sobota, 27 stycznia 2024

Walizka jako koniec i początek (spektakl „Warmia i Mazury. Ballada o miłości”, adaptacja i reżyseria: Marta Miłoszewska)

 

Wczorajsza premiera spektaklu „Warmia i Mazury. Ballada o miłości” w olsztyńskim Teatrze im. S. Jaracza to powiew świeżego powietrza w narracji o regionie i jego skomplikowanej historii. Reżyserką jest Marta Miłoszewska. Także ona dokonała adaptacji reportażu Beaty Szady „Wieczny początek. Warmia i Mazury”. Bardzo udanej, dodajmy. Po lekturze reportażu da się powiedzieć, że nie było to łatwe zadanie. Ogrom wątków, wielość postaci, rozgałęzienia prowadzące do różnych wydarzeń – to wszystko, co w tekście reporterskim, jest częścią opowieści, na scenie mogło wybrzmieć jako nadmiar, przegadanie, przesyt. Tymczasem podczas oglądania przedstawienia nie ma się wrażenia zbędności słów i przywołanych motywów. Aktorzy odtwarzają nadzwyczaj spójną, choć wcale nie linearną, opowieść, dobrze oddającą właściwie cały XX wiek zwykłych ludzi wplątanych w Wielką Historię i zamieszkałych w Prusach Wschodnich, dzisiaj na Warmii i Mazurach. Reżyserka ma świetne wyczucie swoich i przeszłych czasów. Dobrze rozkłada akcenty między tym, co minione, ale ciągle żywe w pamięci, a tym, co współczesne, ale oddziałujące na intensywność zachodzącego procesu zapominania. Unika patosu, choć nie ucieka od pokazania cierpienia. Chętnie sięga po autoironię i humor, nie popadając w popkulturowy banał. Dobrze żongluje stereotypami i schematami, odsłaniając to, co charakteryzuje postrzeganie regionu Warmii i Mazur. Znakomicie dobiera też aktorów, bo cztery osoby, które mamy okazję obserwować, grają, umiejąc utrzymać uwagę widzów, odsłaniają też swoje zdolności przemiany i talent w płynnym przechodzeniu od tego, co poważne, do tego, co zabawne.

I właśnie nieustanne współistnienie sacrum i profanum stanowi o sile tego spektaklu. Z jednej strony dramat, cierpienie rdzennej ludności, z drugiej piosenki wizualnie utrzymane w dancingowo-festiwalowej konwencji à rebours. W tym ostatnim przypadku na scenę wchodzi Milena Gauer. W sukniach skrzących się od cekinów, w popkulturowej konwencji, brawurowo wyśpiewuje piosenki, w których pojawia się motyw jeziora. Są wśród nich np. słynne „Kormorany” Piotra Szczepanika czy piosenka harcerska o Ostródzie. Każdy z przywołanych utworów celnie przebija balon dumy i powagi towarzyszący mieszkańcom regionu w ich myśleniu o miejscu zamieszkania. W całym spektaklu świetnie rozgrywany jest motyw tzw. warszawki, której przedstawiciele chętnie odpoczywają w Krainie Wielkich Jezior Mazurskich i mają problem z odróżnieniem Warmii od Mazur. Maciej Mydlak z dużym komediowym talentem wciela się w nieco aroganckiego, ale w sumie sympatycznego warszawiaka, który choć jest przybyszem, nie ma kompleksów i czuje, że jest u siebie. Równie interesująco wypada rola Mariana Czarkowskiego, wcielającego się w rewiowego przewodnika i edukatora zarazem, zapowiadającego kolejne lekcje na temat regionu. Te trzy postaci niejako towarzyszą odtwórczyni roli głównej, Marzenie Bergmann. Towarzyszą, ale nie są uzupełnieniem, pełnią funkcje równoważne. Dzięki nim postaci odgrywane przez Bergmann wybrzmiewają mocniej i dosadniej. Aktorka znakomicie wciela się w kilka ról. Jest na przykład chłopcem, który do pewnego momentu traktuje wojnę nie całkiem poważnie, czy starszą kobietą, która pamięta przeszłość i próbuje ją jakoś zrozumieć, odnajdując się w nowych regułach teraźniejszości. Na uwagę zasługuje fakt, że przemiana w kolejne postaci odbywa się płynnie, Bergmann zmienia intonację, w głosie pojawiają się inne emocje, ale też sugestywnie pracuje mową ciała. To ona skupia w sobie prawdę, że los konkretnych jednostek, układa się w opowieść o całej zbiorowości. Aktorka właściwie cały czas jest na scenie. Można by powiedzieć, że jest to monolog wcieleniowy z towarzyszeniem osób, dzięki którym sportretowany świat zostaje bardziej zniuansowany.

Bardzo dobrze zostaje wykorzystana scenografia. Pozornie rozrzucone na podłodze walizki to nic oryginalnego. Szybko jednak odkrywamy jak intrygująco potraktowano te pozornie zgrane akcesoria. Mamy więc chociażby walizkę-adapter, która otwiera się przerywając niekiedy wypowiedzi aktorów i przełamuje powagę sytuacji. Z walizki rozbrzmiewają urwane po chwili dźwięki utworów artystów i zespołów związanych z regionem. Te gwałtowne przerwy i konieczność rozpoczęcia nowego wątku dobrze oddają rytm życia, szybki, często fragmentaryczny, zmuszający do nieoglądania się w przeszłość. Jest też walizka, w której znajdziemy minimieszkanie. Można do niego zajrzeć prze okienko. To symbol działania w obliczu wojny – do walizki trzeba często zmieścić cały dobytek, rzeczy najpotrzebniejsze, a jednocześnie dowód straty i królującego szabru – inni zajmują cudze domy, a do miejsc niegdyś bliskich można tylko zajrzeć z zewnątrz. Pojawia się również nowoczesna walizka na kółkach – ta z kolei zostaje skojarzona z warszawką i niszczeniem krajobrazu. Walizka bywa też symbolicznym miejscem-schronieniem i miejscem skrywającym wstyd w chwili strachu, kiedy podczas zwiedzania obozu koncentracyjnego dzieje się coś, co ma być zemstą na tych, którzy są winni.

Ważnym pytaniem towarzyszącym nieustannie w tle jest zastanowienie się nad tym, czy i kiedy możemy powiedzieć, że jesteśmy u siebie, że jesteśmy stąd, że to nasze miejsce na ziemi. Kluczowy w tym kontekście będzie taniec starej kobiety, granej przez Bergmann, i warszawiaka, w którego wciela się Mydlak, do piosenki „Kormorany”, śpiewanej przez Gauer. Można go potraktować jako zrozumienie dla nieciągłości, zmian i chaosu wpisanego w los ludzki. Można także potraktować jako symboliczne zbudowanie pomostu między tym, co było, a tym, co jest.

Proszę oglądać ten spektakl. Warto!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz