunku do instytucji kontroli reprezentujących państwo. Trzeci temat, który w powieści wydaje się kluczowy, to, oczywiście, rola mediów oraz możliwość przerwania triumfu zła za sprawą ujawnienia szczegółów tego, co prowadzi do niszczenia zwykłego człowieka. Wiara w to, że prasa jest w stanie zmieniać świat oraz może wpłynąć na losy świata, to idea, która powraca właściwie w każdej części „Millenium”. Za sprawą dziennikarskich śledztw Blomkvista zostaje więc zasugerowane, że państwo nie zawsze wygrywa w zderzeniu z jednostką, a w chwili próby obywatel ma po swojej stronie media. To krzepiące przekonanie i chyba, przyznajmy, potrzebne.


David Lagercrantz, Mężczyzna, który gonił swój cień, przeł. Maciej Muszalski, Wyd. Czarna Owca, Warszawa 2017.

piątek, 13 października 2017

Wykorzenieni i pretendujący (M. Jefferson, Negroland. Zapiski z życia afroamerykańskich elit)

„Negroland” to wyjątkowo interesujące połączenie relacji autobiograficznej z obserwacją typowo reporterską. Autorka sięga do własnych wspomnień, poddaje analizie siebie i swoje otoczenie, jednocześnie sięga swoimi spostrzeżeniami dużo dalej, akcentując uwikłania historyczne i socjologiczne opisywanego stanu rzeczy. Ta dwutorowość wydaje się szczególnie ważna. Jefferson nie rezygnuje z prywatnej perspektywy, ale ma też świadomość polityczności tego, co w jej przypadku można by uznać za intymne. Kolor skóry, zdaje się sugerować autorka, niezależnie od zajmowanej pozycji i przepracowania pełnionej roli społecznej, zawsze jest uwikłaniem – w dążenie do niezależności, w pamięć niewolnictwa, w emancypowanie się, w pytanie o granice człowieczeństwa, w postulowanie prawa do wolności. To, co szczególnie interesuje Jefferson i co jest jej doświadczeniem, to dyskryminacja, klasowość i odcinanie się jednych od drugich wśród czarnoskórych. Szczególnie dramatycznie, ale i ciekawie w sensie poznawczym, brzmi powracające i w tej publikacji, i w wielu innych, upodobanie do jasnej skóry, a więc odcinanie się od części własnej tożsamości. Niejednokrotnie bowiem przepustką do lepszego, uprzywilejowanego świata bywa nie bogactwo, ale odpowiednia karnacja. Jefferson z precyzją i szczerością opowiada o sytuacjach, w których przynależność do elit z racji stanu posiadania kwestionowana była w sposób elegancki, dyskretny, ale i bez problemu czytelny, właśnie z powodu koloru skóry. Świat bogatych Afroamerykanów zamienia się więc w codzienność znaczoną podwójnym wykluczeniem, i podwójnym złudzeniem. Ci, którzy współtworzą tę rzeczywistość, w pewnym sensie wyrzekli się czarnych, choć jednocześnie nie zostali zaakceptowani przez białych. Wierzą, że majątek zaoferuje im status, o którym marzą, zawsze jednak jest on wybrakowany i zawsze opiera się na niespełnieniu, pretendowaniu do pewnej roli bez końca. Książka ta opisuje problem ważny, często przemilczany i ukrywany. Jednocześnie pozostaje poruszającą relacją z własnego życia, co dodatkowo wzmacnia siłę przekazu.


Margo Jefferson, Negroland. Zapiski z życia afroamerykańskich elit, przeł. Agnieszka Nowakowska, Wyd. W.A.B., Warszawa 2017.

środa, 11 października 2017

Człowiek jako eksponat (M. Krajewski, Mock. Ludzkie ZOO)

Sięgnięcie do okresu, w którym Eberhard Mock jest jeszcze stosunkowo młodym, a tym samym mniej zmanierowanym i mniej przyzwyczajonym do wszechobecnego zła, człowiekiem wydaje się bardzo dobrym pomysłem. Potwierdza to część zatytułowana „Mock. Ludzkie ZOO”. Krajewski, nie pierwszy zresztą raz, postanawia opowiedzieć coś więcej niż tylko kolejną historię kryminalnego śledztwa. Tym razem nie eksperymentuje z gatunkiem (przypomnę, że mieliśmy wcześniej do czynienia chociażby z powieścią uniwersytecką), stawia natomiast bardzo mocno na kontekst ideowy. Odwołuje się do tendencji, która, wydawałoby się, należy do przeszłości, a mianowicie do gotowości traktowania ludzi, którzy się od nas różnią, jako obiektów muzealnych. Można by więc powiedzieć, że przywołuje klimat dobrze znany z tego, w jaki sposób traktowano niegdyś Saartije Baartman, zwaną hotentocką Wenus, atmosferę towarzyszącą prezentowaniu zmumifikowanego buszmena z Banyoles opisaną w „El Negro i ja” Franka Westermana, czy to, jaką ciekawość wzbudzają i dzisiaj ludzie, którzy cierpią na nietypowe choroby (np. człowiek-drzewo). Eberhard Mock planuje rozstać się ze swoją, tak to ujmijmy, prawie narzeczoną. Zastanawia się, w jaki sposób to zrobić, aby nadmiernie nie zranić dziewczyny, z której wdzięków chętnie korzystał. Niepokoi go jednak fakt, który powraca w relacjach kobiety, a mianowicie jej szaleńczy lęk przed jękami, które słychać nocą i których uzasadnienie jest bardzo trudne. Mock postanawia sprawdzić, o co chodzi. Podziemia nieczynnego dworca, uwięzieni tam ludzie, niecne praktyki tych, którzy w zniewolonych nie widzą człowieczeństwa, wreszcie sojusz wspierający zło zawarty między tymi, którzy mają na swoich rękach krew, a tymi, którzy z przestępstwami powinni walczyć – to wszystko pojawi się na kartach powieści. Krajewski, choć opisuje śledztwo prowadzone przez swojego bohatera, nie zapomni o wspomnianej stronie ideowej. W tle cały czas będzie obecna kwestia tego, w jaki sposób traktujemy Innych, ile okrucieństwa możemy zadać w imię założenia, że ludzkie jest to, co właśnie my czynimy, ale i przekonanie, że praca na rzecz szacunku dla ludzi, którzy czymś się od nas różnią, jest działaniem, które nie ma właściwie końca. W pewnym więc sensie ten bardzo interesujący kryminał można potraktować jako głos w sprawie, rodzaj powieści zaangażowanej i metaforę tego, co także współcześnie jest aktualne. Da się więc tę książkę czytać jako historię nierównej walki pychy i pokory, ale i nieoczywistego starcia bezduszności władzy i moralnej słuszności przekonań.


Marek Krajewski, Mock. Ludzkie ZOO, Wyd. Znak, Kraków 2017.

środa, 4 października 2017

Między prawdą a mitem (D. Rosiak, Biało-czerwony. Tajemnica Sat-Okha)

„Biało-czerwony” to kolejny reportaż biograficzny Dariusza Rosiaka. Już po lekturze „Wielkiej odmowy” oraz „Człowieka o twardym karku” można było stwierdzić, że autora interesują życiorysy nieoczywiste, złamane jakimś ważnym, często traumatycznym doświadczeniem, zmuszone do zderzenia się z tym, co przynosi los w pakiecie z nieuchronnością tzw. Wielkiej Historii. Nie inaczej jest w tym wypadku. Rosiak po raz kolejny przygląda się temu, w jaki sposób konstruowany mit zostaje zniszczony przez świadectwa tych, którzy wiedzą więcej, a wcześniej milczeli. W kontekście Sat-Okha vel Stanisława Supłatowicza pytań bez odpowiedzi, wątpliwości, sprzecznych relacji jest mnóstwo. Autorowi udaje się pokazać koegzystowanie w życiorysie opisywanej postaci pamięci i zapomnienia, mitu i prawdy, konfabulacji i autentyczności, małości i wielkości. Zwłaszcza ta ostatnia kwestia okazuje się szczególnie interesująca. Wspomniane zderzenie małości z wielkością ma bowiem chociażby miejsce w kontekście relacji rodzinnych i sposobu traktowania dzieci. Widoczne jest również w przypadku twórczości i kwestii utożsamiania się z tekstem, dzielenia się sławą i szanowania praw autorskich. Reportaż Dariusza Rosiaka to także fascynująca historia rodzenia się tożsamości, wypierania się jej, kształtowania i odrzucania. Ważne w tym kontekście jest nie tylko możliwie spójne traktowanie przeszłości i teraźniejszości, ale też myślenie o sobie bohatera. Pytanie o to, czy jest białym, czy czerwonoskórym, czy Polakiem, czy Indianinem, wreszcie zastanowienie się nad tym, kiedy jest sobą i czy jego biografia odpowiada rzeczywistym wydarzeniom, pozostaje kluczowym zagadnieniem prezentowanej historii. Rosiak odcina się od kategorycznych odpowiedzi tam, gdzie nie jest pewny, jak było naprawdę. Nie unika sugerowania, że wersje różnych osób mogą być odmienne. Żałuje, że pewnych dylematów nie wyjaśni główny zainteresowany. Choć tego typu zabieg nie zawsze okazuje się literacko spójny i bywa wyrazem pisarskiej bezradności, w tym wypadku wydaje się mieć uzasadnienie. Autor nie nadużywa tej retorycznej frazy, a ponieważ nie ukrywa, że mit wykreowany przez Sat-Okha okazał się trwalszy od faktów, przyjęta konwencja niedopowiedzenia dobrze się sprawdza.


Dariusz Rosiak, Biało-czerwony. Tajemnica Sat-Okha, Wyd. Czarne, Wołowiec 2017.