poniedziałek, 30 listopada 2015

Obniżka formy (W. Chmielarz, Wampir)

Po napisaniu trzech części cyklu kryminalnego z komisarzem Mortką w roli głównej Wojciech Chmielarz zdecydował się na zmianę. Nie zrezygnował z gatunku kryminału, ale postanowił powołać do życia nowego bohatera. Gest to zrozumiały, choć, co oczywiste, trochę ryzykowny. Nie chodzi w tym przypadku o przyzwyczajenie czytelników, ci najwierniejsi sięgną przecież po kolejne powieści w ciemno. Mam raczej na myśli wyzwanie, jakim jest stworzenie kolejnej wyrazistej, zapadającej w pamięć postaci prowadzącej śledztwo. Czy Chmielarzowi się udało i czy otwarcie nowego cyklu kryminalnego pisarza można uznać za interesujące? Niestety, „Wampir” to powieść zaledwie przeciętna, wypadająca dużo gorzej na tle wcześniejszych książek autora, dość przewidywalna i słabo trzymająca czytelnika w napięciu. Wspomniany nowy cykl określony jest na okładce jako „gliwicki” i właśnie portret miasta jest u Chmielarza najciekawszy. Kryminalne śledztwo okazuje się natomiast mało zaskakującą i mocno zgraną mieszanką wątków wykorzystywanych w wielu innych powieściach. Właściwie od początku możemy się domyślić, że ów idealny syn Marii okaże się nieco mniej doskonały, że samobójstwo jest tak naprawdę zabójstwem, a młodzi ludzie, którzy chętnie imprezują, palą marihuanę i ekscytują się bogactwem, mają coś na sumieniu. Niewiarygodnie wypada również śledztwo Dawida Wolskiego. To postać, która mimo swojego malkontenctwa i abnegacji, rozmywa się w przeciętności i oczywistości posunięć. Wątpliwy jest też efekt przeplatania rozdziałów fragmentami dyskusji internetowych na temat zaginięcia pewnej dziewczyny. Widać wyraźne wzorowanie się na medialnie głośnej sprawie Iwony Wieczorek. Ów publicystyczny akcent jest w moim mniemaniu chybiony i literacko nazbyt dosłownie wykorzystany. Pierwsza część nowej serii zdecydowanie nie zachęca więc do czekania na kolejne, raczej rodzi nadzieję, że to tylko epizod, który szybko pójdzie w zapomnienie, a do akcji znowu wróci komisarz Mortka.


Wojciech Chmielarz, Wampir, Wyd. Czarne, Wołowiec 2015.

niedziela, 29 listopada 2015

Dzisiaj bez wspominania wczoraj (J. Hatzfeld, Englebert z rwandyjskich wzgórz)

W „Nagości życia. Opowieściach z bagien Rwandy”, „Sezonie maczet” i „Strategii antylop” Jean Hatzfeld oddaje głos wielu osobom. Dzięki temu dostrzegamy i podobieństwo doświadczeń, i ich jednostkowość. Pewne fakty powracają bowiem zarówno wtedy, gdy swoją traumę wspominają Tutsi, jak i wówczas gdy o swoich zbrodniach mówią Hutu. W przypadku „Engleberta z rwandyjskich wzgórz” jest trochę inaczej. Po pierwsze, mamy tu do czynienia z historią jednego bohatera. Po drugie, nie znaczy to wcale, że przeżycia innych nie wybrzmiewają tutaj mocno. Englebert nie ukrywa jednak, że strategia zapomnienia lub przynajmniej nierozpamiętywania nieodległej przeszłości pozwala na funkcjonowanie w teraźniejszości. Po trzecie, bohater książki jest człowiekiem wesołym, lubianym, towarzyskim. W takim kontekście dramat, którego doświadczył, zostaje wydobyty na zasadzie kontrastu i poraża szczególnie mocno. Po czwarte wreszcie, życiorys Engleberta służy Hatzfeldowi to pokazania powtarzalności rzezi w Rwandzie oraz tego, że zło na najwyższym poziomie dotyczyło przedstawicieli wszystkich grup społecznych. Historia mężczyzny jest bowiem również opowieścią o łatwości, z jaką degraduje się i niszczy tych, którzy są potrzebni państwu. I Englebert, i jego bracia to ludzie wykształceni i pracowici. Nie definiowały ich jednak zdobyte umiejętności i posiadane talenty. Najważniejsze okazywało się to, czy są Tutsi czy Hutu. Hatzfeld portretując Engleberta nie poprzestaje na opowiedzeniu losów jednego człowieka. W trakcie lektury szybko bowiem się okazuje, że konsekwencją ludobójstwa jest często wymazanie konkretów. Uogólnienie odsłania ogrom zbrodni i zniszczenia, ale też, czemu reporter swoim tekstem próbuje zapobiec, powoduje, że zapominamy, iż setki tysięcy ofiar to tyle samo jednostkowych życiorysów domagających się ocalenia.


Jean Hatzfeld, Englebert z rwandyjskich wzgórz, przeł. Jacek Giszczak, Wyd. Czarne, Wołowiec 2015.

piątek, 20 listopada 2015

Początek, który bywa końcem (J. Mikołajewski, Wielki przypływ)

Zbiór reportaży Jarosława Mikołajewskiego to książka ważna z co najmniej kilku powodów. Napisał ją znany i ceniony poeta, który wchodząc w rolę reportera nie zapomniał o poetyckiej wrażliwości. Stworzył ją uważny i empatyczny reporter (sic!), który pozostał wierny faktom i idei humanizmu. Otrzymujemy znakomity portret Lampedusy jako miejsca bardzo konkretnego, ale i – co dodatkowo wzmacnia siłę przekazu – metafory. Oto początek i koniec splatają się na wyspie w jedno. Ci, którzy marzą o osiągnięciu celu, uświadamiają sobie, że Lampedusa to zaledwie przystanek, muszą ruszyć dalej. Ci, którzy nie zdążyli doświadczyć tego typu wątpliwości, wyrzucani są na plażę lub wyławiani z morza i właśnie w tym miejscu spoczywają na zawsze. Ci wreszcie, którzy mieszkają na wyspie i na co dzień spotykają się z dramatem uchodźców, muszą nie tylko nauczyć się żyć w cieniu dramatu powtarzanego codziennie z jednakową siłą, ale też nie stracić wiary w to, że pomoc jest możliwa i ma sens. Jarosław Mikołajewski nie nadużywa wielkich słów, nie epatuje tragediami, nie gromadzi nazbyt wielu faktów po to, by przytłoczyć nimi czytelnika. Doskonale wie, że w ciszy, w zawieszeniu głosu, w niedopowiedzeniu jest czasami o wiele więcej informacji niż w nadmiarze słów. Warto w tym kontekście wspomnieć przejmujący opis miejscowego cmentarza, na którym znaleźć można groby anonimowych ofiar marzeń o lepszym świecie gdzieś w Europie, lub poruszającą relację doktora Pietro Batrolo, nazwanego „lekarzem żywych i martwych”. Lampedusa okazuje się miejscem, w którym życie toczy się w koegzystencji z tymi, którzy przybywają tu nielegalnie, pragnąc legalnego dla każdego szczęścia i normalności. Mikołajewskiemu udaje się pokazać, że dostrzeganie człowieka w drugim człowieku jest obowiązkiem, ale i odpowiedzialnością. Obojętność niczego nie załatwia, tak czy inaczej ciągle stanowimy przecież część rzeczywistości, w stosunku do której się dystansujemy. Pozycja obowiązkowa.


Jarosław Mikołajewski, Wielki przypływ, Wyd. Dowody na Istnienie, Warszawa 2015.

środa, 4 listopada 2015

Podróż – pomyłka (G. Jagielska, Ona wraca na dobre. Podróż terapeutyczna)

Publikację tę można traktować jako próbę zamknięcia trójksięgu poprzedzonego takimi pozycjami jak „Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym” i „Anioły jedzą trzy razy dziennie. 147 dni w psychiatryku”. Próbę w zamyśle ciekawą, ale, niestety, ostatecznie nieudaną. Szkoda. Bo w przypadku „Miłości z kamienia” mieliśmy do czynienia z przejmującym opisem przejmowania doświadczeń męża i opatrywania ich własnym, paraliżującym lękiem. Jagielskiej udało się pokazać, że strach przed śmiercią bliskiej osoby może symbolicznie skazywać na śmierć w wymiarze społecznym i prywatnym tę, która, zdawałoby się, tylko czeka, aż mąż wróci z wojny. Również w „Anioły jedzą trzy razy dziennie” autorka z dużym wyczuciem pokazuje różnicę doświadczeń tych, którzy szukają schronienia i ratunku w szpitalu psychiatrycznym, a jednocześnie budują specyficzną wspólnotę na bazie szaleństwa i tęsknoty za przypisaną do przeszłości normalnością. Autorka umiejętnie przenosi punkt ciężkości na innych, siebie pozostawiają w cieniu, choć także czyniąc swój głos słyszalnym. Niestety, w „Ona wraca na dobre” jest zupełnie inaczej. Jagielskiej nie udaje się zachować równowagi między byciem twórcą a tworzywem. Jej opowieść niebezpiecznie zbliża się do stylistyki tzw. literatury kobiecej, oczywiście, nie tej w wydaniu romansowym, ale do odłamu bazującego na podróżach i szukaniu oświecenia w drodze. Jagielska ani nie proponuje czytelnikowi przejmującej wiwisekcji, ani nie stawia na intrygującą refleksję na temat wyprawy. To, co czytamy, wielokrotnie wybrzmiewa banałem, a próba ufilozoficznienia historii poprzez konfrontację odautorskiego „ja” z życiorysem Ewy, znajomej z psychiatryka, wypada co najmniej sztucznie, by nie powiedzieć – pretensjonalnie. Wydawnictwo Znak, które z niewiadomego powodu opatrzyło „Miłość z kamienia” i „Anioły jedzą trzy razy dziennie” wyjątkowo niefortunnymi okładkami, kojarzącymi się właśnie z popularną literaturą kobiecą, tym razem już nie upupia autorki. O ile wcześniejsze działania można nazwać promocyjną pomyłką, karygodną, bo sytuującą książki Jagielskiej w rejonach, z którymi nie mają nic wspólnego, o tyle „Ona wraca na dobre” to chyba realizacja podświadomego myślenia życzeniowego wydawnictwa – dość banalna okładka koresponduje z podobną treścią. Szkoda, naprawdę szkoda.


Grażyna Jagielska, Ona wraca na dobre. Podróż terapeutyczna, Wyd. Znak, Kraków 2015.