Wydawać
by się mogło, że nie da się zbyt wiele nowego wymyślić, decydując się na
konwencję powieści, której akcja dzieje się w połowie XIX wieku daleko od
stałego lądu, załogę tworzą ludzie przypadkowo dobrani, a pierwotne w swoim
wymiarze zło czyha tam, skąd nie ma ucieczki. Statek wielorybniczy staje się
odpowiednikiem małej zamkniętej społeczności – wyjątkowo surowej, okrutnej,
obojętnej na cudze cierpienie. Choć członkowie załogi pozornie powinni tworzyć
wspólnotę, w tym wypadku przypominają dzikie zwierzęta, które tylko czekają na
dobry moment, aby rzucić się komuś do gardła. Nie ma tu miejsca na uczciwość,
lojalność, pomoc, godność, czy szacunek dla drugiego człowieka. Już sam moment
założycielski wyprawy jest naznaczony kłamstwem i zbrodnią. Chodzi o to, by
zatopić statek w sprzyjających „tragedii” warunkach i zarobić fortunę na
otrzymanym później odszkodowaniu. Plan pozornie doskonały szybko się
komplikuje. Problemem jest lekarz okrętowy, człowiek dziwny, bo godzący się na
marne zarobki, człowiek z przeszłością, walczący niegdyś w Indiach i, jak się
okaże, zadający zbyt dużo pytań. Groza, pochłaniająca coraz bardziej płynących
donikąd wielorybników, sportretowana jest tak, że niemal namacalnie odczuwamy
duszną atmosferę i brak możliwości wyzwolenia towarzyszące bohaterom.
Wspomniane zło, które zaczyna triumfować w sposób brutalny, odrażający,
chciałoby się powiedzieć, barbarzyński, staje się częścią niemalże
filozoficznej dysputy nad możliwościami tkwiącymi w człowieku, nad etycznym
uwikłaniem jego czynów, nad sensem i potrzebą moralności, nad siłą zbrodni i
pozorną słabością prawości. McGuire napisał powieść niepokojącą, tradycyjną,
jeśli chodzi o pomysł, nowoczesną pod względem realizacji, oryginalną w swojej
wymowie, mroczną, ale i filozoficzną zarazem. Bardzo dobre.
Ian
McGuire, Na wodach Północy, przeł. Bartosz Kurowski, Wyd. Prószyński i S-ka,
Warszawa 2017.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz