poniedziałek, 18 lipca 2016

Archeolożka i złodziejka (M. Guzowska, Chciwość)

Najnowsza powieść Marty Guzowskiej rozpoczyna jej nową kryminalną serię z archeolożką-złodziejką w roli głównej. Simona, tak ma na imię bohaterka, uchodzi za ekspertkę w swoim zawodzie, ale jednocześnie w zupełnie innym środowisku, dużo mniej jawnym, podziwiana jest jako osoba, która potrafi ukraść rzeczy pozornie zabezpieczone przed wszelkimi zakusami podejrzanych pasjonatów. Takim skarbem, który ma zdobyć archeolożka, jest diadem Heleny Trojańskiej. Czy w Muzeum Puszkina faktycznie znajduje się jego oryginał? Czy da się rozpoznać świetną podróbkę? Czy słynny Heinrich Schliemann odkrył coś więcej, niż to, co ujawnił? Czy warto odpowiadać na pytania, których wcześniejsi odkrywcy sobie nie zadawali? Simona, co nie będzie żadnym zaskoczeniem, wpadnie na trop tajemnicy i znajdzie się w centrum niebezpiecznych wydarzeń. Dyskusyjne jest jednak, czy faktycznie, jak tego chciałby wydawca, w przypadku „Chciwości” mamy do czynienia z „trzymającym w napięciu thrillerem archeologicznym”. Pomysł na to, by postacią powracającą w kolejnych częściach serii była złodziejka, której kibicujemy, jest niewątpliwie ciekawy. Guzowska próbuje tym samym stworzyć postać antybohaterki. Simona ma w sobie potencjał, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę dwie wykonywane przez nią profesje. W trakcie lektury trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że pisarka wymyślając tę postać, pozwoliła pracować swojej wyobraźni dość asekuracyjnie. Simonie dużo brakuje do tego, by uznać ją za współczesnego odpowiednika Arsena Lupina w spódnicy. Oprócz wielu sytuacji odsłaniających jej funkcjonowanie w sferze obyczajowej oraz kilku sugerujących wiedzę, właściwie nie wiadomo, dlaczego ci, co są na bakier z prawem, tak bardzo ją cenią. Guzowskiej, choć zmusza swoją bohaterkę do trzymania w dłoniach owego mitycznego diademu, nie udaje się przekonująco pokazać złodziejskiego mistrzostwa bohaterki. Pod tym, kluczowym jednak, względem postać ta jest charakterologicznie niedopracowana. Powieść nie zachwyca również pod względem językowym. Podejrzewam, że historia opowiadana przez Guzowską znacznie by zyskała, gdyby autorka zrezygnowała z narracji pierwszoosobowej. Sposób portretowania rzeczywistości, świadomie zapewne uproszczony, ma w sobie coś sztucznego i nieporadnego. Nie lepiej jest, niestety, z dialogami. Momentami, gdy Simona próbuje być złośliwa, coś w nich iskrzy, ale zazwyczaj pozostawiają dużo do życzenia. „Chciwość” można zatem uznać za powieść z niewykorzystanym potencjałem. Zważywszy jednak na wspomnianą bohaterkę, być może kolejna część serii będzie lepsza.


Marta Guzowska, Chciwość, Wyd. Burda, Warszawa 2016.

sobota, 16 lipca 2016

Po wojnie (Dziennik księdza Franza Pawlara. Górny Śląsk w 1945 roku. Opis pewnego czasu)

„Dziennik księdza Franza Pawlara” to ciekawe i warte uwagi świadectwo czasów. Literacko nie jest może szczególnie udane, za to faktograficznie już tak. Pawlarowi udaje się oddać atmosferę tego momentu, kiedy bliskie jest wejście Rosjan, a niemiecka władza zaczyna się chwiać. Kapłana nie interesuje jednak polityka. Skupia się na obserwowaniu ludzi, odnotowuje ich zachowania, martwi się tym, że w sytuacji granicznej jego wierni zapominają o jakichkolwiek hamulcach moralnych. Z troską i zaangażowaniem opowiada o świecie, który się zmienia i, choć niegdyś bliski, teraz zaczyna być obcy. Ksiądz Pawlar zauważa nie tylko panujący wśród ludzi strach przed Rosjanami, ale również łatwość, z jaką przychodzi im rezygnacja z zasad obowiązujących na co dzień i dotychczas przestrzeganych. Na szczególną uwagę zasługuje to, co dzieje się z pałacem w Pławniowicach. Autor wspomnień staje się w pewnym sensie strażnikiem posiadłości. Kiedy hrabia opuszcza majątek, daj mu klucze do wszystkich pomieszczeń. Pozornie nie chodzi o wyjazd na zawsze, kapłan wie jednak, że tego typu gesty nie są przypadkowe. Pawlar próbuje pilnować pałacu, szybko jednak się okazuje, że utrzymanie ładu i porządku to tylko złudzenie. Ksiądz jest świadkiem plądrowania komnat, rozkradania mebli i cennych rzeczy. Szczególnie uderzające jest to, że wśród osób, które w stanie przypominającym szał, włamują się do majątku, są również dzieci. Im też udziela się ta specyficzna swoboda moralna i zawieszenie wcześniej cenionych wartości. Symptomatyczne jest, że kapłan próbuje przemawiać do rozsądku szabrujących mieszkańców, ale nikt go nie słucha. Mocno wybrzmiewa jeszcze jedna scena związana z okradaniem pałacu, a mianowicie włamanie się do spiżarni, w której przechowywano wina. Pawlar porównuje dziejące się tam sceny do dantejskich. Opowieść księdza, choć jest świadectwem jednostki, tak naprawdę znakomicie pokazuje, co miało miejsce w czasie, kiedy wojna się kończyła, a normalność jeszcze nie nastała. Samotność kapłana w świecie, w którym zasady przestały obowiązywać, okazuje się wyjątkowo przejmująca. Pawlar pokazuje także, jak ważne było używanie odpowiedniego języka. W opisywanym przez niego okresie można było zginąć, kiedy zostało się uznanym za Niemca, tak więc mówienie po polsku w przypadku Ślązaków okazywało się bardzo istotne. We wspomnieniach księdza nie ma wielkich wydarzeń, jest za to codzienność, która odsłania wielkość i małość zwykłych ludzi.


Dziennik księdza Franza Pawlara. Górny Śląsk w 1945 roku. Opis pewnego czasu, przekład i komentarz: Leszek Jodliński, Stowarzyszenie Osób Narodowości Śląskiej, Kotórz Mały 2015.

czwartek, 14 lipca 2016

Bez możliwości wyboru (R. Rothmann, Umrzeć na wiosnę)

Rothmann proponuje czytelnikowi powieść, w której pod względem rozwoju akcji niewiele się dzieje, a o kluczowych kwestiach dowiadujemy się z informacji od wydawnictwa umieszczonej na czwartej stronie okładki. „Umrzeć na wiosnę” ma bowiem, tak można by powiedzieć, pełnić inną rolę. Nie chodzi o towarzyszenie bohaterom w ich wojennych przeżyciach, ale o zderzenie się z sytuacją bez wyjścia. Etyczne uwikłanie w zbrodnię naznacza na całe życie. Jedno wydarzenie, tak sugeruje Rothmann, powoduje, że człowiek zmienia się na zawsze. Trudno nie zgodzić się z tą tezą, zwłaszcza że ów dramatyczny moment braku wyboru wiąże się z udziałem w II wojnie światowej i koniecznością bycia częścią plutonu egzekucyjnego, którego zadaniem jest rozstrzelanie przyjaciela głównego bohatera, uznanego za dezertera. Rothmann znakomicie, bo bez wielkich słów i wielkich zdarzeń, pokazuje bezsens wojny. Wspomniani dwaj przyjaciele to nastolatkowie u progu dorosłości. Kształcą się na dojarzy, przeżywają pierwsze fascynacje miłosne i erotyczne. Ich codzienność, choć w cieniu wojny, wydaje się całkiem beztroska. Zmienia się to pewnego dnia, kiedy nieszczęśliwym zrządzeniem losu zostają właściwie zmuszeni do wstąpienia do Waffen SS. Nie chcą walczyć, nie interesuje ich zwycięstwo ani zabijanie, nie ekscytują się trwającą wojną. Tym gorzej dla nich. Z sielankowej skądinąd rzeczywistości zostają wrzuceni w świat brutalności, sadyzmu, upodobania do śmierci i do upokarzania drugiego człowieka. Ma to potrwać tylko pewien czas, mają potem wrócić do swoich dziewcząt i do zawodu, ale wszystko, jak to z przypadkami bywa, rozegra się zupełnie inaczej. Przyjaciele staną naprzeciwko siebie w rolach, których nie przewidzieli. Jeden będzie w grupie odbierającej życie, drugi samotnie czekać będzie na śmierć. Powieść Rothmanna to ostrzeżenie przed wojną, tekst głęboko pacyfistyczny, udowadniający, że z działań wojennych nie da się wyjść bez szwanku, a moralny kac, w mniejszym lub większym wymiarze, towarzyszy każdemu, choć trochę wrażliwemu, człowiekowi. Warto pamiętać, że pisarz nie poprzestaje na sportretowaniu owych dwóch nieszczęśliwych, młodych mężczyzn. Gdyby tak było, moglibyśmy przypuszczać, że próbuje wybielić niechlubny fragment niemieckiej historii. Obok osób wcielonych do Waffen SS pod przymusem są też i ci, którzy z przyjemnością decydują o czyimś życiu i śmierci, z perfidną radością podpisują wyroki i nie mają problemów z tym, że dane sytuacje nie zawsze są, jak chcieliby, etycznie jednoznaczne.


Ralf Rothmann, Umrzeć na wiosnę, przeł. Aldona Zaniewska, Wyd. W.A.B., Warszawa 2016.

środa, 13 lipca 2016

Próba odnalezienia siebie (M. Kijańska, Jutro właśnie nadeszło)

Kobieta na życiowym zakręcie, kobieta zawiedziona i porzucona, kobieta poszukująca i wątpiąca, kobieta wściekła z wielu powodów i bez powodu – wszystkie te określenia pasują do głównej bohaterki, choć nie wyczerpują jej charakterystyki. Datą graniczną dla Natalii są dwa wydarzenia – śmierć matki-alkoholiczki w wypadku samochodowym i własne czterdzieste urodziny. Informacja o odejściu matki pozwala na uruchomienie pewnego rodzaju wiwisekcji, tak nazwijmy ów proces, rodzinnej. Natalia bezlitośnie rozprawia się z podwójnym obliczem ojca, który raz był dla niej kimś, kto nie zawodzi, a innym razem kimś, kto zrobi wszystko, by ją publicznie ośmieszyć. Mierzy się z upadkiem matki – podporządkowanej ojcu, żyjącej w złudzeniu, że jest kimś lepszym, lecz szybko dostosowującej się do wiejskich norm i obyczajów, ostatecznie rezygnującej ze swoich zasad. Dokonuje analizy swoich związków i ich konsekwencji – romansów przypadkowych, rozgrywanych z pewnego rodzaju premedytacją, dziejących się równocześnie, niechcianych ciąż i aborcji, ale też narodzin córki. Bohaterka ewidentnie ma problemy z zdefiniowaniem własnej tożsamości. Nie wie tak naprawdę, czy bardziej chciałaby być kimś niezależnym, czy może odpowiadałyby jej rola kogoś, kto jest podziwiany i kochany za to tylko, że jest. Natalia nie próbuje siebie wybielać. Poznajemy kobietę, która dość swobodnie poczyna sobie z mężczyznami. Nie było dla niej problemem przed laty romansowanie w tym samym czasie z kilkoma partnerami, nie ma wyrzutów sumienia w związku z tym, że uprawia seks z żonatym ojcem koleżanki własnej córki. Dziecko jest początkowo dla niej tylko ciężarem. Nie potrafi poradzić sobie z nagłą samotnością, kiedy opuszcza ją mąż. Dowiadujemy się o jej erotycznych wtajemniczeniach z młodości. Dość powiedzieć, że miały one niekonwencjonalny charakter. Kijańska pisze spowiedź kobiety zirytowanej faktem śmierci matki. Choć relacje między kobietami trudno nazwać bliskimi, jej odejście nadaje ton ostateczności temu, co je łączyło. Odtąd Natalia nie może być już dzieckiem. Fakt ten wyjątkowo ją przeraża. Graniczna czterdziestka łączy się więc z dosłownym przecięciem pępowiny. Bohaterka, czy tego chce, czy nie, musi dorosnąć. Kijańska proponuje powieść o dojrzewaniu do dorosłości w wieku, kiedy dorosłym już się jest; o niemożności znalezienia najważniejszej, bo prowadzącej do zrozumienia siebie, drogi; o niszczeniu wszystkiego, trochę na oślep i chaotycznie, po to tylko, by nie pokazać, że tak naprawdę wzywa się pomocy. To interesujący przykład literatury środka, z pomysłem, ideą. Może tylko trochę przydługi, autorce zdecydowanie przydałaby się większa dyscyplina słowna.


Marta Kijańska, Jutro właśnie nadeszło, Wyd. Świat Książki, Warszawa 2016.

wtorek, 12 lipca 2016

Koniec świata jest już (K. Boni, Ganbare! Warsztaty umierania)

Katarzyna Boni przygląda się Japończykom, którzy podnoszą się po trzech doświadczonych końcach świata. Są to tsunami, trzęsienie ziemi i awaria w elektrowni atomowej Fukushima, które wydarzyły się w 2011 roku. Reporterka proponuje reportaż mocny w swojej wymowie, katastroficzny, by nie powiedzieć apokaliptyczny, a jednocześnie poetycki i paradoksalnie krzepiący. Choć skutki kataklizmów są odczuwane do dzisiaj, Japończycy próbują żyć dalej i mimo wszystko. Nie zapominają o śmierci, jest ona częścią ich biografii, ale zmuszeni są akceptować tymczasowość i ostateczność. Czytelnikowi z pewnością zapadną w pamięć obrazy osób poszukujących bliskich po tsunami, ludzi opuszczających swoje domy i zwierzęta, bo tam, gdzie żyli, jest zbyt duże skażenie promieniotwórcze, czy mieszkańców osiedli kontenerów, które miały istnieć krótko, a stają się coraz bardziej długotrwałym rozwiązaniem. Boni portretuje świat, który doświadczył własnego końca, a jednocześnie, mając świadomość hipotetycznego kolejnego zagrożenia, musi odbudować swoje podstawy i uwierzyć w przyszłość. Ci, którzy stracili wszystko, starają się odnaleźć w rzeczywistości, która okazuje się obca. Nie ma w niej żadnych znajomych punktów odniesienia. Cała topografia została unieważniona. Również mapa znaczona emocjami jest nieaktualna, bo bliscy albo umarli, albo nie zostali odnalezieni, co właściwie równa się temu samemu. Reporterka przysłuchuje się głosom tych, którzy wiedzą, że czeka ich samotne budowanie codzienności. Największe zainteresowanie innych jest zawsze tuż po katastrofie, a od niej minęło przecież trochę czasu. Trzeba więc próbować żyć w cieniu istniejącego nadal zagrożenia, bo to, co się wydarzyło, może się powtórzyć. Ostrzeżeniem są zniszczone miasta, drogi, zmyte z powierzchni ziemi domy, opuszczone wsie pełne głodnych zwierząt w strefie największego napromieniowania. Boni pokazuje, że rzeczywistość po Apokalipsie istnieje, tyle że trzeba w niej dalej funkcjonować.


Katarzyna Boni, Ganbare! Warsztaty umierania, Wyd. Agora, Warszawa 2016.

poniedziałek, 11 lipca 2016

Rodzina jako źródło cierpień (M. Okrent, Welon Weroniki)

„Welon Weroniki” to powieść, która znakomicie oddaje różnicę między popularną literaturą kobiecą a pisaniem o kobietach, tyle że z wyższej półki. Mickey Okrent nie rezygnuje z opisywania emocji, uczuć, namiętności, nie proponuje jednak na szczęście czytelnikowi banalnej historyjki. Już to można uznać za duży atut tej prozy. Drugą niewątpliwą zaletą jest umiejętność portretowania rozedrgania bohaterek oraz niejednoznacznego definiowania bagażu niesionego przez całe życie, a otrzymanego w wyniku takich a nie innych uwikłań rodzinnych. Autorka równoważy trzy ważne wątki. Pierwszy to po prostu miłość. Ta może się współcześnie wydarzyć w całkiem innych przestrzeniach niż dawniej, bo jej narodziny w interesującym nas przypadku mają miejsce w świecie wirtualnym. Joan i Justyna korespondują w sieci, opowiadają o swoich rodzinach, o problemach, stopniowo zaczynają odkrywać, że zaczynają do siebie czuć coś więcej. Sytuacja miłosnego zauroczenia mogłaby być banalna, ale Okrent udaje się wybrnąć z pułapek, w które wpada wiele innych autorek. Różnice kulturowe (konieczność podróżowania między Stanami Zjednoczonymi a Polską), zobowiązania rodzinne jednej z kobiet, niskie poczucie wartości obu bohaterek, chęć walki o szczęście i wolność – to wszystko powoduje, że mamy do czynienia z frapującym opisem miłości lesbijskiej, ale i przyjaźni. Powiedziałabym nawet, że w swoim niuansowaniu Okrent bliska jest kultowej książce z tej problematyki, a mianowicie „Bo to jest w miłości najstraszniejsze” Nicole Müller. Drugi ważny wątek to dojrzewanie. Bohaterki muszą dorosnąć do tego, by uświadomić sobie, że zasługują na szczęście i są jego warte. Ta pozornie tylko oczywista perspektywa zostaje w tym wypadku pokazana jako niełatwy proces porządkowania swojego życia i relacji z ludźmi, którzy w nim istnieją. Trzeci istotny wątek wiąże się z rodziną. To właśnie familia w obu przypadkach jest źródłem cierpień bohaterek. Powtarzają się brak sojuszu między matką a córką, skomplikowane pozycje zajmowane przez mężczyzn: ojców, dziadków, przyjaciół rodziny, a także dojmujące poczucie nieistotności przejawiające się jako konsekwencja braku poparcia ze strony najbliższych w sytuacjach dla kobiet, wówczas dziewczynek, ważnych. Okrent udaje się pokazać proces zniszczenia psychiki, do którego dochodzi w rodzinie. Słabość, z jaką w dorosłym życiu zmagają się bohaterki, ma źródło w tym, co przydarzyło im się w dzieciństwie. Intrygujące.


Mickey Okrent, Welon Weroniki, Wyd. W.A.B., Warszawa 2016.

sobota, 9 lipca 2016

Bez przyszłości (M. Magini, Jakby nie było nikogo)

Powieść Maginiego koncentruje się na zachowaniu człowieka w sytuacji granicznej. W trakcie wojny w byłej Jugosławii dochodzi do wydarzeń, które naznaczają życie bohaterów na zawsze. Okazuje się bowiem, że są sytuacje, których z perspektywy człowieka żyjącego w czasach pokoju nie da się zrozumieć, oraz że bywają zachowania, od których nie da się odciąć, choć tak naprawdę nie chciałoby się pewnych rzeczy robić. Kwestia możliwości wyboru ulega zawieszeniu. Choć funkcjonujemy w złudzeniu, że zawsze możemy sami podjąć decyzję, wojna, co pokazuje Magini, generuje takie momenty, w których nic od nas nie zależy. Przestajemy być sobą, robimy to, czego się brzydzimy, poddajemy się sile grupy, nie mamy szansy na odmowę. W takim impasie jest jeden z bohaterów, Dražen Erdemović, który próbuje zachować człowieczeństwo w czasie bratobójczej wojny. Niestety, bezskutecznie, choć i my jako czytelnicy chcemy wierzyć, że mu się uda. Sytuacja graniczna i jego w końcu pokonuje, kiedy zostaje zmuszony do rozstrzeliwania niewinnych cywilów, których bezpodstawnie nazywa się wrogami. Drugi bohater, Dirk, żołnierz ONZ, trwa w porażeniu własną bezradnością. Widzi dziejącą się katastrofę, przygląda się ludziom wywożonym autobusami i nie może nic zrobić, by uratować swojego przyjaciela. Uświadamia sobie, że jest tylko trybikiem w maszynie i na nic tak naprawdę nie ma wpływu. Mordercy mogą mu się śmiać prosto w twarz, a on nawet nie ma prawa zareagować. Trzeci bohater, Romeo Gonzales, jest sędzią, który po wojnie wydaje wyroki i, choć podejmuje kluczowe dla czyjego życia decyzje, tak naprawdę również doświadcza bezradności. Prawdziwi zbrodniarze nie odczuwają wyrzutów sumienia, bagatelizują swoją rolę w ludobójstwie, wypierają się tego, co robili. Skazanie młodego mężczyzny, który składa obciążające go zeznania i nie umie sobie poradzić z poczuciem winy, jest tak naprawdę tylko pozorowaniem sprawiedliwości. Bo bohater, który uczestniczył w egzekucjach, również jest ofiarą wojny. Powieść Maginiego, choć składa się z trzech biografii różnych osób, pokazuje podobieństwo doświadczeń tych, którzy znaleźli się w trybach wojny. Wszyscy przegrali, nie umieją zapomnieć i nie potrafią żyć normalnie bez mrocznego cienia Srebrenicy. Warto zaznaczyć, że historia Erdemovicia jest autentyczna, a straszliwe opisy tego, co człowiek może zrobić drugiemu człowiekowi nie są fantazją autora, ale również należą do faktów. Dzięki tej perspektywie historia trzech bohaterów urasta nie tylko do rangi przypowieści, ale i okrutnego tak naprawdę przesłania, że pamięć chętniej sprzyja zwycięzcom, pokonani muszą walczyć z zapomnieniem.


Marco Magini, Jakby nie było nikogo, przeł. Agata Pryciak, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.

czwartek, 7 lipca 2016

Obcy u siebie? (U. Sinha, Miejsce na ziemi)

Powieść „Miejsce na ziemi” to znakomite połączenie niełatwej historii rodzinnej z historią polityczną, kulturową i społeczną Indii w kontekście obecności w tym kraju białych. Brytyjskie panowanie okazuje się dużo bardziej skomplikowane niż chcieliby ci, którzy mają władzę i do których należy skolonizowany świat. Relacje między miejscowymi a przybyszami naznaczone są hierarchicznością wykorzystywaną nie tylko w kontakatch oficjalnych, ale i intymnych. Jednocześnie nie ma w tej powieści tendencji do prezentowania rzeczywistości w sposób czarno-biały. Umi Sinha przywołuje wydarzenia, w trakcie których barbarzyńcami okazywali się i ci, którzy wystąpili przeciwko białym, zdradzając ich w brutalny sposób, i Brytyjczycy, którzy w ramach zemsty, nie szczędzili równie makabrycznych gestów, unieważniając istnienie miejscowych, którym zamarzyła się wolność. Autorka proponuje czytelnikom sagę rodzinną. Poznajemy losy kilku pokoleń, a emocje i uczucia łączą Brytyjczyków i Hindusów. W tym znaczeniu udaje im się stworzyć wspólny świat. Konieczność zmierzenia się ze świadomością, że tak naprawdę Indie są miejscem obcym dla świetnie się tam czujących białych, było dla wielu Brytyjczyków dramatycznym przeżyciem. Pisarce udaje się to niełatwe uwikłanie wiarygodnie pokazać. Oto ci, którzy myśleli, że są u siebie, zajmowali uprzywilejowane pozycje, właściwie nie znali kraju, który reprezentowali, dowiadywali się, że miejsce, które traktowane przez nich jako dom jest tak naprawdę polem walki, przestrzenią podboju i państwem niszczonym przez podległość. Nic więc dziwnego, że w powieści na plan pierwszy wysuwają się kwestie tożsamościowe. Sojusze zawierane między Brytyjczykami a Hindusami okazują się trwałe, ale i podszyte zdradą. W chwili próby konieczne jest wyrzeczenie się związków z tymi, którzy z racji urodzenia przynależą do wrogiej grupy. Umi Sinha pokazuje dramat zawiedzionych miłości i przyjaźni. Ważnym punktem odniesienia jest rodzinna tajemnica związana z pewnym wzorem wyszytym na obrusie, zniknięciem matki Lili i niechęcią angielskiej ciotki do wspominania Indii. Losy bohaterów odsłaniają konsekwencje wynikające z funkcjonowania w pozycji kolonizatora oraz nieprzygotowanie do wielkiej katastrofy, która ostatecznie nadchodzi. Pytanie o to, czy możliwe jest zniesienie uprzedzeń, których fundamenty zbudowano w przeszłości, pozostaje bez odpowiedzi. Prywatne nie zawsze bowiem ma możliwość konkurowania z tym, co publiczne. Bardzo dobre.


Umi Sinha, Miejsce na ziemi, przeł. Robert Waliś, Wyd. Marginesy, Warszawa 2016.

poniedziałek, 4 lipca 2016

Dzisiaj jest ważne (J. Borowczyk, M. Larek, Punkty zapalne. Dwanaście rozmów o Polsce i świecie)

Zbiór rozmów przeprowadzonych przez Borowczyka i Larka rozpoczyna się znaczącym i kluczowym w kontekście motywu przewodniego pytaniem „Czy świat się zapalił?”. Autorzy nie ukrywają swojego zaniepokojenia tym, co dzieje się współcześnie, a ponieważ chcą znaleźć odpowiedź na nurtujące ich pytania i pragną zbliżyć się do wyjaśnień, postanawiają porozmawiać z tymi, którzy z różnych powodów są ekspertami od tytułowych punktów zapalnych na świecie. Borowczyk i Larek decydują się na gest znany chociażby z „Hotelu Europa” Remigiusza Grzeli lub z „Rozmów” Jerzego Illga, a mianowicie poprzedzają każdy z wywiadów krótką refleksją na temat miejsca, sposobu mówienia i zachowania bohatera, wreszcie tego, jak sami czuli się rozpoczynając rozmowę. Takie wprowadzenie ożywia i ciekawie uzupełnia kontekst, w tym jednak wypadku nie zawsze wychodzi na dobre. Wstępy autorów ujawniają pośpiech i systemowość związaną z przygotowaniem książki. Czasami Borowczyk i Larek idą z jednego spotkania na drugie, przeprowadzają wywiady jednego dnia, co niekoniecznie dobrze wpływa na efekt. Być może, gdyby nie ów ujawniony pośpiech, niektóre z rozmów byłyby bardziej pogłębione. No ale nie ma co gdybać, bo na szczęście mamy do czynienia z książką ciekawą i kompozycyjnie interesująco zaplanowaną. Autorzy, chcąc dowiedzieć się, czym są tytułowe punkty zapalne, wybrali zróżnicowaną grupę rozmówców. Mamy więc fotoreporterów wojennych (Piotr Andrews i Krzysztof Miller), mamy byłego szpiega, a obecnie autora poczytnych kryminałów (Vincent Severski), mamy reporterów (Paweł Smoleński, Wojciech Tochman, Wojciech Jagielski, Miłada Jędrysik), mamy aktywistkę (Patrycja Sasnal), komentatora politycznego (Andrzej Jonas), mamy wreszcie dyplomatów i polityków (Aleksander Smolar, Adam Daniel Rotfeld, Ludwik Dorn). Polifoniczność i różnorodność wynikająca z takiego a nie innego doboru bohaterów nie jest jedynym atutem książki. Warto zauważyć, że choć na plan pierwszy wysuwa się próba diagnozy współczesności, tak naprawdę mamy tu do czynienia z opowieścią o regułach rządzących życiem społecznym i politycznym, o etycznym uwikłaniu tych, którzy mają wpływ na kształtowaniu losów państwa, a więc i losów ludzi, o zmianach zachodzących w dziennikarstwie, w polityce i o naruszaniu zasad współżycia społecznego, z którymi mamy do czynienia właściwie na każdym poziomie, o idei wspólnoty i o zagrożeniu wynikającym z nazbyt konfrontacyjnego funkcjonowania w przestrzeni publicznej, o igraniu ze śmiercią wtedy, gdy chcemy tę śmierć pokazać z bliska, by ostrzec, poinformować, ujawnić. Choć bohaterowie rozmów w różny sposób próbują komentować rzeczywistość, tak naprawdę w ich opowieści dominuje potrzeba komunikacji, porozumiewania się, dążenia do zgody i gotowości działania dla dobra ludzi. Można by więc powiedzieć, że rozmówcy Borowczyka i Larka pokazują nie tylko, że świat wrze, ale też, że człowiek musi współpracować z drugim człowiekiem po to, by ów świat faktycznie się nie zapalił. Do zastanowienia.


Jerzy Borowczyk, Michał Larek, Punkty zapalne. Dwanaście rozmów o Polsce i świecie, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2016.